Maria Gracja Małecka


60 ROCZNICA TRAGICZNEJ ŚMIERCI PROFESORÓW LWOWSKICH


Relacja z Lwowskiej Wyprawy Akademickiej


W 60. rocznicę zbrodni na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie

Ruszyliśmy w tę drogę już czwarty raz. Zawsze z tym samym pytaniem w sercu: jak to możliwe, że w ogóle doszło do takiej zbrodni. Poznając historię i odwiedzając miejsca męczeństwa profesorów i wychowanków polskich uczelni, odkrywamy okrutną prawdę, że zabić drugiego człowieka jest bardzo łatwo. Jednak swoją pamięcią i obecnością właśnie tam - w Sachsenhausen, Dachau, Katyniu, Charkowie czy wreszcie na Wzgórzach Wuleckich we Lwowie - świadczymy o tym, że wartości, które wyznawali i dla których zginęli nasi mistrzowie, dzięki ich szlachetnej postawie przetrwały.

Krótko o naszych wyprawach

Wyprawy akademickie pod patronatem JM prof. Franciszka Ziejki, w których uczestniczą studenci i młodzi pracownicy naukowi krakowskich uczelni, a głównie Uniwersytetu Jagiellońskiego, mają już swoją krótką historię. Sama idea zrodziła się w stowarzyszeniu Ne Cedat Academia, którym kieruje prof. Andrzej Małecki. Realizacji pomysłu, którym było odwiedzenie obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen w 60. rocznicę Sonderaktion Krakau, podjęła się młodzież skupiona w studenckiej organizacji, Bratniej Pomocy Akademickiej im. św. Jana z Kęt. Pielgrzymka do pierwszego miejsca zesłania krakowskich profesorów wyruszyła w listopadzie 1999 roku. Po Sachsenhausen przyszła w marcu 2000 roku pora na Dachau, do którego w tym samym miesiącu 1940 roku przeniesieni zostali młodsi pracownicy UJ. Z kolei w lipcu ubiegłego roku, dzięki sprawnej organizacji prezesa BPA, Mateusza Szpytmy, nie zabrakło nas na otwarciu Polskiego Cmentarza Wojennego w Katyniu, w którym wychowankowie Almae Matris również złożyli daninę ze swej krwi.
Każda z wypraw rozpoczyna się od rytuału pobrania ziemi spod Dębu Wolności rosnącego przed Collegium Novum. Drzewo to, posadzone w 1919 roku w rocznicę uchwalenia Konstytucji 3-go Maja, miało uczcić dopiero co odzyskaną niepodległość państwa polskiego. Rozsypanie cząstki ziemi z niepodległej Polski przez uczestników wypraw w miejscach kaźni polskich uczonych nabiera wymiaru symbolicznego. Z kolei ziemia pobrana u celu naszych dotychczasowych podróży - w Sachsenhausen, Dachau i Katyniu spoczywa już pod Drzewem Wolności od 6 listopada 2000 roku, kiedy to uroczyście ją tam złożyliśmy.

Śladem Sonderaktion - do Lwowa?

60 lat temu, w nocy z 3 na 4 lipca we Lwowie, a zatem w kilka zaledwie dni po zajęciu miasta przez armię niemiecką, rozegrał się kolejny akt tragedii nauki polskiej: zamordowanie profesorów uczelni lwowskich i członków ich rodzin na Wzgórzach Wuleckich. Zbrodni dokonało Einsatzkommando, formacja odpowiedzialna również za podstępne aresztowanie profesorów krakowskich. Tym razem jednak, co można stwierdzić z gorzką ironią, Niemcy nauczyli się na własnych błędach. Aby uniknąć uciążliwych interwencji dyplomatycznych spowodowanych oburzeniem międzynarodowej opinii publicznej, które wymusiły uwolnienie ofiar Sonderaktion Krakau, grupa oprawców zastosowała się ściśle do wskazówek gubernatora Hansa Franka, jakich udzielał on już 30 maja 1940 roku na tajnej naradzie dla kierownictwa SS i policji: Nie da się opisać, ileśmy mieli zawracania głowy z krakowskimi profesorami. Gdybyśmy sprawę tę załatwili na miejscu , miałaby ona całkiem inny przebieg. Proszę więc panów usilnie, by nie kierowali już panowie nikogo więcej do obozów koncentracyjnych w Rzeszy, lecz podejmowali likwidację na miejscu (...).
Trafnie wyraził łączność zachodzącą pomiędzy uwięzieniem profesorów uczelni krakowskich, a kaźnią uczonych lwowskich historyk Andrzej Banach: Obydwa te bestialskie i wstrząsające wydarzenia łączyła wspólna cecha. Były one przygotowane jeszcze przed wybuchem II wojny światowej i stanowiły integralną część faszystowskiej ideologii hitlerowskiej, a z czasem i stalinowskiej polityki wobec Polaków, zmierzającej konsekwentnie do biologicznego wyniszczenia narodu polskiego. Jej pierwszym etapem, na drodze do realizacji zbrodniczych celów, było unicestwienie polskiej inteligencji, jako potencjalnej grupy oponentów i przywódców zorganizowanego ruchu oporu przeciwko totalitarnej polityce najeźdźców.
Tym bardziej, im rozleglejszym ukazywał się nam wrogi plan eksterminacji inteligencji polskiej, tym rozszerzała się sama idea wypraw akademickich. Jasne się stało, że nie sposób nie oddać hołdu pomordowanym w Katyniu, Charkowie czy wreszcie we Lwowie. Tegoroczna wyprawa objęła swym zasięgiem nie tylko studentów krakowskich, ale również środowisko akademickie Wrocławia, które skorzystało z naszego zaproszenia do wspólnego uczczenia pamięci lwowskich uczonych. Miasto to, do którego po wojnie przeniosło się tylu lwowiaków, stało się nie tylko kontynuatorem tradycji i dorobku naukowego lwowskich profesorów, ale i depozytariuszem pamięci o ich męczeństwie.


Wzdłuż i wszerz Ukrainy

Nasza podróż wzdłuż i wszerz Ukrainy trwała ponad 10 dni. W jej trakcie dotarliśmy do kresu I Rzeczypospolitej, a nawet i dalej! Oprócz chwil głęboko refleksyjnych nie brakowało okazji do radości.
Zaczęło się wszystko we Lwowie - od spotkania z "rimskim papą", czyli Ojcem Świętym. Tam, na lwowskim hipodromie, było niemal jak na krakowskich Błoniach. Ludzie nie przyszli może tak licznie, ale słów papieskich wysłuchali w większym skupieniu. Czas już oderwać się od bolesnej przeszłości! Chrześcijanie obydwu narodów muszą iść razem w imię jedynego Chrystusa, ku jedynemu Ojcu, prowadzeni przez tego samego Ducha, który jest źródłem i zasadą jedności. Niech przebaczenie - udzielone i uzyskane - rozleje się niczym dobroczynny balsam w każdym sercu. Jednak fałszując prawdę z przeszłości, długo jeszcze trzeba będzie czekać na autentyczne pojednanie. Przekonaliśmy się o tym dobitnie podczas uroczystości na Wzgórzach Wuleckich. Do Charkowa było z tysiąc kilometrów. A po drodze dawne polskie ziemie koronne. Czuć było zmieniającą się aurę, gdy mijaliśmy kolejne granice z przeszłości. Dosłownie i w przenośni. Za Zbruczem, wyznaczającym kres II Rzeczpospolitej, ogarnął nas już spokojny, niechwiejny rytm kontynentu . Tak też upłynęła nam podróż - przy suchej, słonecznej i gorącej pogodzie. A na bliskiej nam Rusi Czerwonej to lało, to znów się rozjaśniało. Ale donioślejszą, choć dyskretną granicę przekroczyliśmy udając się z Podkamienia do Poczajowa.
Podkamieński kościół i klasztor Dominikanów zajmował niegdyś poczesne miejsce na pątniczych szlakach, głównie ze względu na wizerunek Matki Boskiej Śnieżnej, ukoronowany z barokowym przepychem w 1727 roku. Otaczany szczególnym kultem obraz odbył w latach wojennych i powojennych skomplikowaną wędrówkę, by w końcu trafić do dominikańskiego kościoła św. Wojciecha we Wrocławiu. Dziś świątynia znajduje się w zatrważającej ruinie, zza której przeziera jednak odprysk dawnej świetności. Droga tam wiedzie pod stromą górę, przechodząc mija się byłe zabudowania klasztorne, w których władze sowieckie umieściły szpital dla chorych psychicznie kobiet. I nas odprowadziło wzrokiem około dwudziestu nieszczęsnych pensjonariuszek, których stan pozwalał zapewne na swobodne poruszanie się w obrębie murów. Ten niewesoły widok i tak był niczym w porównianiu z tym, czego doświadczył jeden z naszych kolegów, gdy po raz pierwszy dotarł do Podkamienia w 1992 roku. Opowiadał, że zewsząd dopadły ich wtedy wygłodzone cienie ludzkie, w łachmanach, z obłędem w oczach.
Ławra poczajowska również leży na wyniosłym wzgórzu i przy dobrej pogodzie z Podkamienia można zobaczyć błyszczące w słońcu złote kopuły cerkwi. Cerkwi, która uderzająco przypomina barokowe klasztory zachodnie, co nie jest wszakże przypadkiem. Co prawda początki prawosławnego monasteru w pieczarach wzgórza poczajowskiego sięgają XIV wieku, a w XVII stuleciu stał się on przy aktywnej postawie przełożonego, bł. Hioba wręcz ośrodkiem oporu przeciw unii brzeskiej, niemniej jednak w 1720 roku klasztor przejęli grekokatoliccy bazylianie. Wielkie dzieło budowy nowej świątyni stało się możliwe dzięki fundacji Mikołaja Bazylego Potockiego, który podobno po kłótni ze swym spowiednikiem przyjął obrządek unicki. Sytuacja świątyni diametralnie zmieniła się za Rosji carskiej, gdy przejął ją rosyjski patriarchat. Dziś stanowi tętniący życiem i drugi co do ważności, po ławrze peczerskiej w Kijowie, ośrodek kultu prawosławia na Ukrainie.
Obie miejscowości łączą, oprócz położenia, podobne losy historyczne związane z kultem maryjnym. Oprócz otaczanych czcią obrazów na pamiątkę objawień Matki Boskiej pozostały, według tradycji, kamienie z odciśniętymi śladami Jej stóp. A jednak mówi się, że jadąc z Podkamienia do Poczajowa opuszczamy bliski nam świat łaciński, by zanurzyć się w morzu cywilizacji bizantyjskiej. Tak mówią, i rzeczywiście to się czuje, choć oczywiście oba światy nadal się przenikają. Po tamtej stronie odnajdziemy jeszcze liczne "bastiony Rzymu", choć obecnie nie bronione przecież kamiennymi murami.

W złotej stolicy...

Kijów po prostu zachwyca. Nie miałam wcześniej pojęcia, jak wygląda stolica Ukrainy, i podświadomie wyobrażałam sobie przyszarzałe, rozsiadłe na płaskiej równinie smętne królestwo betonu, w dodatku z lekka sypiącego się, słowem - dziedzictwo minionej epoki. Być może przekonanie to jak ulał pasowało do opisu nowszych dzielnic tej trzymilionowej metropolii, ale serce miasta całkowicie mnie zaskoczyło. Dopomógł w tym pewnie mały ruch na ulicach, spowodowany wydłużonym weekendem.
Zwiedzanie zaczęło się od olśniewającej mnogością złotych kopuł Ławry Peczerskiej, zespołu kilkudziesięciu świątyń. Okazało się, że miasto w sposób niezwykle malowniczy rozkłada się na wzgórzach. Dzięki temu monumentalne, prawdziwie wielkoświatowe założenia architektoniczne zyskują lekkość, a w nieprzewidzianych zakrętach i uskokach ulic kryje się nieodparty urok. Nie jest to jednak wdzięk płochliwego stworzenia. Spacerując po Kijowie wiemy, że kroczymy po jednej z europejskich stolic o bogatej i długiej historii, która spokojnie i szeroko wciąga oddech pełną piersią znad majestatycznego Dniepru. Pełno złota na dachach cerkwi, na czele z bijącą w oczy Ławrą Peczerską, dużo olśniewającej bieli, dalej barwy ciepłe: piaskowe, odcienie brzoskwini, a wszystko przetkane zielenią, opasane granatem wielkiej rzeki i nakryte błękitną kopułą nieba. Tak właśnie zapamiętam Kijów.

Cichy las przy sanatorium

Mijaliśmy szerokie połacie dawnych posiadłości kniazia Jaremy, gdzie inaczej się oddycha - pełną piersią, na co pozwala tak ogromna, rzadko zabudowana przestrzeń. W pewnej chwili szosa, którą jechaliśmy, rozcięła na dwie części ciągnące się kilometrami pole zaoranego czarnoziemu. Zrobiło się ciemno aż po horyzont.
Rankiem 1 lipca znaleźliśmy się na Cmentarzu Ofiar Totalitaryzmu w Piatichatkach Charkowskich. O wiele mniejszy niż cmentarz w Katyniu, jakby bardziej niepozorny, mieści się tuż przy szosie, dziesięć kilometrów od centrum miasta. Doły śmierci, do których wrzucono ciała zamordowanych wcześniej w kazamatach gmachu NKWD polskich oficerów, wykopano tuż obok domu wypoczynkowego dla funkcjonariuszy. Trzeba wysilić wyobraźnię, by uświadomić sobie, że na tej skromnej przestrzeni leży prawie cztery tysiące żeliwnych epitafiów. I tyleż ofiar... Nad zbiorowymi mogiłami górują krzyże obu wyznań. Zabito tu również setki Ukraińców. Wszystkie elementy żelazne pokrywa rdza, jak zaschnięta krew.
Po mszy świętej rozkołysaliśmy dzwon umieszczony w niszy za ołtarzem. Przytłumiony głos niósł się spod ziemi daleko po okolicy. Czy jednak na tyle głośno, by wszyscy usłyszeli o zbrodni sprzed 61 lat? Ani pracownicy hotelu w którym się zatrzymaliśmy, ani podobno taksówkarze nie wiedzą, gdzie znajduje się cmentarz. A przecież byli tu obaj prezydenci...
W apelu poległych absolwentów i uczonych Uniwersytetu Jagiellońskiego uczestniczył konsul generalny Rzeczpospolitej Polskiej w Charkowie, Michał Żórawski, który odegrał dużą rolę w ujawnieniu miejsca pochowania polskich oficerów. Po symbolicznym pobraniu ziemi zabraliśmy się do pracy - trzeba było odbić ołówkiem na kartkach papieru napisy z epitafiów. Znajdą się one w archiwum UJ.
Spełniliśmy swoje zadanie, czas było ruszyć dalej. Nad miejscem tragedii znowu zapadła cisza. Nie zostało ono jednak opuszczone. Władze miasta dbają o jego godny wygląd, w oczekiwaniu na pielgrzymów z Polski.
Po osiągnięciu półmetka, nasza wyprawa w błyskawicznym tempie zmierzała ku finałowi. Z Charkowa przez Humań i Zofiówkę, Tulczyn, Niemirów, Kamieniec Podolski i Złoczów na powrót do Lwowa.

Na Wzgórzach Wuleckich - 60 lat temu i dziś

Był letni wieczór, 3 lipca. Po Mszy Św. w katedrze udaliśmy się na Wzgórza Wuleckie, by w skupieniu przypomnieć wydarzenia sprzed 60-ciu lat. Wtedy to w nocy, między godz. 22.00 a 2.00, grupy Einsatzkommando dowodzone przez wykształconego SS-Brigadenfuhrera dra Eberharda Schoengartha rozjechały się po mieście i dokonały aresztowań w mieszkaniach lwowskich profesorów. Wyjątkiem był Kazimierz Bartel, profesor Politechniki Lwowskiej i trzykrotny premier rządu polskiego, którego pojmano już 2 lipca, a rozstrzelano 26 tego miesiąca. Lista, którą posłużono się przy dokonywaniu aresztowań, musiała być przygotowana dużo wcześniej, gdyż pod czterema adresami poszukiwano profesorów zmarłych jeszcze przed napaścią Niemiec na ZSRR. Aresztowano nie tylko profesorów, ale także członków ich rodzin i gości - tak było z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim, który przebywał w domu prof. Jana Greka. Z mieszkania prof. Romana Longchampsa de Bérier, wybitnego cywilisty i rektora Uniwersytetu Jana Kazimierza wywleczono także trzech jego dorosłych synów. Wszyscy zginęli.
Aresztowanych przewożono do Bursy im. Abrahamowiczów na przesłuchanie. Następnie, o świcie, sprowadzano ich nad wykopany w zagłębieniu zbocza dół. Ofiary ustawiano czwórkami nad brzegiem jamy. Po salwie wszyscy wpadali do dołu. Trwało to tak długo, aż wszystkie osoby zostały zastrzelone. Tej nocy odbyły się dwie takie egzekucje.
Mimowolnymi świadkami bestialskiego mordu byli mieszkańcy domów usytuowanych naprzeciwko wzgórza. Ich relacje zebrał w swym obszernym studium pt. "Kaźń profesorów lwowskich" prof. Zygmunt Albert. Niestety, nie dane było nam, ani ich najbliższym pomodlić się nad grobem pomordowanych. Ostatni akt ich tragedii rozegrał się w październiku 1943 roku, kiedy Niemcy w popłochu przed zbliżającą się Armią Czerwoną, zaczęli zacierać ślady swych zbrodni. Na rozkaz Himmlera utworzono z młodych Żydów pozostających w gettach Sonderkommanda, których zadaniem było rozkopywanie masowych mogił, a następnie palenie wydobytych zwłok. W ten sposób 9 października zapłonął stos ułożony z ciał profesorów. W następnych dniach ich popioły rozrzucono po okolicznych polach.


Burzliwe uroczystości

W wigilię strasznej zbrodni spotkały się dwa człony naszej wyprawy akademickiej. Dołączyła do nas grupa wrocławian, a ponadto delegacja krakowskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, który objął merytoryczną opiekę nad wyprawą. Profesor Leon Kieres skierował do uczestników wyprawy list, który pod metalowym krzyżem ustawionym na Wzgórzach Wuleckich odczytał Ryszard Terlecki. - We Lwowie zginęła elita narodu polskiego, intelektualny kwiat Niepodległej Rzeczypospolitej. Ludzie, dla których największym pragnieniem było, aby po czasach rozbiorów przygotować kolejne pokolenie Polaków do stworzenia Ojczyzny na miarę potrzeb i oczekiwań zrodzonych w niewoli. Kaźń Lwowskich Profesorów była częścią barbarzyńskiego planu, który w zamyśle Hitlera miał doprowadzić do pozbawienia Polaków duszy. Ze swym przemówieniem wystąpił także konsul generalny RP we Lwowie, Krzysztof Sawicki. Największe wzruszenie ogarnęło jednak licznych zebranych na widok trzech potomków pomordowanych profesorów: prof. Tomasza Cieszyńskiego, dra med. Zbigniewa Wojteckiego i dra inż. Jana Longchamps de Bérier - jedynego z czterech synów rektora, który przeżył tę rzeź.

Ta spokojna uroczystość przypominała ciszę przed burzą, jaka rozegrała się nazajutrz, w rocznicę mordu. Co roku 4 lipca lwowscy Polacy przybywają na miejsce stracenia. W 1992 roku ustawili tam brzozowy, a w rok później metalowy krzyż. Od dawna starali się u władz miasta o pozwolenie na ustawienie pomnika z prawdziwego zdarzenia. A przynajmniej o wmurowanie tablicy informującej o zbrodni. Wystąpiły oczywiście kłopoty z uzgodnieniem treści napisu - chodzi o niewygodny dla władz ukraińskich przymiotnik, iż tu zginęli p o l s c y profesorowie. Miesiąc temu ktoś nieznany zainstalował tablicę, w której napis po polsku ("W tym miejscu 4 lipca 1941 r. hitlerowscy oprawcy rozstrzelali polskich profesorów lwowskich uczelni i członków ich rodzin") znajduje się niezgodnie z miejscowymi przepisami przed napisem ukraińskim. Konsul Sawicki węszy w tym prowokację, która może dać pretekst merowi Lwowa do dalszego opóźniania prac nad pomnikiem. Tymczasem rankiem 4 lipca, nieco powyżej historycznego miejsca zbrodni, odbyła się kontr-uroczystość, która całkiem zaskoczyła miejscowych Polaków. Dowiedzieli się o niej zaledwie dzień wcześniej. Pod egidą i z inicjatywy władz miasta nastąpiło poświęcenie kamienia węgielnego, na którym można przeczytać, że tu stanie pomnik ku pamięci lwowskich uczonych, którzy zginęli w latach II wojny światowej. Treść napisu w ogóle nie zadowala tych, którzy liczyli konkretnie na godne upamiętnienie profesorów. W dodatku akademię pod krzyżem na stoku wzgórza urządzoną przez grupę wrocławską, która poprzedziła akt poświęcenia kamienia, zakłócił nie tylko nagły deszcz, ale i przedstawiciel gminy żydowskiej. Ten zaczął głośno protestować przeciwko obecności w tym miejscu krzyża, bo w egzekucji zginęli również Żydzi. Wieczorem, na tradycyjnej, a czwartej w sumie uroczystości, zapanował już spokój. W chwili modlitwy przyszedł czas na to, by zastanowić się nad sensem śmierci profesorów. I zadaniem żyjących w przekazywaniu o nich pamięci, która nie powinna służyć przecież podsycaniu wzajemnych uprzedzeń, ale uczeniu się życiowej mądrości.

Ich los przestrogą

Taki napis widnieje na wrocławskim pomniku odsłoniętym w 1964 roku dla uczczenia polskich uczonych zamordowanych w czasie wojny przez hitlerowców. Tam złożyliśmy kwiaty w czasie I Wyprawy Akademickiej. To motto sprawdza się zawsze, niezależnie od narodowości zbrodniarzy. Jak powiedział prezes stowarzyszenia Ne Cedat Academia, należy tu wyczytać co najmniej dwa ostrzeżenia. Pierwsze to informacja dla nas, młodego pokolenia polskich studentów i pracowników naukowych, że w razie zagrożenia i obcej napaści to właśnie ci, którzy zaliczają się do intelektualnej elity danego narodu, są w pierwszej kolejności eliminowani. Na taką ewentualność należy się przygotować, by wzorem polskich profesorów z czasów II wojny światowej nie zawieść zaufania narodu w nas pokładanego i umieć zorganizować skuteczny opór. Po drugie musimy być czujni, bo i w naszych szeregach kryć się mogą zdrajcy, którzy swój talent otrzymany od Boga oddadzą złej sprawie. Tę gorzką prawdę przypomina udział wielu ludzi inteligentnych, wykształconych w planowaniu zbrodni hitlerowskich i sowieckich.

Maria Gracja Małecka

(Fragmenty artykułu, który ukazał się 23 i 24 lipca w małopolskim dodatku "Naszego Dziennika".)
Wszelkie prawa zastrzeżone.

Powrót