WŁADYSŁAW ŻOŁNOWSKI

Ogniem i karabinem

Miały to być impresje dziecka. Pisane wprawdzie przez dorosłego, ale przecież przeżyte i zapamiętane przez dziecko; A więc obrazy nocy pełnej wystrzałów, płomieni i czerwonych twarzy morderców. Później miała to być relacja, informacja dla historii, jednak napisanie jej odkładane było z roku na rok, bo czasy nie sprzyjały ujawnianiu prawdy. A teraz pełnej prawdy o tym, co się wydarzyło nocą przedpalmową z 13 na 14 marca 1945 roku w Rohaczynie - miasteczku koło Brzeżan nie da się już chyba ze wszystkimi realiami ujawnić, odsłonić i opowiedzieć. Nie żyje już wielu tych, którzy tę pamiętną noc przeżyli, a ci, którzy żyją, nie pamiętają wszystkich nazwisk i szczegółów. Dlatego moja wyprawa w tę noc będzie pomieszaniem technik pisania: relacji z impresją i refleksją i tylko cząstkowym przedstawieniem tego, co się wówczas wydarzyło. Będą to moje przeżycia uzupełnione wyznaniami najbliższych. A więc wspomnienia dziecka, opis tego, co widziało i słyszało. Zapis obrazów, przeżyć i myśli dorastającego chłopca, na które nakładają się informacje i refleksje dorosłych.

Z pamięci wyłaniają się postacie, którym daj życie. Jak na scenie ustawiają się jedne obok drugich lub naprzeciwko siebie. Przesuwają się obrazy prezentujące tło dziejących się zdarzeń ożywione widzeniem i przeżywaniem człowiek, który je zapamiętał. Zapamiętane przez dziecko niektóre tylko przeżycia ubarwiają niektóre osoby, zdarzenia i krajobrazy, podczas gdy pewne fragmenty z przeszłości zanikają, pozostawiają uczucie niepokoju i niedosytu.


Między życiem a śmiercią

Dotychczas jeszcze czuję to napięcie w wiosennym bladoniebieskim nieboskłonie. Zawarte był między płaszczyzną doliny a kościółkiem wbudowanym w stok łagodnie wznoszącego się zboczu. Kościółek stał na początku wsi (patrząc od strony drogi wiodącej do miasta) i stąd panował nad niżej położonymi zabudowaniami. Od kilku lat tylko dźwięk dzwonu z jego wieży przypominał o niedzielach i świętach, bo od dawna już nie od bywały się tu żadne nabożeństwa. Brama kościółka była stale zamknięta, a tylko co tydzień lub rzadziej dzwonił dzwon. Dźwięk niósł się nad pustą płaszczyzną doliny, nad łąką, pastwiskiem i obejściami. W przestworzu unosiła się pustka i smutna lękliwa cisza. Choć już świeciło wiosenne słońce, wyrastała świeża trawa i czarnoziemna gleba nagrzewała się, nie można było wybiec za płot na łąkę i pohasać po ożywiającej się ziemi. Mamy ogarniały rękami wyrywające się dzieci i nakazywały, aby nie wybiegały poza obejście. Z czarnych oczodołów pobliskiego lasu, rosnącego za rzeką po przeciwnej stronie kościółka, wyzierała groza. Stamtąd w każdej chwili mogli nadejść bandyci. Łąka. była pusta. Tylko śmigały nad nią czarno-białe jaskółki. Pomiędzy nami a obszarem łąki stanął niewidzialny mur. Widzenie przeze mnie świata zaczęło się od patrzenia na łąkę, od poznania jej zielonej, rozległej z punktu widzenia dziecka płaszczyzny. Potem zobaczyłem dwa okalające ją wzniesienia: nagą "dubynę", za którą znikały płynące na zachód białe puszyste obłoki, i przeciwległe mniejsze wzgórze porosłe ciemnym lasem.

Dno doliny, i wznoszące się z obu stron wzgórza były kolebką, w której rosłem, zacząłem poznawać i nazywać rzeczy, kształty i głosy. Tu po raz pierwszy odczuwałem istnienie trzech stanów materii: ziemi, wody i powietrza. Potem mój świat coraz bardziej otwierał się na nieskończoność. Dolinę-łąkę pamiętam całą w słońcu, mimo że często tonęła w potokach deszczu i powodzi. Pozostała dla mnie jednak miejscem światła, ciepła, pachnącej trawy i ptasich odchodów. Wśród traw wyróżniał się wonny rumianek. W dłoniach rozbierało się jego świeże owoce, a następnie przykładało do twarzy. Pachniała także naniesiona przez powodzie mulista ziemia- Nagrzewana przez sionce twardniała, pękała i parzyła stopy. Tutaj biły z ziemi dwie czyste krynice, tworzące małe potoki. Piliśmy z nich zimną czystą wodę, nachylając się i zanurzając w niej twarze lub czerpiąc ją złączonymi dłońmi. Gdy było gorąco, chłodziliśmy nią czoła i szyje. Z krynic kobiety nabierały do metalowych błyszczących wiader czystą wodę i zanosiły na "koromysłach" do domów.

W skwarze dnia chodziliśmy nad rzekę, by nago nurzać się w jej płynącym leniwie nurcie. Nurkowaliśmy w błękitnej i łagodnie płynącej wodzie, która szumiała w uszach i opiekuńczo wynosiła nasze drobne ciała na powierzchnię.

Letnimi wieczorami z doliny unosiły się białe opary mgły. Kumkały żaby i rechotały ropuchy. A na granatowej kopule zaczynały iskrzyć się bliskie gwiazdy. Oglądałem je leżąc na wznak na zroszonej trawie. Czułem wtedy całym sobą bijące serce ziemi.

Po latach nad tą doliną zawisło drugie słońce - słońce mojej tęsknoty, z której powstała legenda bardziej rzeczywista niż życie.

Już wtedy, kiedy jeszcze tam byłem i oglądałem z bliska naszą dolinę, zaczęła rodzić się ta moja do niej tęsknota i powstawał obraz raju niedostępnego od czasu wojny. Czekała na nas jak nieosiągalny eden, w którym nie było już dla nas miejsca. Tylko krążyły tam jaskółki... I słońce siało blaski na zieloną murawę... Wiosną 1945 roku ziemia budziła się do życia i Zmartwychwstanie miało być - jak zawsze - jego nieodłącznym i najważniejszym aktem. Ale jedne serca pełne były zła, nienawiści, a drugie zatroskane i strwożone. Dźwięk dzwonu z wieży kościelnej opadał i cichł. Był nieśmiałą pamiątką odbywającego się niegdyś Zmartwychwstania. Czas i przestrzeń rozciągały się między życiem i śmiercią. Chociaż początkowo wydawało się, że zwycięży życie. W odczuciu starszych i dzieci maszerujące na zachód wojska radzieckie miały jakby zetrzeć z ziemi zbrodnie i zapobiec im w przyszłości. Następujący czas miał być inny, lepszy.

Ale właśnie po wyzwoleniu krąg nienawiści zacieśnił się nagle wokół doliny i wsi. Zło zmaterializowało się. W kwietniową noc na dolinę padły krwawe blaski płomieni.


Noc

Mama - jak wyznała to później - instynktownie wyczuwała, że coś złego może stać się tej nocy. Mnie i bratu powiedziała, żebyśmy poszli spać w ubraniu. Jakby na przekór tej uwadze rozebraliśmy się. Pozostawiliśmy mamę krzątającą się w kuchni przy piecu. Piekła ciasto.. Jutro przypadała Niedziela Palmowa.

Nagle poczułem szarpanie i usłyszałem wołanie mamy, żebyśmy natychmiast wstali i szybko ubrali się. Słyszę pojedyncze i seryjne wystrzały. Rozespani nie możemy od razu znaleźć ubrań i butów. Wszystko dzieje się jak w sennym koszmarze. Nasze czynności i słowa są bezładne, nieskoordynowane i gorączkowe, Od pocisków zapalających, którymi strzelają napastnicy, płoną pobliskie obejścia. W niebo wzbijają się coraz większe płomienie. Przybiega sąsiadka, Katarzyna Andruszków, z dwoma małymi dziećmi. Jej dom i gospodarstwo znajdujące się na skraju wsi już całe płonie.

Mama z babcią znoszą zboże do chaty, która jedyna ze wszystkich budynków gospodarstwa jest murowana i kryta dachówką.

Potem już tylko żarliwe urywane modlitwy. I bezładne rozmowy. Co robić? Zostać czy uciekać? I dokąd?... Płomienie zbliżają się, a nasze budynki Gospodarskie kryte są słomą, stodoła pełna siana i słomy. Wprawdzie w murowanej, krytej dachówką i położonej w pewnej odległości od innych budynków chacie możemy uchronić się od pożaru, ale czy bandyci nie wejdą do nas? Poszli w stronę centrum wsi, więc jest pewna, choć dość "płonna nadzieja, że może już nie wrócą... Ale czy na pewno?

Po chwili zobaczyliśmy dwie ciemne postacie z karabinami i ze słomianymi powrósłami na rękach. Był to znak rozpoznawczy wyróżniający napastników. Bandyci szli wąską drogą- ścieżką prowadzącą do obejścia sąsiadów. To rozstrzyga o sposobie naszego postępowania. Pośpiesznie tylnymi drzwiami opuszczamy dom i zaczynamy biec przez podwórze w górę...


Przed Niedzielą Palmową

Przed kilkoma godzinami -to podwórze zamiotłem starannie do czysta. Żyliśmy już przypadającymi za tydzień Świętami Wielkanocnymi. Mama z babcią pobieliły na bladoniebiesko dom i ściany wszystkich zabudowań. Jasnobłękitne wapno jaśniało w wiosennych promieniach słońca. Jego ostry blask padał na wschodzącą gdzieniegdzie zieloną ruń trawy. Ziemia pod wpływem łagodnego ciepła odmarzała, stawała się miękka i pachniała czarnoziemna wilgocią.


Przyszła wolność

Poprzedniego, 1944 roku wiosną przeszła tędy, kierując się na zachód, Armia Czerwona. Wyzwolenie przeżyliśmy w pobliskich Brzeżanach, gdzie znaleźliśmy schronienie przed bandami UPA. Po spaleniu przez nich w marcu 1944 r. pobliskiego osiedla Huta i wymordowaniu pozostałych w nim jeszcze Polaków, obawiając się o nasze życie, uciekliśmy do miasta.

Jechaliśmy tam na furmankach, eskortowani przez przybyłych z Brzeżan kilku włoskich żołnierzy. Jechaliśmy drogą pełną mijających się niemieckich ciężarówek wojskowych i wzniecanego przez nie kurzu. Chłonąłem z pewnym zafascynowaniem po raz pierwszy oglądany świat ruchu i techniki. Równocześnie wyławiałem z otoczenia powody do lęku. Oto jakby filmowe przypomnienie-zbliżenie. Upowiec stoi oparty o stóg siana w pobliżu drogi. Pod bluzą skrywa automat. Na ten widok włoscy żołnierze w milczeniu gotują się do użycia broni. Przejeżdżamy dalej w milczącym napięciu.

Wolność przyszła bez walk. Rozkopane wzgórze nad Brzeżanami nie zostało na szczęście wykorzystane do obrony przez cofające się pośpiesznie wojska niemieckie. Wzgórze to, zwane Bernardyńskim (od pobudowanego na jego skraju klasztoru oo. Bernardynów), panowało nad całym miastem. Niemcy przygotowali się tu do walki. Na obłym szczycie rękami Polaków wykopano sieć rowów mających służyć wojskom niemieckim do obrony. Na szczęście nie zostały użyte do tego celu. Później służyły dzieciom do zabawy. Biegały w tym labiryncie z gliny i darni.

Wolność nadeszła w ciszy i z wiosenną ciepłą pogodą. Noc, w czasie której mijała okupacja niemiecka, choć pełna lęku oczekiwania, nie wybuchła wojennym hukiem. Zebrani tłumnie w dużej piwnicy wraz z sąsiadami doczekaliśmy się poranka, w którym nie było już Niemców.


Śmierć dziadka

W tej nocnej ciszy, w której odchodziły wojska niemieckie, umarł w miejscowym szpitalu na serce dziadek Marcin. Dziadek, powalony atakiem serca, leżał na sienniku blisko otwartego okna. Było ciepło. Ja krążyłem w pobliżu. Dziadka otaczali dorośli, później został sam. Leżał w milczeniu. Zajrzałem z zewnątrz i utkwiłem w oknie, wpatrując się w leżącego dziadka. Miał cierpiącą twarz i zmęczone oczy. Powiedział do mnie łagodnie, ale stanowczo, żebym przestał na niego patrzeć. Zrobiło mi się bardzo smutno. Dziadek został przewieziony do szpitala. Tam w nocy - w obawie przed domniemanym nalotem - schodził z innymi chorymi do piwnicy i umarł na schodach. Widziałem go potem w prosektorium. Usta miał sine. Byłem tym widokiem mocno poruszony. Po raz pierwszy zobaczyłem wtedy martwego i obnażonego starszego człowieka. Oczywiście wrażenie powiększyło to, że tym człowiekiem był mój dziadek. Szczególną atmosferę tworzyło samo miejsce, w którym on leżał. Naga kamienna posadzka, dezynfekowana środkami o nieznanym jeszcze zapachu, i nagie surowe ściany z figurą Chrystusa na krzyżu. Pochowaliśmy dziadka na cmentarzu w Brzeżanach. W dzień pogrzebu było zdaje się pochmurno i deszczowo. Wolność dla nas na początku była pełna smutku.


Na cmentarzu żydowskim

Trochę dalej, na tym samym wzgórzu, na którym znajdował się cmentarz chrześcijański, był - na najwyższej i odkrytej nagiej połaci wzniesienia - cmentarz żydowski. Na krótko przed wkroczeniem wojsk radzieckich oglądałem odbywające się na nim straszne widowisko. Oglądałem z niewielkiego oddalenia, bo pod wzgórzem cmentarnym wtedy chwilowo mieszkaliśmy. Na cmentarzu płonęło. Buchały płomienie i wznosiły się kłęby czarnego dymu. Czułem wtedy raczej niż widziałem, że dzieje się tam coś strasznego. Uwydatnione to było jeszcze kontrastem między ogniem i dymem a rosnącymi na zboczu wzgórza bujnymi, dojrzewającymi zbożami i zielonymi trawami. I ciepłym, pełnym rosy, wieczorem.

Później dowiedziałem się, że wtedy płonęły ciała i ubrania pomordowanych Żydów. Po niespełna roku byłem na tym miejscu. Widoczne były zarysy dużych kwadratów pokrytych piaskiem i gliną. Takie kształty miały doły przeznaczone na pochowanie ciał rozstrzelanych Żydów, Jak później słyszałem, szli tutaj na wzgórze od centrum miasta, gdzie mieszkali. Po jednej stronie rynku stały ich kamienice. Po przymusowym opuszczeniu ich przez Żydów zostały spalone, a na jednej frontowej ścianie wśród oczodołów okien widniał po niemiecku duży czarny napis:
"Tu mieszkali Żydzi". Jeszcze do teraz trwa we mnie wrażenie absurdu tego napisu na wypalonych i zrujnowanych kamienicach.


Jaka wolność?

Wolność przyszła wraz z wiosną 1944 roku i była początkowo jak wiosna, wypełniona obietnicami. Żyliśmy znów nadzieją. Latem wróciliśmy na wieś do swoich pieleszy. I tam urządzaliśmy się od nowa. Nastał spokój. Powstała - za zezwoleniem władz radzieckich - polska milicja do samoobrony. Nieliczna wprawdzie, ale dająca pewne poczucie bezpieczeństwa. Było w naszej wsi kilku młodych ludzi uzbrojonych legalnie, a pozostali mieli broń uprzednio zdobytą. Powstawały tu już bowiem kilka lat temu, podczas okupacji niemieckiej, zalążki Armii Krajowej.


Do II Armii Wojska Polskiego

Niedługo czuliśmy się w miarę bezpieczni. Jesienią 1944 roku ponad 20 młodych mężczyzn zostało zmobilizowanych do II Armii Wojska Polskiego, Odeszli z głośnym śpiewem. Chcieli nim zagłuszyć niepokój pożegnania i niepokój o to, co ich czeka. Pomaszerował wtedy z nimi stryj Józef, który przeszedł cały szlak II Armii do Pragi (czeskiej) i dalej do Niemiec. Z młodymi Polakami poszło wtedy również kilku Ukraińców przedstawiających się władzom wojskowym jako Polacy. Chcieli w ten sposób uniknąć dalszej służby w UPA.

Ci, którzy odchodzili do wojska i my, którzy zostawaliśmy, przeczuwaliśmy, że stało się coś ważnego, coś, co będzie miało dla pozostających na miejscu tragiczne następstwa. Bo nagle ubyło obrońców. Pozostało na wsi kilku młodych uzbrojonych mężczyzn i czasem tylko przyjeżdżała do nas polska milicja z pobliskich Brzeżan. Wolność coraz bardziej traciła urodę, a potem nagle przekształciła się w postać płonącą żagwią i karabinem.


Noc - ciąg dalszy

Podwórze wznosiło się w górę między szopą i budynkiem gospodarczym z piwnicą. Blisko niej stał stóg siana. Dlatego z obawy przed uduszeniem się nie ukryliśmy się w piwnicy. Biegliśmy w górę przez sad-na grządki. Tu, zwracając się ku kościołowi, biegliśmy dalej wzdłuż płonących obejść, obok stodół buchających wielkimi językami płomieni. Drewniane belki, dach i ściany trzaskały w ogniu. Pożar omiatał ciemności. Spieszyliśmy w stronę pogrążonej w nocy sylwetki kościoła. Po grudach grządek i pól, w zlatujących z nóg butach. Omal nie zgubiłem buta na zamarzniętych skibach. W niewielkim oddaleniu od najbliższych, obejść i od wielkiej drogi stał kościół wbudowany w łagodny stok wzgórza. Do drzwi wejściowych prowadziły podwójne schody, pod którymi było podpiwniczenie. Ten szczegół okazał się dla nas bardzo ważny. Tej nocy jedną stronę kościoła, tę od drogi, oświetlał pożar. Dlatego biegliśmy w górę, ku zaciemnionej części murów. Chcieliśmy się schronić za nieoświetlone pożarem prezbiterium. Ale stamtąd, spoza muru, wychyliła się ciemna sylwetka i zawołała: "stój". Zawróciliśmy i uskoczyliśmy w bok. Ukryliśmy się we wnęce muru - pomiędzy kamiennymi wspornikami. Tu usiedliśmy. Po chwili mama zaciągnęła nas do piwnicy pod schodami prowadzącymi do drzwi kościoła. Tam przycupnęliśmy i zza uchylonych drzwi obserwowaliśmy to, co się działo na zewnątrz. Drogę i plac przed kościołem oświetlał pożar. W blaskach płomieni widoczne były leżące ciemne sylwetki. Jedna z nich podniosła się i podeszła do drzwi piwnicy, za którymi czuwaliśmy strwożeni. Ogarnęło mnie wtedy uczucie dziwnej obojętności na wszystko, co się działo. Byłem w stanie zadziwienia i szoku. Czułem się tak, jakby niebezpieczeństwo nie zagrażało mnie, ale komu innemu, temu, którego ja obserwuję z zewnątrz. Z tej dziwnej apatii wyrwał mnie głos matki. Pierwsza odezwała się do bandyty, uprzedzając go. Powiedziała, kłamiąc, że jest Ukrainką i nazywa się Narajewska... Zabrzmiało to chyba przekonywająco, bo upowiec zapytał:

"A kto z tobą jest?"
"Tylko dwoje małych dzieci"
- odpowiedziała mama -
"To zamknij drzwi i siedź cicho" - powiedział.
Ta rozmowa odbyła się jakby poza mną.


Bohdan Narajewski

Już któryś kolejny raz nazwisko Narajewski ocaliło nas. Rok temu, w marcu 1944 roku, po spaleniu i wymordowaniu- mieszkańców pobliskiego osiedla Huta, Bohdan Narajewski, prowidnyk UPA w naszej wsi, stanowczo przeciwstawił się idącej od Huty bandzie zamierzającej także i u nas zabijać Polaków. Stanął na moście prowadzącym do wsi i powiedziałem do stojących naprzeciw niego upowców: - "Możecie tu palić i zabijać, ale dopiero po moim trupie". Tej nocy bandyci tylko zdewastowali opuszczone przez Polaków mieszkania. W naszym domu zwalili piec oraz rozrzucili przedmioty i sprzęty.

Bohdan był synem mieszanego małżeństwa. Ojciec Ukrainiec, matka Polka; z domu nazywała się Swiczewska. Zamordowany w czasie opisanej tu nocy kuzyn Edward nosił to samo nazwisko. W naszej wsi, podobnie jak w innych okolicznych miejscowościach, ludzie żyjący "z dziada pradziada" byli w jakiś sposób ze sobą spokrewnieni. Mieszanych małżeństw ukraińsko-polskich i polsko-ukraińskich było wiele. Ukraińcy i Polacy od lat w większości żyli ze sobą zgodnie, tworzyli wspólnoty wiejskie. Podziały, sprzeczności czy konflikty nie wynikały z przyczyn narodowościowych. Inspiracje i nakazy brzemiennego w tragiczne konflikty podziału na Ukraińców i Polaków przyszły .z zewnątrz. Już w czasie wojny niektórzy miejscowi Ukraińcy nie widzieli sensu w mordowaniu polskich dzieci, swoich krewnych i sąsiadów. Tak było w naszej wsi Rohaczynie-Miasteczku i w sąsiednim Narajewie. Inne nastroje panowały we wsiach, których ludność w przeważającej większości składała się z Ukraińców (Rohaczyn i Wólka). Tam samo pojęcie "polskość" rozbudzało najbardziej ciemne instynkty.

Ilustracją tego jest wielokrotnie przeze mnie słyszane opowiadanie o uroczystości weselnej w Narajewie. Niespełna dwa lata przed opisaną nocą ojciec i stryj Władysław zostali zaproszeni na wesele w rodzime ukraińskiej. Obaj poszli głównie dlatego, bo - jak sądzili - w gromadzie życzliwych ludzi będą bezpieczniejsi niż pozostając u siebie. O ich obecności na weselu dowiedzieli się młodzi, należący do bandy Ukraińcy z Wólki i Rohaczyna, i przyszli, by ich zabić.

Jeden z przybyłych bandytów zza okna mierzył z karabinu do ojca znajdującego się w domu weselnym. Miejscowi Ukraińcy przekonywali go:
- "Nie strzelaj tu, narobisz tyle kłopotu gospodarzom i nowożeńcom. Lepiej go wyprowadź i zabij tam dalej". Był to wybieg. Ojciec uprzedzony wyskoczył przez okno i uciekł w pole. Schował się w wyrośniętej kukurydzy. Inny Ukrainiec schował stryja pod łóżko i powiedział bandytom, że tutaj nikogo nie ma. Zaraz potem kazał mu wyjść i uciekać. Ojciec i stryj do rana przeczekali w polu. Do miasta wrócili samochodem należącym do pododdziału zaopatrzenia Wehrmachtu.


Męczeństwo Michała Rzatkowskiego

Los Bohdana Narajewskiego w różny sposób złączył się z losami Polaków z naszej wsi. W lutym 1944 r. upowcy z Wólki uprowadzili z domu dwudziestoletniego szewca Michała Rzatkowskiego. Został wrzucony na sanie i przewieziony - jak później dowiedziałem się - do Korczunka, osady po byłych tzw. kolonistach polskich. Osada ta, położona w lesie, była bazą okolicznych band UPA. Tam poddano go nieludzkim torturom, sadzano na rozpalonym blacie kuchni, kładziono nań bronę, a następnie chodzono po niej. Ale zanim to się stało, bandyci z uprowadzonym przejechali przez całą wieś.

Przez okno zobaczyłem najpierw sanie, które wolno sunęły i zatrzymały się przed obejściem Wydojników, gdzie mieszkał również ich zięć, Bohdan Narajewski. Za saniami szli wujko Wy-dojnik i bandyta w kożuchu z karabinem trzymanym na ramieniu. Rozmawiali ze sobą. Później dowiedziałem się, że Bohdan Narajewski ze swoim teściem Iwanem Wydojnikiem chcieli uratować Michała przed wywiezieniem ze wsi. Bandyci byli nieubłagani. Na stwierdzenie, że Michał jest niewinny, odpowiedzieli, że również niewinni Ukraińcy na Wołyniu cierpieli z rąk Polaków. Później dowiedziałem się, że chodziło im nie tyle o rachunki domniemanych krzywd, ale o informacje dotyczące polskich organizacji wojskowych. Michał miał dwóch starszych braci, którzy ukrywali się i należeli do Armii Krajowej. Ale - jak mówiono - on nic o tym nie wiedział. Michał długo cierpiał w samotności. Przywiązany do sań, nie mogąc się poruszyć, poprosił znajdującą się na podwórzu gospodarstwa Wydojników jedną z ich młodszych córek, by do niego podeszła. Coś jej chciał powiedzieć. Nie podeszła. Bała się.

Bohdan Narajewski -konno towarzyszył Michałowi i jego katom. Coś mówił do upowców, ale nic nie zyskawszy, zawrócił. Potem pojechał do ich bazy i był świadkiem męki. Michał błagał o ratunek, ale Bohdan nie mógł go uratować. Michał zmarł przed Wielkanocą 1944 roku.


Bohdan Narajewski - ciąg dalszy

Wiele spraw i zdarzeń pozostało dla dziecka nieodgadnionych. Może osoba Bohdana - po odsłonięciu wszystkich tajemnic - nie wyglądałaby tak dobrze, jak ją przedstawiam na podstawie tego, co wiem. Należał przecież do " organizacji zbrodniczej z samego założenia. I zapewne musiał brać udział w strasznych zdarzeniach. Był przecież dowódcą pododdziału UPA. Ale właśnie on i jemu podobni musieli zginąć. Ginęli zabijani przez "swoich". Bo oni sami nie chcieli ani nie pozwalali innym zabijać swoich sąsiadów, przyjaciół i krewnych.


Drabykowie

Do UPA należeli Drabykowie - ojciec i syn. Obaj mieli wygórowane ambicje. Stary Drabyk chciał zapewne zająć miejsce Bohdana Narajewskiego w organizacji. Młody Drabyk w tajemnicy przed Bohdanem przekazywał do lasu jakieś tajemnice.

Bohdan postanowił przerwać to donosicielstwo i odesłać Józefa Drabyka do oddziału. "Udał się w nocy do obejścia rodziny Drabyków. Ale tam urządzono na niego zasadzkę. W ciemności obstawa Bohdana usłyszała jego okrzyk: "Chłopcy, padnijcie!". Rozległ się huk wystrzału, Bohdan Narajewski padł martwy na ziemię. Zabił go jeden z Drabyków - ojciec lub syn.

Jeszcze tej samej nocy rodzina Drabyków wyniosła się ze wsi do Brzeżan. Później wyjechała do Niemiec, a stamtąd po wojnie wyemigrowała do Kanady. Dotarła do nas wieść, że starszy Drabyk już nie żyje. A jego syn Józef?... Muszę dodać, że starszy Drabyk przychodził przedtem w gościnę do polskich domów, m.in. do naszego. Był ożeniony z Polką - z domu Rzatkowską. Jego syn Józef jest z pochodzenia na pół Ukraińcem i na pół Polakiem.


Bohdan Narajewski - ciąg dalszy

Bohdan leżał martwy. Oblegała go rozpaczająca rodzina i wielu ludzi. Lamenty matki i żony wznosiły się jakby falami i opadały. Zabity leżał pożółkły, z małym okrągłym znakiem na twarzy. Tył czaszki był wyrwany. Gdy ciało zabrano z mar do trumny, został ropiejący ślad na poduszce. Bohdana odprowadziła na cmentarz zgodnie cała wieś. Żegnali go z żalem i Ukraińcy, i Polacy.

Ojciec często opowiadał o tym, jak Bohdan chronił go przed "swoimi". Kiedyś powiedział do Ojca: "Maćku, nadchodzące dwa tygodnie będą najgorsze. Muszę wąs ukryć". I ukrył mego ojca oraz stryja Władysława w piwnicy domu swego ojca. Drzwi piwnicy zamurował. Został tylko otwór do oddychania wychodzący na podwórze. Gdy mój ojciec chciał opuścić wraz z nami wieś, Bohdan powiedział - "Maćku, jeszcze nie czas. Dopóki ja żyję, ty nie zginiesz".

Mieszkanie Bohdana ożenionego z jedną z córek Wydojników, Magdaleną, było czasem schronieniem dla mnie, brata i matki. Spaliśmy w tym samym pokoju, w którym mieszkali młodzi Narajewscy, a później leżał martwy Bohdan.


Noc - ciąg dalszy

Więc jak odszedł od nas upowiec, matka zamknęła drzwi, ale nadal była niespokojna. Pociągnęła nas za sobą i zmusiła do wydostania się przez otwór w sklepieniu piwnicy do przedsionka kościoła. Drzwi prowadzące do głównej nawy były zamknięte, więc skryliśmy się obok we wnęce ściany. Przycupnęliśmy tam skuleni drżąc z zimna i tuląc się do siebie. Trwaliśmy Z przestrachem spostrzegłem w górze wybite okno i wystającą z niego drabinę. Przez cały czai trwożnego czekania myślałem o tym, że bandyci mogą zajrzeć do kościoła i nas zobaczyć. Powie. działem to mamie, ale nie zareagowała. Późnię mówiła, że nie zrozumiała mnie. Podczas ucieczki nie odstępował nas nasz pies. Przybiegł z nami d< kościoła. Zlękniony tulił się do nas, choć potem nagle, jakby wystraszony zamkniętą murami przestrzenią, wybiegł na zewnątrz- Później tak sann zareagował, jak wyjeżdżaliśmy na zachód. Uciekł z wagonu i już go nie zobaczyliśmy. Skurczeni, przytuleni do siebie i do zimnych murów czekaliśmy. Nie wiem teraz, szybko czy powoli płynął czas pożogi i rzezi. Nie śmieliśmy ruszyć się z miejsca. W pewnej chwili nagle bez więdnie zmoczyłem się. I zaraz bardzo zawstydziłem się sam przed sobą. Wyrzucałem sobie w duchu, że to stało się w kościele, i pomyślałem, że popełniłem profanację.

Przez cały czas naszego trwożnego czekania słychać było pojedyncze i seryjne wystrzały. Widać było na szybach okien kościoła różowe od blaski płomieni.

Kiedy zaczęło się świtanie, wszystko ucichło Mama poszła schodami na chór i stamtąd obserwowała wieś. Wtedy usłyszeliśmy wołanie babki, która podczas ucieczki przez pole odłączyła się od nas. Opowiadała, że położyła się w dołku obok kopca kartofli, a później czołgała się w bruździe przy miedzy na polu coraz wyżej, aż do wzgórze i tam nie zauważona dotrwała do świtu. Słyszała śmiech odchodzących bandytów. Po ich przejściu wstała i przyszła do nas.

Odnalazła się z dwójką dzieci uciekająca z nami sąsiadka. Pozostała nie zauważona między wystającymi wspornikami na zewnątrz kościoła, gdzie doczekała się świtu.

Babcia powiedziała nam, że zamordowano moich dwóch kuzynów rówieśników - Edwarda. i Jana. I wielu ludzi. Nie mogłem w to uwierzyć. Wydawało się to zbyt absurdalne, aby mogło być prawdziwe. Powoli powlekliśmy się do domu, który jako jedyny w obejściu budynek murowany i kryty dachówką ocalał. Inne budynki naszego gospodarstwa spaliły się do fundamentów.

W naszym domu zebrało się już wielu ludzi, którzy utracili swoich bliskich i swoje domostwa. Ze zmęczenia zasnąłem. Potem obudził mnie jakiś głos. Pogrążony w koszmarnym półśnie łkałem. Budziłem się powoli. Nade mną stał nachylony ojciec. Przyjechał z Brzeżan, gdzie jako zmobilizowany zatrudniony był w radzieckim wojskowym zakładzie usługowym.

Podniosłem się i wyszedłem na podwórze. Obejrzałem spalone do samej ziemi obejście. Miejsca po stajni, szopie i stodole. Nad piwnicą w podwórzu stał warsztat gospodarski. Pozostały po nim przepalone metalowe narzędzia.

Po naszym podwórzu kręcili się przybyli z Brzeżan polscy milicjanci. Byli podnieceni i źli. W pierwszym odruchu gniewu chcieli podpalić nasz ocalały dom w przekonaniu, że należy do Ukraińców, W rzeczywistości nasz dom przylegał bokiem do domu rodziny ukraińskiej i chyba dlatego nie został podpalony. Zamiar podpalenia był absurdalny. W domu przebywało dużo ocalonych polskich rodzin. W jednym pokoju leżało kilkoro pomordowanych, mój młodszy brat dziwił się, że leżą tam tacy nieruchomi ludzie. Nie mogąc znaleźć ujścia swej złości, milicjanci ustawili na drodze karabin maszynowy i strzelali krótkimi seriami do pobliskiego lasu.

Część milicjantów udała się do pobliskich wsi ukraińskich na podwody, aby ocalałych z rzezi i pożaru przewieźć do miasta.
Około południa odbył się pośpieszny pochówek pomordowanych. Pogrzebano ich na placu przed kościołem, w którym ocalałem. Pochowano ich w naprędce zbitych trumnach. Szczątki jednej czy dwóch spalonych rodzin pochowano w szafie.

Tej tragicznej nocy zginęło 47 osób, w tym 17 młodych chłopców i 4 kobiety.


Pomordowani

Oto zrekonstruowane w pamięci, wydobyte z ciemności nocy niektóre sceny mordu.
Mój kuzyn Edward Świczewski zginął na rękach matki. Stryjna Maria uciekała z trojgiem dzieci. Dwoje młodszych, kilkuletnich ucieka przodem. Ona zostaje zatrzymana z najstarszym Edwardem. Upowiec mówi, żeby poszła do stajni i wypuściła bydło. Czyżby chciał ocalić jej syna?... Ale ona, niespokojna o los dwojga młodszych dzieci - Anny i Mariana, nie usłuchała tej zdaje się dobrej rady. Nie wiedziała wtedy, że dwoje dzieci jest już w bezpiecznym miejscu. Uciekając z Edwardem dalej do ogrodu natrafiła na innego upowca, który ranił Edwarda, przestrzeliwując mu policzki. Edward pada. Matka woła - "Edziu, gdzie jesteś?" Słyszy słabą odpowiedź - "Nie mogę się podnieść". Schyla się, podnosi dziecko, opierając jego głowę na swoim ramieniu. Wtedy bandyta strzela drugi raz w głowę Edwarda. Na rękę matki tryska mózg i leje się krew.

Głowa Edwarda zwisa bezwładnie. Miał wtedy 13 lat- "Gdybym wówczas nic nie mówiła, może by Edzio żył" - mówi teraz.

Zaraz potem nadbiegła Magdalena Narajewska, z domu Wydojnik, mówiąc stryjnie, że dwoje młodszych dzieci dotarło do jej domu.

Drugi mój kuzyn, Jan Stefanów, został także zamordowany na rękach matki. I na oczach ojca, który prosił bandytę, żeby zabił jego zamiast syna. Upowiec nie usłuchał. Więcej o tym zabójstwie nie dowiedziałem się. Inne realia tego mordu zabrali ze sobą do grobu Franciszka i Marcin Stefanowie.

Marcin Andruszków nie chciał uciekać. Z płonącego obejścia wyszedł na drogę i tam od razu został zabity. Miał około 70 lat. Jego przybrana córka Katarzyna przybiegła z dwojgiem dzieci do naszego domu, a następnie uciekając z nami, znalazła schronienie pod murem kościelnym.

Mikołaj Bednarz uciekł do piwnicy, lecz później - jak pożar przybliżył się - wyszedł z niej, aby wypuścić -konie ze stajni. Otrzymał postrzał w głowę. Miał ponad 50 lat.
Maria Buczyńska (lat ponad 40) została zamordowana wraz z 10-letnią córką Karoliną; którą trzymała w objęciach.
Józef Rzatkowski (około 30 lat) zastrzelony na łące. Prowadzony na śmierć modlił się głośno.
Rzatkowscy, dwaj bracia (Piotr i ?) - zabici. Okoliczności nieznane.
Marcin Rzatkowski zabity w nieznanych okolicznościach. Lat około 60.
Katarzyna Wiatyk z 12-letnim synem zabici podczas ucieczki przed swoim domem i spaleni w jego pożarze.
Anna Andruszków zabita na swoim podwórzu. Lat ponad 55.
Józef Andruszków zabity na swoim podwórzu; Lat około 50.
Piotr Andruszków zabity w nieznanych okolicznościach. Lat około 50.
Piotr i Anna Buczyńscy - małżeństwo z dwójką dzieci - ukryci w piwnicy udusili się dymem.
Taki sam los spotkał Krasickich, małżeństwo z dwójką dzieci, oraz Karolinę Wiatyk - także z dwójką dzieci.
Józef Łapszyński (55 lat), postrzelony, zmarł w szpitalu w Brzeżanach. Nie pomogła amputacja ręki.
Jego żona Maria, mocno poparzona, umarła później.
Władysław Uchman, kaleka (lat 30) - zabity w nieznanych okolicznościach.

Tej nocy zostali również zabici niektórzy Ukraińcy, mieszkańcy naszej wsi. Nie wiadomo, czy nastąpiła tu pomyłka, czy bandyci dopuszczali taką możliwość.

Wasyl Drobnicki (lat 30) został zamordowany na drodze przy swoim gospodarstwie. Najpierw uciekł z domu i schronił się w pobliżu z żoną i z dzieckiem. Żona bała się, że dziecko zacznie płakać i posłała go po butelkę z mlekiem. Wtedy właśnie natknął się na bandytów. Zamordowali go, pomimo że powiedział, iż jest Ukraińcom. Strzelili do niego oraz zadali sześć pchnięć bagnetem. Zdjęli mu buty.
Michała Semkow (lat około 50) zabito koło jego domu.
Podczas ucieczki z domu zabito w drzwiach 16-letniego Iwanickiego.
Hładkij i Hnat, ranni, umarli w szpitalu w Brzeżanach.
Zamordowano także rodzinę Łemków (nazwisko i imiona nieznane) przybyłą do nas na kilka dni przedtem z zachodu. Ojciec tej rodziny, zrozpaczony i zdezorientowany, pytał moją mamę, gdzie się może ukryć. Rano znaleziono całą rodzinę martwą w rowie przydrożnym.

Na placu przed kościołem pochowano 14 marca 36 pomordowanych, uduszonych w dymie i spalonych.


Między śmiercią a Zmartwychwstaniem

Chronieni przez polską milicję opuściliśmy rodzinna zamordowaną i spaloną wieś. Tym razem na zawsze. Dzień był pochmurny, zimny i smutny. Jak nasze serca. Święto Zmartwychwstania obchodziliśmy w Brzeżanach. W zabytkowym kościele farnym na wzgórzu.

Świt 21 kwietnia 1945 roku. Rozpoczyna się uroczystość rezurekcyjna. Grób Chrystusa w światłach i kwiatach. W rzędach na kilku stopniach pali się wiele świec. Między kwiatami w doniczkach wysoko leży alabastrowa Postać.

Największe zdumienie dziecka budzi widok młodych polskich żołnierzy pełniących straż przy Grobie. Są w hełmach i trzymają, na ramionach karabiny. Stoją nieruchomo w blaskach palących się świec. Widać, że są wyraźnie przejęci tym, co czynią. Ten obraz po tym, co przeszliśmy, graniczy z cudem.

Zaczyna się procesja. Żołnierze towarzyszą Zmartwychwstałemu w białym opłatku i w monstrancji pod baldachimem. Procesja trzykrotnie okrąża kościół.

Wszystkie wrażenia i przeżycia dziecka przenika przeczucie raczej niż myśl, że to już ostatnia obchodzona w tym kościele uroczystość wielkanocna. Po raz ostatni tutaj rozlega się pieśń Wesoły nam dziś dzień nastał.

I jeszcze niejasne przypomnienie rozmowy ojca z kimś na placu przed kościołem. Znajomy ojca, zaciągając się papierosem, urywanymi zdaniami opowiada o spotkaniu grupy uzbrojonych Polaków z oddziałem upowców w lesie koło spalonego osiedla Huta. Mówi, jak ich znienacka bandyci otoczyli i chcieli pojmać żywych. Wzywali do poddania się. W ostatniej chwili osaczeni opamiętali się i zaczęli strzelać. Wielu bandytów zginęło i zostało rannych. Krew znaczyła ślady ich ucieczki.

Tak w dzień Zmartwychwstania rozchodziła się wieść o nienawiści i krwi.


Po wielu latach

Po upływie wielu lat od czasu, kiedy ze stron rodzinnych wywiózł nas pociąg o kilkaset kilometrów na zachód, odwiedziłem tamte miejsca.

Kościół famy w Brzeżanach zamieniono na halę sportową. Poznałem tylko zarys budowli i zachowane zabytkowe wejście. Chwała Boga i Kościoła została tu zhańbiona. Na obraz przerobionej budowli nakładają się obrazy dawnej przedkilkuwiekowej i niedawnej przeszłości. Obraz ostatniej Rezurekcji w 1945 roku i obraz uroczystości ślubnej Jana Bieleckiego, dany w powieści poetyckiej Juliusza Słowackiego.

"W Brzeżan miasteczku, w kościele u Fary
Jaśnieje ołtarz - potężne organy
Wstrząsają pełne grobowców filary.
Po ławkach jasne migają żupany".


Kościółek, w którym ukrywałem się pamiętnej nocy, służył jako magazyn. Jego grube mury, pozostawione niszczącemu czasowi, już gdzieniegdzie, pękały. I był już bez krzyża na szczycie wieży.

Na placu przed kościołem zaniedbane, porośnięte trawą i wysokim łąkowym żółtym kwieciem groby pomordowanych. Odnalazłem grób Edwarda. Był pośrodku. Obok leżał duży żelazny krzyż zerwany z dachu kościoła. Z lewej strony ktoś pobudował dom mieszkalny. Płot otaczający dom dochodzi do kościelnego muru. Dochodzi do tego miejsca, które w pamiętną noc z 13 na 14 kwietnia 1945 roku było naszym chwilowym schronieniem. Tak że kościół stał się swego rodzaju płotem. Było to w 1975 roku. Czy mury kościoła jeszcze stoją?

Obrazy i głosy jednego czasu nakładają się na widoki i głosy innego czasu. Między nimi trwa bolesne rozdarcie.


Apel I

Pamięć, dziecka jest niepełna. Trwoga, lęk powodowały psychiczne kurczenie się, zamykanie się przed tym, co się wokół działo. Zapisuję tę moją ograniczoną z konieczności wędrówkę w czasie i przestrzeni, mając nadzieję, że może jeszcze inni żyjący i pamiętający noc z 13 na 14 kwietnia 1945 roku w rodzinnej wsi pójdą moim śladem i uczynią jawnym to, co jest jeszcze tajemnicze, że może swoją pamięcią oświetlą bardziej tę noc na małym skrawku ziemi południowo-wschodnich kresów II Rzeczypospolitej.

Dlatego zwracam się do tych, którzy pamiętają pożogę i mord nocą kwietniową 1945 roku w Rohaczynie - Miasteczku, aby wydobyli z tamtego czasu, tamtego ognia i tamtych ciemności postacie ludzkie i rozgrywające się wtedy sceny śmierci. Aby ocalili w miarę możliwości prawdę o tamtej nocy i o poprzedzających ją i następujących po niej nocach i dniach. Ten apel kieruję przede wszystkim do byłych mieszkańców zamordowanej wsi, a mieszkających teraz na Dolnym Śląsku w Świerszczowie i w Miejscu pod Namysłowem oraz w samym Namysłowie. Niech się już nie boją wyznać całej prawdy. Jednym z najgorszych posiewów przemijającego systemu jest ciągle obecna w ludzkich sercach obawa przed wyznaniem prawdy. Bo w ludziach gromadziły się osady lęku przed dawaniem prawdziwego świadectwa. Ale ten system naprawdę minie wtedy, gdy prawda o ludziach i zdarzeniach do końca zosta* nie ujawniona. Także wtedy, jeśli ciemności, tamtej opisanej i opowiedzianej tu cząstkowo nocy i wielu innych takich nocy zostaną oświetlone. Przez pamięć i osąd ludzi.

A wszystkim pomordowanym, leżącym w ziemi obok kościoła, należy się uroczysty pochówek i modlitwa na miejscu. Trzeba do tego jak najprędzej doprowadzić.


Apel II.

Drugi apel kieruję do podpalaczy i morderców. Niech staną przed Bogiem i własnym sumieniem. Niech dokonają tego rachunku. Niech tu uczynią nie tylko dla tych, których nienawidzili i mordowali, ale przede wszystkim dla siebie i swojego narodu. A także dla pojednania żyjących po sąsiedzku Polaków i Ukraińców. Nic tak - wbrew pozorom - nie umożliwia współżycia ludzi, jednostek, społeczeństw i narodów, jak ujawnienie prawdy o tym, co ich dzieliło i dzieli. Wyznanie prawdy łączy się z pragnieniem wyciągnięcia wniosków z minionej przeszłości. Dlatego chciałbym spotkać się z tymi, którzy palili i mordowali w tę noc z 13 na 14 kwietnia 1945 roku. Także z tymi, którzy oszczędzali. Z tym, który oszczędził mnie, mego brata i moją matkę. I z tym, który jako pierwszy oszczędził Edwarda. I z tym, który go zamordował. I także z tym. który zamordował Jana. Chciałbym ich zapytać, po co to uczynili? I na co to się zdało?


Post scriptum

Wszyscy, którzy mogą uzupełnić i wzbogacić moją relację o nocy z 13 na 14 kwietnia 1945 roku w Rohaczynie-Miasteczku oraz o wydarzeniach ją poprzedzających i następujących po niej, a szczególnie o ludziach wtedy zamordowanych r ocalałych, proszeni są o nadsyłanie informacji i uwag - (a także ewentualnie odpisów posiadanych dokumentów) pod moim adresem: Władysław Żołnowski, 45-774 Opole, ul. Dambonia 65, m. 8.


Copyright © 1990 Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich.
Wrocław.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót

Powrót
Licznik