Wanda Niemczycka Babel   
Z dziennika podróży w czas przeszły

 

Moje lwowskie mieszkania

Błądząc myślą po naszych lwowskich mieszkaniach, każde z nich nazywam "domem" bo było ono schronieniem naszej rodzinnej miłości dzielonej wspólnie bardzo hojnie, odrębnym światem, w którym rosłyśmy obie, ja i moja młodsza siostra.

Pierwszy dom mieścił się przy ulicy Konopnickiej, ulicy niedługiej, łączącej ze sobą poprzecznie ul. Kochanowskiego z ul. Zieloną w jej części końcowej wpadającej po długim biegu w splot ulic tworzących śródmieście. Mieszkaliśmy na II piętrze w 3-pokojowym mieszkaniu, z którego najlepiej pamiętam tzw. Salon, a w nim lśniący mahoniem fortepian i ... palmę, ten nieodzowny rekwizyt pokoju reprezentacyjnego mieszkań sprzed II wojny światowej, oraz kuchnię, do której szło się bardzo długim korytarzem i która wzorem planów architektonicznych mieszkań początku wieku XX była zupełnie odseparowana od reszty mieszkania.

Salon był świetnym terenem zabaw, ale często wyrzucano nas z niego, lub w ogóle stawał się on niedostępny. Działo się tak, gdy do ojca przychodzili jego przyjaciele, znajomi czy asystenci na tzw. przez mamę "męskie rozmowy" . Kiedy podrosłam, wiedziałam już, że ten pan o długich wąsach i bardzo przenikliwym spojrzeniu to wielki przyjaciel ojca prof. Eugeniusz Romer, geograf i twórca nowoczesnej kartografii, natomiast ten młody, zawsze tak miło się z nami witający to kapitan Todt, adiutant komendy artylerii w czasie obrony Lwowa.

Ale kuchnię lubiłyśmy najbardziej. Działo się w niej tyle niezwykłych rzeczy. Nasza Jagusia, kucharka, uwijała się tu między stołem a rozgrzaną do czerwoności płytą kuchenną i nie zawsze wolno nam było w kuchni urzędować. Ale wolno nam było "pomagać", gdy w grę wchodziło robienie ciasta. Wycinałyśmy wtedy krążki ciasta na pierogi lub foremkami różne ciasteczka.

Największą jednak dla nas niewątpliwie atrakcją było wielkie pranie, które odbywało się raz lub dwa razy w miesiącu niczym spektakl teatralny, na który zapraszano na główną bohaterkę Janową czy Józefową, a całą scenę tzn. kuchnię zabudowywano szalenie ciekawymi dla nas rekwizytami. Na środek wyjeżdżały dwa drewniane, mocne stołki kuchenne, na których ustawiano najważniejszy rekwizyt tj. dużą blaszaną balię. Do niej wstawiano tarę tj. pralkę, dziś przedmiot zupełnie już nie znany. Do balii nalewano bardzo gorącą wodę z rozgotowanymi mydlinami, a w nich moczyły się prane sztuki bielizny pościelowej, ręczniki i koszule. Praczka kolejno wyciągała któryś z moczących się przedmiotów, układała go na tarze i mocnymi posunięciami ramion i rąk tarła go na blaszanej, pofalowanej powierzchni, a czynność ta za każdym razem wydawała charakterystyczny ni to zgrzyt ni to stukot. W kuchni panowała temperatura tropikalna, gdyż blat kuchenny na skutek cięgle dorzucanego w czeluści pieca węgla, rozgrzany był do czerwoności, na nim zaś stały dwa ogromne baniaki, w których gotowała się wyciągnięta z balii po pierwszym praniu bielizna. W tym tropiku bez przerwy unosiła się gorąca para tak, że pracująca ciężko praczka już nawet nie usiłowała ocierać spływającego z jej czoła nieustannym potokiem potu. Oczywiście nie zdawałyśmy sobie sprawy z ogromnego jej wysiłku. Dla nas to była wspaniała zabawa, kiedy niepostrzeżenie udało nam się wślizgnąć do tego kuchennego piekiełka, przykucnąć pod balią między rozstawionymi pod nią dwoma stołkami i przysłuchiwać się owym dziwnym stukotom i zgrzytom rozlegającym się tuż nad naszymi głowami.

Wszystko to było niezwykle emocjonujące, tym bardziej, że w każdej chwili praczka mogła nas odkryć, a wówczas przeganiała nas jakąś mokrą ścierką czy koszulą z głośnym krzykiem, zamykając za nami drzwi kuchni. Tak więc była to dla nas taka mała gra nie pozbawiona pewnego ryzyka.

Podobnie jak lubiłyśmy siedzieć pod balią, uwielbiałyśmy o zmroku przykucnąć pod fortepianem, kiedy rodzice zasiadali do niego, by pograć na cztery ręce. Zdarzało się to rzadko, bo ojciec pochłonięty swymi zajęciami rzadko w ciągu dnia bywał domu, niemniej tym bardziej było to dla nas atrakcyjne. Mama, po ukończeniu Konserwatorium, grała biegle, ale ojciec bardzo słabo. Kochał jednak muzykę poważną, zwłaszcza operową, to też najczęściej rodzice wybierali transkrypcje na cztery ręce znanych arii. Pod naszym Boesendorferem było cudownie ciemno, tajemniczo i przytulnie, dźwięki czarownych arii rozlegały się tu ze szczególnym rezonansem, a stopa mamy śmiesznie podskakiwała na naciskanym pedale.

I kiedy wspominam ten króciutki ułamek mego dzieciństwa, przestaję być siwą, starą kobietą, ale znów jestem tą małą dziewczynką, przykucniętą pod rozśpiewanym fortepianem. Widzę kolor pantofla na stopie mojej mamy, słyszę rozdzierającą arię zdradzonego pajaca. Czymże więc jest czas? Istnieje czy też go nie ma? Bez względu na czas historyczny musi istnieć nasz własny dowolnie regulowany. Przez niego, jak przez filtr doskonały patrzymy na minioną rzeczywistość, która w jakichś szczególnych fragmentach staje się naszą wewnętrzną rzeczywistością.

W połowie kwietnia 1929 r. przeprowadziliśmy się ul. Konopnickiej na ul. Pawła Stalmacha. Nie zapomnę tej przeprowadzki, ponieważ odbywała się wprawdzie na wiosnę, ale po szczególnie ostrej i śnieżnej zimie i ulice tak były jeszcze ciągle zasypane śniegiem, że szło się przekopanymi tunelami, środkiem jezdni, mając po obu stronach wysokie hałdy śniegu.

Nasz nowy dom w którego murach żyliśmy aż do wiosny 1942 stał jakby na skraju ulicy. Ta najważniejsza, którą się do niego dość stromo podchodziło to Zielona, która zakręcając w górę w prawo przybierała nazwę ulicy Sobińskiego, w lewo - pozostawała sobą tj. Zieloną, a środkiem wypuszczała krótki strumyczek, którym była właśnie ulica Stalmacha.

Dla nas najwspanialsze było położenie tego domu. Kiedy bowiem tylko wybiegało się z naszej bramy wejściowej i momentalnie za nią skręciło w prawo, w górę, rozpościerał się... raj, kraina nazywana przez nas "Górkami". Bo też były to prawdziwe górki przestrzeń ciągnących się od tyłów naszego domu, aż po szczyt góry św. Jacka, pełna wzniesień i niespodziewanych uskoków terenu, zacisznych wgłębień i małych szczycików, mikrodolinek i " płaskowyżów" . Jakże wesoła, jakże cudownie krystalicznie zielona, latem usiana stokrotkami, żabim oczkiem, a nade wszystko macierzanką, która już nigdzie indziej w całym moim życiu nie pachniała tak podniecająco rozkosznie jak tam właśnie. Cóż za cudowne chwile, godziny, nieraz całe popołudnia spędzałyśmy z Hanką na tych Górkach , od małych dziewczynek po kilkunastolatki.

Wybiegałyśmy czasem na niezabudowany teren Góry Jacka, tuż naprzeciwko tzw. Bursy Grunwaldzkiej, sąsiadującej z terenami Wodociągów Miejskich, skąd rozpościerał się zapierający nam oddech widok na miasto przykuwające naszą uwagę kształtami swych wież kościelnych, kolorami dachów starych i nowych budynków, plamami zieleni parków i ogrodów.

- "To wspaniałe, że to jest nasze, własne" - powiedziała kiedyś Hanka.
- "Co?" - zapytałam
- "No, przecież miasto".
- "Ale jak to ? Nasze, własne?"
- "Nie rozumiesz? Nasze, bo się tu bawimyy, tu żyjemy. I nasza mama tu się bawiła i tatuś. Babcia chyba także. Zawsze tu będę mieszkała. Może pojadę do Afryki, ale tu wrócę".
- "A ja do Paryża.
- "Ale wrócisz? I zawsze tu będziemy".
- "Zawsze".

Copyright 2002 Wanda Niemczycka Babel
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik