Jerzy Lerski

Emisariusz Jur

Wydanie I: Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1984
Wydanie II: Polska Fundacja Kulturalna, Londyn 1984
Wydanie III: Rytm, Warszawa 1988
Wydanie IV: Oficyna Wydawnicza Interim sp. z o.o., Warszawa 1989


Fragment części I - "Turysta Generała Sikorskiego"

Krucjata

Najszczęśliwsze lato mego życia dobiegało końca. Pamiętałem jednak że profesor Antoni Wereszczyński w swych wykładach na Akademii Handlu Zagranicznego, gdzie byłem studentem w przedwojennych latach, wbijał nam do głowy podobieństwa ideologiczne i zbieżności strukturalne totalitarnych systemów. Będąc przewodniczącym Polskiej Młodzieży Społeczno-Demokratycznej uważałem więc wraz ze swoimi przyjaciółmi, że podpisanie przez Stalina dnia 23 sierpnia 1939 r. umowy z Hitlerem (tzw. pakt Ribbentrop-Mołotow) jest wyzwaniem do bezkompromisowej walki rzuconym nie tylko Polsce, lecz całej światowej demokracji.

Jako 22-letni podporucznik rezerwy artylerii przeciwlotniczej z przydziałem do nowo uformowanego 9 dywizjonu w Trauguttowie pod Brześciem spodziewałem się od czerwca powołania na sześciotygodniowe ćwiczenia i nie mogłem z tego powodu skorzystać z ponętnej oferty praktyki zagranicznej. Ukończywszy trzeci rok na wydziale prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza i trzeci rok lwowskiej "eksportówki" (AHZ), musiałem część egzaminów przełożyć na okres powakacyjny, korzystając w tym czasie z ostatniej okazji turystyki w wolnej ojczyźnie.

Mój ojczym, ppłk dr Adam Sołtysik, przewidziany na szefa chirurgii szpitala ewakuacyjnego (EWA), odwołany został wcześniej z urlopu w Zakopanem, skąd i ja powróciłem na dni parę do ulubionego Sławska w uroczej dolinie Oporu, a wreszcie do rodzinnego Lwowa, gdzie dnia 30.VIII otrzymałem kartę mobilizacyjną nakazującą stawienie się dn. 1. IX w Trauguttowie. Zdążyłem jeszcze pożegnać się z rodziną, damami serca i przyjaciółmi oraz zwołać alarmowe zebranie PMSD w naszym lokalu przy ul. Lelewela, skąd wyruszyliśmy na pożegnanie lwowskiego garnizonu, udającego się na front. Niezbyt się dobrze wówczas orientowałem w grozie sytuacji, gdyż żartując zapewniałem swego dentystę, podchorążego Dzika, że za parę miesięcy dokończymy naszą tenisową rozgrywkę na kortach w Berlinie. Uwierzyłem i ja najwidoczniej marszałkowi Rydzowi-Śmigłemu, żeśmy byli "silni, zwarci, gotowi".

Ładując się do przedziału pociągu pod wieczór dnia 31.VIII na peronie pięknego lwowskiego Dworca Głównego, taszczyłem ze sobą m.in. walizę ze skryptami, zakładając, że to pewnie tylko próbny alarm mobilizacyjny, by zastraszyć Niemców i że za parę tygodni, lub najdalej miesięcy, będę mógł zdawać resztę egzaminów na "eksportówce". W przedziale jechała grupa oficerów rezerwy, starszych ode mnie wiekiem. Oni również nie mieli złych przeczuć, gdyż zabrali się z zapałem do brydża, nie szczędząc mi Uszczypliwych uwag na temat owych nudnych podręczników, które w spokoju ducha wertowałem, dopókiśmy nie dotarli przez Sokal do Włodzimierza Wołyńskiego, w którym służyłem przed 4 laty w 1-szym plutonie baterii (artylerii konnej) Szkoły Podchorążych Rezerwy Artylerii (SPRA). Noc była ciepła i krótka. Zaczynało widnieć, gdy zazgrzytały hamulce przed semaforami kolejowego węzła w Kowlu. Podbiegł jakiś zdyszany kolejarz, meldując że właśnie spadły na stację pierwsze bomby. Są zabici i ranni. W mgnieniu oka zorientowałem się, że rozpoczyna się dla mnie swoista krucjata.

Z parogodzinnym opóźnieniem wlekliśmy się przez zapchane tłumem płaczących bab stacyjki Wołynia i Polesia. Kobiety te żegnały swych mężczyzn, ruszających na wojnę. Ich łkanie pozostało mi w uszach po dzień dzisiejszy. Około południa dobrnęliśmy do Brześcia nad Bugiem, gdzie powitał nas na stacji podchorąży Jan Gabrynowicz, za którym udaliśmy się do nowo wybudowanego hotelu oficerskiego w Trauguttowie. Pierwszy rzut 9 dywizjonu rozparcelowany bateriami pomiędzy różne dywizje był już na froncie. Przydzielono mnie więc jako dowódcę plutonu do 5 baterii kulturalnego, lecz słabowitego zdrowiem kpt. Tadeusza Dobrzańskiego. Okazało się, że zamiast sześciu 40mm. działek Boforsa mieliśmy tylko jedną armatkę. Poza mną, jedynie liczni w tej baterii podchorążowie znali ten nowoczesny sprzęt. Wśród kanonierów przeważali młodzi Poleszucy o nieokreślonym poczuciu narodowym, lecz mocnej żołnierskiej postawie.

Z przyjemnością pełniłem służbę przy tym szybkostrzelnym działku. Jakże często lufa rozpalona była do czerwoności, gdy odpędzaliśmy coraz liczniejsze niemieckie naloty na twierdzę Brzeską. Po nocach migotały tajemnicze latarki, uważane powszechnie za sygnalizację niemieckiej "Piątej Kolumny". Nota bene nieprzyjaciel lepiej się od nas orientował, co do ewakuacji najwyższych władz wojskowych z Warszawy właśnie do Brześcia. Hiobowe wieści o okrążeniu i kapitulacji oddziałów polskich, dowodzonych przez gen. Gąsiorowskiego pod Częstochową, nie doczekały się rekompensaty w postaci oczekiwanej ofensywy francusko-brytyjskiej na Niemcy. Wkrótce skończyła się i nasza skromna misja, gdyż w nocy z 11 na 12 września kazano nam zlikwidować stanowisko (markując je nadal dla zmylenia niemieckich pilotów) i załadować się na pociąg ewakuujący amunicję, broń chemiczną i część cięższych dział w kierunku płd.-wsch. Zmontowaliśmy więc swoją armatkę w sam czas na lorze transportu, by wziąć raz jeszcze udział w obronie Brześcia, niemiłosiernie bombardowanego przez nurkujące samoloty bez jakiejkolwiek kontrakcji polskiego lotnictwa.

Wśród huku bomb, śladem innych transportów, i nasz ruszył z wolna w kierunku Pińska. Było to w południe 12 września. W pobliżu stacji Żabinka przeżyliśmy nowe bombardowanie, więc pociąg zatrzymał się i kazano nam rozpierzchnąć się wśród miedz. Niemieckie samoloty kosiły ogniem karabinów maszynowych bydło oraz wiejską ludność. Leżący w pobliżu kapral Wiśniewski był pierwszą wojenną ofiarą zabitą w moich oczach. Jego głowa, oderwana od tułowia, stoczyła się ku mnie po ściernisku. Po skończonym nalocie zauważyłem ok. 30 rozbrojonych Niemców prowadzonych przez trzech granatowych policjantów odpędzających tłum rozjuszonych kobiet i dzieci. Omal tych Niemców nie porozrywały na kawałki. Policjanci zwrócili się do mnie o pomoc. Byłem w kropce, dobrze rozumiejąc gniew tych prostych, Bogu ducha winnych ludzi.

Jeden z jeńców, oficer w mundurze lotniczym, zwrócił się z dziwnym zapytaniem o odległość do granicy sowieckiej. Okazało się że podobnie jak i ja, był studentem uniwersyteckim, powołanym jako rezerwista do służby wojennej. Załadowałem ich do transportu i do dzisiaj nie wiem, czy dobrze uczyniłem ratując tych ludzi, w myśl prawa międzynarodowego o jeńcach wojennych, przed niechybną śmiercią. Może likwidacja ich na miejscu skróciłaby wojnę choć o jeden dzień? Oddaliśmy ich w ręce władz państwowych na stacji w Sarnach, a sami posuwaliśmy się wraz z innymi transportami w kierunku na południe, gdzie zaplanowano ponoć ostatnią linię obrony w oparciu o sprzymierzoną Rumunię. Udało się nam wreszcie uszkodzić jeden z atakujących samolotów, gdyż zauważyliśmy że spadał na horyzoncie przechylając na zmianę oba skrzydła jak zranione ptaszysko. Póki byliśmy w akcji, humory dopisywały, co wg. polskiej tradycji wojskowej wyraziło się w wieczornym rozśpiewaniu pod rozgwieżdżonym kresowym niebem.

Nóż w plecy

Transport nasz zaczął zwolna przesuwać się na południe, wzdłuż sowieckiej granicy. Znowu pełniłem funkcję dowódcy obrony przeciwlotniczej z grupą podchorążych i poleskich kanonierów. Mieliśmy jeszcze naszą armatkę i określone zadanie przewiezienia amunicji oraz broni chemicznych do przyczółka obrony na południowo-wschodnich rubieżach. Było nam jakoś nieludzko dobrze i wcale nie straszno. Nad ranem przejechaliśmy przez Dubno i zatrzymano nasz pociąg pod Radziwiłłowem. Za dużo tych długich transportów nazbierało się w bezruchu. Wojsko rozpierzchło się na odpoczynek i dla ochrony wśród pól chmielu i jęczmienia. Z naszej platformy usłyszeliśmy złowrogi pomruk zbliżającej się eskadry Dornierów. Było ich 9. Nadchodziły na wysokim, trudnym do przeciwdziałania dla naszej "czterdziestki" pułapie.

Padły pierwsze bomby przy nerwowym akompaniamencie turkotu karabinów maszynowych. Od kuli zginął w lokomotywie ppor. rez. art. plot Zbigniew Małecki, urzędnik pocztowy z Tarnopola. Nasza załoga dwoiła się i troiła, by nieustannym ogniem utrzymać nawracające fale bombowców jak najdalej od wagonów z amunicją i gazami. Rozpoczęły się jednak eksplozje a mój wagon ze skryptami do egzaminów na Akademii Handlu Zagranicznego spłonął doszczętnie. Przeleciał wzdłuż pociągu znany mi ze Lwowa, oszalały ze strachu podporucznik rezerwy Miecio X. Aby opanować jego panikę wyciągnąłem rewolwer, krzycząc, że go zastrzelę jak się nie uspokoi. Najlepiej trzymali się prości polescy żołnierze i grupa tych wspaniałych chłopaków z podchorążówki artylerii przeciwlotniczej z Trauguttowa. Poruszali się przy naszym działku jak podniecone automaty i znów lufa rozżarzona była do czerwoności.

Po 40 minutach zaległa cisza. Jeden z trzech bombowców chybotał się jakby pijany w powietrzu. Podbiegł do nas kpt. Dobrzański obiecując każdemu odznaczenie Krzyżem Walecznych za wytrwanie na ogniowym posterunku i polecił zmianę działonu. Na moje miejsce zgłosił się na ochotnika podchoraży-plutonowy służby stałej Stachowicz. Nigdyśmy go więcej nie mieli zobaczyć. Poza maszynistą i nową załogą przeciwlotniczą reszta otrzymała rozkaz marszu na wschód. Zostaliśmy więc "spieszeni", bez żadnych środków lokomocji. Przed wymarszem pochowaliśmy koi. Małeckiego i paru innych zabitych, sypiąc kopczyk tuż przy torach kolejowych.

Ściemniało się, byliśmy więc bezpieczni w tym smętnym marszu z 15 na 16 września 1939 r. Nad ranem dotarliśmy w pobliże jakiejś wioski, lecz postanowiliśmy odpocząć w pobliskim zagajniku, zakupując żywność u przyjaznych lecz wystraszonych polskich osadników. O zmroku ruszyliśmy znowu kolumną ok. 500 żołnierzy przez zaciemniony Krzemieniec, w którym przewalała się nie tylko rzeka uchodzących dyplomatów, ale także zmierzających na wyznaczone pozycje oddziałów.

Około 4 nad ranem dotarliśmy szybkim marszem do wioski ukraińskiej w kierunku na sienkiewiczowski Zbaraż. Znużeni pokładliśmy się spać gdzie popadło w stodole na sianie, lecz po paru godzinach zerwała nas złowroga wieść o wkroczeniu wojsk sowieckich na całej długości uzgodnionej w Rydze granicy. Nieliczni woleli się łudzić, że to przychodzi upragniona odsiecz. Z sześciu oficerów naszej baterii żaden nie miał złudzeń. Byliśmy do tego niebezpiecznie blisko rosyjskiej granicy. Zgodnie z pierwotnymi rozkazami powinniśmy się posuwać na południe do dalekiej Trembowli, lecz zrozumieliśmy, że Naczelne Dowództwo i Rząd wyewakuują się lada moment do Rumunii by nie wpaść w ręce Czerwonej Armii. Na mój wniosek postanowiliśmy więc na radzie oficerskiej przesuwać się raczej marszem z powrotem na zachód do ciągle jeszcze walczącego Lwowa, odległego o jakieś 120 km. Chodziło przecie o to, by nie wpaść w sowieckie łapy. Żołnierzom dano więc wolny wybór. Ruszyli tylko co silniejsi, w tym wszyscy podchorążowie. Ze starszymi i chorymi został na miejscu por. rez. Dąbrowski. Miał łzy w oczach przy rozstaniu. Przepadł jak kamień w wodzie.

Dzisiejsza młodzież nie ma, niestety, pojęcia, jak urzekająco piękne są te historyczne kresy podolsko-wołyńskie... Szliśmy w kierunku na prawosławną Ławrę Poczajowską i klasztor Dominikanów w Podkamieniu. Próbowaliśmy nawet śpiewać w marszu, choć nie bardzo się to już kleiło. Mieszkańcy wsi ukraińskich patrzyli na nas wilkiem. Ja niezbyt godnie się zachowałem, gdyż najadłszy się w przydrożnym sadzie jabłek, zostałem w tyle poza kolumną, by ulżyć sobie w samym środku rozsłonecznionej wioski.

Nadlatywały sowieckie samoloty. Znaliśmy przecież jako przeciwlotnicy na pamięć ich sylwetki. Znowu trzeba było rozpierzchnąć się wśród pól pszenicznych, gdyż nie byliśmy bynajmniej pewni, czy nas jak kaczki przy drodze nie wystrzelają. Obawy okazały się płonne. Zmęczeni marszem postanowiliśmy pobrać podwody w jednej z wiosek, lecz ukraińscy gospodarze skwapliwie rozpuścili konie po okolicznych polach. Wykręcali' się od najmniejszej pomocy dla polskiego wojska.

Nad ranem dotarliśmy do Podkamienia. W barokowym klasztorze zebrało się sporo uchodźców, głównie rodziny wojskowych. Błagali byśmy zorganizowali obronę miasteczka przed sowiecką okupacją i ukraińskimi bandami. Nasz dowódca uzależnił to od decyzji ojca przeora. Potem pokładliśmy się spać po wspaniałej uczcie z winem w salach klasztoru. O świcie całe wojsko przyjęło Komunię Świętą by podjąć dalszy marsz w kierunku zawsze wiernego Lwowa. Gdzieś z zachodu słychać było znowu artyleryjskie kanonady — dowód, że żołnierz polski nadal broni nie złożył. Było to 19 września. Podolską, polną drogą wśród maków i chabrów — szliśmy na spotkanie z przeznaczeniem.

Wczesnym popołudniem w czasie posiłku zgłosił się do nas ukraiński parlamentariusz z czerwoną opaską. Twierdził, że zostaliśmy okrążeni na rozkaz sowieckich dowódców i że w ciągu godziny mamy się poddać. Gorącokrwiści podchorążowie z łyczakowianinem Józkiem Podgóreckim na czele chcieli stawić opór chociaż pistoletami i granatami. Wyszedłem na zwiady, by istotnie stwierdzić większe ilości uzbrojonych Ukraińców na progu lasu, w którym zamierzaliśmy przenocować. Stanęliśmy więc przed strasznym dylematem, czy porywać się na bratobójczą walkę, czy też zawierzyć owemu "parlamentariuszowi". Był on nb. podoficerem Wojsk Polskich, który legitymował się sowieckim upoważnieniem do pertraktacji w sprawie rozbrojenia. Kpt. Dobrzański zdecydował, byśmy przemaszerowali pod noc tych 10 km dzielących nas od żydowskiego miasta Brody. Był to najbardziej przygnębiający ostatni etap naszej wrześniowej marszruty. Wkrótce przekazani zostaliśmy oficerom sowieckim, a z okien każdego niemal domu powiewały czerwone szmaty. Oficerowie sowieccy zachowywali się względnie poprawnie, lokując nas w wagonach kolejowych pod opieką strażników. Twierdzili, że wkrótce pójdziemy razem bić Niemca.

Do dziś dnia nie wiem, czyśmy raczej nie powinni zginąć z honorem tam pod Brodami, ale to przecież była nie z Ukraińcami i nie z Rosją, lecz z Niemcami wojna. Tylko ta sterta nieheroicznie złożonej broni palnej do dziś dręczy moje sumienie.

Czerwony Lwów

Z południowego zachodu dochodziły nadal odgłosy artyleryjskiej kanonady. Lwów — Semper fidelis — stawiał opór. Późną nocą transport nasz pod opieką krasnoarmiejców ruszył w kierunku Buska i Złoczowa. Wraz z grupą ok. 20 podchorążych i kpt. Dobrzańskim zdecydowaliśmy się zamiast wywózki na sowiecki wschód wyskoczyć chyłkiem, by przedostać się w jakiś sposób do mojego miasta.

W ciągu dnia udało się nam znaleźć schron w domu kolejarza pod samym Buskiem, by przespać parę godzin i wyciągnąć znużone nogi. Miejscowi Polscy dostarczyli nam ciepłego mleka i trochę strawy. Pod żołnierskimi płaszczami, poniektórzy ukrywali, jak się okazało, nie oddane pistolety. Pod wieczór ruszyliśmy wzdłuż torów, podobne jak inni uchodźcy i rozbrojeni żołnierze, na zachód, w kierunku Zadwórza i Lwowa.

Wśród młodych cywilów, błądzących od paru tygodni w poszukiwaniu przydziału wojskowego, odnalazłem kolegów, a mianowicie mgr prawa Tadeusza Miciaka z Polskiej Akademickiej Młodzieży Ludowej (PAML) i Czesława Raczkowskiego, studenta Politechniki Lwowskiej, prezesa Wici", późniejszego skoczka-kuriera do Polski. I wówczas zaszła rzecz przykra, bo nieoczekiwana. Zza płotów rozległy się strzały karabinowe. To ukraińscy pobratymcy strzelali do nas przed zmrokiem. Trzeba się więc było rozproszyć i przylgnąć do ziemi. Cóż za paradoks, że spotkało to właśnie nas trzech, znanych z rzadkiego, proukraińskiego stanowiska wśród uniwersyteckiej młodzieży.

Niebawem od zachodu zaległa złowroga cisza. Lwów zmuszony był złożyć broń. Spotykaliśmy coraz więcej zmotoryzowanych kolumn sowieckich. Zdecydowaliśmy się więc zejść z torów kolejowych i znaną mi z narciarskich biegów na przełaj ścieżką przedostać się do miasta. Wdrapaliśmy się od Podzamcza na górę Łyczakowską w pobliżu nowego kościoła Matki Boskiej Ostrobramskiej. Pluton podchorążych podzieliłem na parę odrębnych grup, podając każdej po dwa adresy, gdzie powołując się na mnie, znajdą wikt i opierunek. Przeważnie były to domy moich dawniejszych lub ostatnich dam serca, czy zaprzyjaźnionych rodzin.

Sam z kpt. Dobrzańskim, podchorążymi Wojciechem Krakowskim, inż. Szczepańskim, Mieczysławem Biedul-Korniłowiczem i paru innymi, których nazwisk nie pamiętam, ruszyłem w dół Łyczakowską. I właśnie wówczas pociemniało mi w oczach gdy z przerażeniem skonstatowałem, iż niemal z wszystkich kamienic zwisają ohydne czerwone flagi, a na budynkach publicznych wywieszono ogromne pyski Stalina, Marksa i Lenina. Po raz pierwszy w życiu zrobiło mi się słabo i upadłem na bruk. Było to jednak ponad siły. Miasto, o którego polskość bili się za mojego niemowlęctwa moi rodzice, którego radnym był przez lat wiele dziad mój, założyciel Strzelnicy Miejskiej i "Król Kurkowy" Grodu, powstaniec styczniowy — Jan Lerski, miasto, którym byłem od dziecka urzeczony, w którego atmosferze rosłem i rozwijałem się, miasto — pierwszy kawaler zbiorowy krzyża Virtuti Militari, stało się nagle obce przytłumione tą hordą Stalina i Timoszenki.

W trakcie cucenia podeszła znajoma pani Lasko, by mnie pocieszyć, że w pobliskim Szóstym szpitalu okręgowym im. Króla Jana III Sobieskiego nadal ordynuje jako naczelny chirurg mój wspaniały ojczym ppłk dr Adam Sołtysik, a matka z bratem przyrodnim Jasiem oczekują z niecierpliwością w domu przy ul. Romanowicza 8 wieści o mnie. Dowlekliśmy się tam pod wieczór. Drzwi naszego mieszkania na drugim piętrze otworzył jakiś wystraszony uchodźca z Warszawy. Za chwilę zjawiła się nieprzytomna z radości matka i grono dalszych krewnych z prowincji. Pokładliśmy się wkrótce do snu pokotem na dywanach. Zdążyłem tylko posprawdzać, że reszta naszego pododdziału dotarła pod właściwe adresy, wszędzie została przyjęta z gorącą lwowską serdecznością. Miasto, które przed miesiącem liczyło ok. 350.000 mieszkańców, podwoiło swą ludność. Dręczyło mnie tylko sumienie, że nie zdążyłem do czerwca pozdawać wszystkich egzaminów na AHZ. Pozostało ich jeszcze kilka, by móc się wpisać na ostatnie, potrzebne do magisterium półrocze. Wypożyczyłem więc wkrótce zastępcze skrypty i książki, starając się w jakiejś izolacji od dogasającej wojennej pożogi pokonywać te zaległe studenckie przeszkody.

Gdzieś w połowie listopada ogłoszono na AHZ spóźnioną inaugurację roku akademickiego. Rektor Henryk Korowicz, którego miałem być asystentem przy katedrze ekonomii, zwrócił się do mnie jako przyjaciel rodziny, bym wygłosił polskie przemówienie, ponieważ nie wypada, aby występowali tylko studenci ukraińscy i żydowscy. Przy stole prezydialnym zasiadło dwóch oficerów NKWD, jeden z nich przemówił po rosyjsku, a potem wg stalinowskiego zwyczaju zebrani bili automatycznie oklaski kolejnym mówcom.

Zapchaną salę zaległa cisza, gdy zabrałem głos, podkreślając, że wprawdzie cieszymy się, iż nasze miasto nie wpadło w ręce hitlerowców, lecz wyrażamy nadzieję, że naród, który wydał czczonych przez Rosjan Kopernika, Mickiewicza i Marię Curie-Skłodowską ma chyba nie mniejsze od Białorusinów i Ukraińców prawo do wolności na swym całym niepodzielnym obszarze. Otrzymałem żywiołowe oklaski, nie wyłączając tych dwóch enkawudzistów. I wówczas podbiegł do nich rudy jak wiewiórka kolega Zang, tłumacząc usłużnie, o co mi chodzi. Zniknąłem więc jak kamfora.

Źle się też dziać zaczęło na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Zganiano nas nieustannie na przenudne mitingi. Byłem wstrząśnięty i oburzony, gdy mąż mojej kuzynki Ireny Łomnickiej, doc. dr Zenon Wachlowski, wygłosił bałwochwalcze przemówienie na temat "najbardziej demokratycznej konstytucji świata", oktrojowanej w Związku Sowieckim w 1936 r. przez tow. Stalina. Dopiero w 30 lat później dowiedziałem się w Stanford University od prof. Kazimierza Grzybowskiego, że biedny pan Zenon wykonał polecenie swych konspirujących kolegów z dawnego Związku Demokratycznego Docentów i Asystentów UJK, by pozostać strawnym dla nowych władz i wiedzieć, co w trawie piszczy. Sceny tej, w której pilnie obserwowano reakcję naszych dłoni na gloryfikacje stalinowskiej konstytucji nigdy nie zapomnę i do dziś mam awersję do każdej obowiązkowej klaki.

Rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza prof. Bulanda wysłał do przywódców organizacji studenckich zaproszenie na zebranie z wicerektorem Uniwersytetu Moskiewskiego, o nazwisku Edel. Poszedłem tam z duszą na ramieniu. Gość rosyjski w mundurze kapitana NKWD, mężczyzna w średnim wieku, o rumianej twarzy zapewnił nas, że chce się dowiedzieć prawdy o antysowieckich nastrojach wśród lwowskiej młodzieży i że nic nam absolutnie nie grozi za szczerą ocenę sytuacji.

Najwięcej odwagi w zadawaniu pytań wykazali przedwojenni lewicowcy chociaż trafiali sie wśród nich i lizusi. Jednego oburzała np. dalsza iluminacja Statuy Matki Boskiej w środku miasta na placu Mariackim.
— Ot durak — odpowiedział komisarz Edel. — A cóż tobie szkodzi że jej lampki palą? Czasy rewolucyjne dawno minęły i my się takich dewocjonalnych lampek nie obawiamy.
W końcu i ja się odważyłem zadać pytanie co do koszmarnie długich ogonków przed sklepami. Otrzymałem rzeczową odpowiedź, że potrzeby szesnastu republik Związku Sowieckiego są tak wielkie, jak długość przejazdu kolejowego ze Lwowa do Władywostoku (bodajże 22 dni) i przecie ważniejsze, by w odróżnieniu od niedozbrojonej Polski, Sowiety miały tak potężne siły zbrojne, aby żaden "fałszystowski najeźdźca" nie odważył się ich zaatakować. Słowem, armaty od masła ważniejsze!

Mimo tej rzekomej tolerancji religijnej, zaczęto wkrótce od najniższych szczebli szkolnictwa gloryfikować nie tylko Słoneczko-Stalina, ale i uproszczoną teorię Darwina. Odbyło się to mniej więcej w taki sposób, że w godzinę po pacierzu "Chleba naszego powszedniego daj nam (Panie) dzisiaj", polecono prosić o śniadanie szkolne tow. Stalina, z wiadomo — lepszym skutkiem.

W związku z ogłoszonymi "wyborami", które zalegalizować miały włączenie tzw. Zachodniej Białorusi i Zachodniej Ukrainy do sowieckich republik, stawało się w mieście coraz duszniej. Wzrastała nieustannie ilość personelu NKWD porozmieszczanego w prywatnych mieszkaniach. Byli oni- odurzeni stylem i poziomem życia lwowskiej ludności. Niektórzy używali muszli klozetowych jako umywalek, inni skupywali zegarki ("dawaj czasy!"). Wśród uchodźców pojawiały się grupy oportunistów, łapsów i zwykłych szujów, zwłaszcza skupionych wokół Czerwonego Sztandaru dziennikarzy (Putrament, Borejsza, Pasternak, et tutti quanti). Tak więc w pięknym mieszkaniu mojego serdecznego przyjaciela z lat gimnazjalnych Erwina Axera przy ul. Akademickiej bawiło sporo ludzi teatru z Warszawy i innych miast. Pozwoliłem sobie tam na ostrą krytykę naszych wschodnich zaborców, gdy ojciec Erwina, mec. Axer odciągnął mnie do kuchni, ostrzegając, że wśród gości znajdują się przekonani komuniści i zapewne informatorzy nowych władz, m.in. znany scenograf Daszewski.

Byliśmy wówczas istotnie bardzo nieostrożni. Mieszkał np. nad nami u pp. Hermanów wybitny lewicowiec dr Bolesław Drobner z Krakowa. Chodził nadal w mundurze polskiego szeregowca, gdyż mimo średniego wieku i zdecydowanej opozycji do przedwojennego rządu, zgłosił się po wypuszczeniu z więzienia do wojska. Wyglądał trochę jak skrzyżowanie Lenina z Piłsudskim. Gdy nastąpiły jednak pierwsze aresztowania polskich, żydowskich i ukraińskich socjalistów, uważał za swą misję latać z awanturami do lokalnych władz sowieckich o uwolnienie "towarzyszy". Był w tym równie zabawny, jak nieustraszony; a młody poeta i satyryk Józef Nacht wymyślał starym Żydówkom na tzw. Krakidałach (dzielnica za placem Krakowskim) że jeszcze będą kiedyś białe gacie swych małżonków naszywały na te czerwone szmaty zwisające z ich okien.

Ale od głosowania na ustaloną jedną listę nie sposób się było wykręcić. Ponurego dnia 22 października 1939 roku nasza dozorczyni kamienicy pani Ostrowska biegała od rana wraz z mężem i córką, błagając, by wszyscy poszli sznurkiem, zagrożono jej bowiem główną odpowiedzialnością za niepojawienie się wszystkich mieszkańców. Idąc ulicą Zyblikiewicza do wyznaczonego miejsca spotkałem dyr. Artura Kopacza, jednego z przywódców Stronnictwa Demokratycznego. Byliśmy głęboko upokorzeni, że i nas zmuszono do udziału w akcie wyrzeczenia się 46% obszaru państwa polskiego ze Lwowem i Wilnem. Patrzyli na nas spode łba jacyś nieznani mężczyźni. Strach coraz większy ogarniał nas wszystkich w tym niezłomnym kiedyś mieście i nikt, kto nie przeżywał obawy, że kroki nocne — to wróg, nie potrafi poza Orwellem pojąć, czym jest rosnące poczucie lęku w totalitarnych kleszczach. Lecz jednocześnie w sercach naszych zapadła decyzja oporu i walki w podziemiu, lub na uchodźstwie.

Początki Lwowskiego Podziemia

W pierwszych dniach października 1939 r. dotarła drogą radiową z Paryża wiadomość, że dn. 30.IX nowy Prezydent Rzeczypospolitej, Władysław Raczkiewicz, powołał na prezesa Rady Ministrów gen. Władysława Sikorskiego, dowódcę naczelnego Wojska Polskiego we Francji. Wkrótce usłyszeliśmy apel popularnego we Lwowie generała o kontynuację walki zbrojnej w kraju i za granicą. Mieliśmy więc legalny Rząd Jedności Narodowej, oficjalnie poparty przez Ignacego Paderewskiego i innych wybitnych Polaków w wolnym świecie. Dla ludzi mego pokolenia Polski Niepodległej, a zwłaszcza tych, których wiązała żołnierska przysięga, stało się jasne, że krucjata trwa i że należy w sposób planowy, zorganizowany odbudować jak najrychlej polskie siły zbrojne w kraju i na obczyźnie.

Zawrzało we Lwowie, chociaż nie wszystkie odruchy były rozumne. Pamiętam np. jak działacz Związku Związków Zawodowych (777.) Michał Lang, na lewo i prawo rozpowiadał w Szkockiej kawiarni, że ukrył w lasach janowskich armatę i kilka karabinów maszynowych, a gen. Marian Januszajtis, wykorzystując endecką siatkę już przed wojną konspirującej młodzieży gimnazjalnej (NOGA), przystąpił do organizacji oporu w szkołach średnich, nakazując protestacyjne rysowanie kredą krzyża na tablicach. Źle się ta zabawa skończyła, gdyż deportowano z miejsca w głąb Rosji całą klasę licealną dawnego VIII Gimnazjum Przyrodniczego przy ul. Dwernickiego.

Wraz z gronem przyjaciół z Polskiej Młodzieży Społeczno-Demokratycznej postanowiliśmy powielić i rozkolportować pierwszą odezwę gen. Sikorskiego. Przypadło mi w udziale przeprowadzenie tej akcji w kinie Pałace przy ul. Legionów. Mieliśmy więc poczucie, że znowu warto żyć, że coś się konstruktywnego dzieje. Wkrótce pojawili się emisariusze rodzącego się podziemia z Warszawy, m.in. nawiązał ze mną kontakt Romuald Tyczyński, powołując się na prezesa Związku Młodzieży Wiejskiej "Siew", Stanisława Gierata.

W połowie października grupa działaczy lewicowo-demokratycznych powołała do życia Rewolucyjny Związek Niepodległości i Wolności. Organizatorami byli: socjaliści - Jan Szczyrek, S. Herschtahl; młodzi ludowcy — Franciszek Wilk (byłem na jego zakonspirowanym ślubie w kościele przy ul. Kleparowskiej), Bronisław Załęski (odwiedzałem go rannego w szpitalu przy ul. Kurkowej — stracił dłoń jako piechur w kampanii wrześniowej), Marian Kłębicki i Czesław Raczkowski; członkowie Stronnictwa Demokratycznego — dr Stanisław Olszewski, inż. Bolesław Zubrzycki, inż. Erazm Kulesza, inż. Adam Hejda i dyr. Artur Kopacz; syndykaliści — Michał Lang, Roman Zagrodzki, Wiesław Proczke; działacze "Siewu" — Romuald Tyczyński, Edward Suchorek; przedstawiciel Harcerstwa dr Leszek Czarnik oraz Jan Lech i niżej podpisany z Polskiej Młodzieży Społeczno-Demokratycznej. Zaprzysiężony zostałem wraz z kol. Lechem przez inżynierów Zubrzyckiego i Hejdę w cegielni na Pohulance, w lokalu Zagrodzkiego.

I oto zaczęło się moje życie podziemne. Powierzono mi odcinek szkół średnich i wyższych, organizację pierwszych komórek ruchu oporu przeciwko sowieckiemu zaborcy. Hejda był zresztą autorem pierwszej koncepcji pracy podziemnej w sensie dosłownym, mianowicie jako inżynier kanalizacyjny miasta Lwowa proponował dobrze rozbudowane kanały rzeki Pełtwi wykorzystać jako przejścia w razie potrzeby. Podobną koncepcję zastosowano później podczas Powstania Warszawskiego.

Jednocześnie z pracami organizacyjnymi podziemia, które przeprowadzałem w kontakcie z moimi przedwojennymi kolegami przyszło z Francji polecenie, by oficerowie i podoficerowie lotnictwa, marynarki wojennej, broni pancernej oraz artylerii przeciwlotniczej, jak najszybciej przedostawali się przez Karpaty lub kraje bałtyckie do państw neutralnych, a stamtąd do formującej się armii gen. Sikorskiego w Bretanii. Stanąłem więc wobec dylematu, czy kontynuować fascynującą pracę konspiracyjną oraz zaproponowaną mi przez profesora Leona Halbana, asystenturę socjologii, czy też, jako niedawno wyszkolony podporucznik artylerii przeciwlotniczej, udać się do armii gen. Sikorskiego. Pamiętam, że wespół z dwoma przyjaciółmi z Polskiej Młodzieży Społeczno-Demokratycznej, maszerując ulicami Lwowa dyskutowaliśmy te różne możliwości. Jan Lech zapalony lewicowiec, uważał za najważniejszą sprawę walkę w kraju i udział w ruchu oporu klas robotniczej w obu częściach okupowanej Polski, tzn. pod Niemcami i Rosją Sowiecką. Cyniczny publicysta Franciszek Gil, sekretarz redakcji Sygnałów, lewicowego pisma literackiego wydawanego przez Karola Kuryluka, uważał, że to wszystko mrzonki, że najważniejsze to po prostu biologicznie przeżyć wojnę. Ja zaś raczej nadający się do walki z otwartą przyłbicą, absolutnie nie wierzyłem w możliwość długotrwałej konspiracji pod Sowietami, w terenie spenetrowanym przez agentów i uważałem, że powinienem jak najszybciej w myśl rozkazów nowego Wodza Naczelnego przedostać się do Francji.

Pesymizm mój okazał się słuszny, gdyż większość członków RZNiW zarówno ze Lwowa jak i z Wilna, została w ciągu pół roku aresztowana i wywieziona w głąb Rosji na skutek denuncjacji ze strony zwerbowanych przez NKWD informatorów.

Sporo młodych ludzi starało się za wszelką cenę wydostać z miasta i poprzez przełęcze karpackie zmierzać do polskiej armii. Przeważnie byli wyłapywani, gdyż na granicy roiło się od oddziałów specjalnych. Pewnego dnia zjawiła się u mnie w domu jakaś pani w karakułowym futrze, przypominająca nieco wyglądem moją matkę. Przedstawiła się jako żona majora W. P. Tomanka i zaproponowała drogę przejścia granicy, gdyż twierdziła że jako oficer rezerwy artylerii plot. powinienem pomaszerować do Francji. Było aż nadto oczywiste, że kobieta starała się zarejestrować ludzi, którzy w jakiś sposób podkreślali swój negatywny stosunek do sowieckiej rzeczywistości. Jak się później okazało, była ona agentką i została wkrótce spławiona przez polską organizację podziemną. Sprowadziła jednak swoim wyglądem wiele kłopotów na moją biedną matkę, która była przez jakiś czas posądzana o akcję prowokacyjną.

Gdzieś w pierwszych dniach grudnia otrzymałem oficjalne wezwanie podpisane przez znanych mi z czasów przedwojennych młodych marksistów, filozofa Adama Schaffa i pannę Diamand, córkę byłego posła pepeesowskiego w parlamencie wiedeńskim, na rozmowę do budynku nieopodal Uniwersytetu, gdzie mieściła się centrala partii komunistycznej na tzw. zachodnią Ukrainę. Udałem się tam z duszą na ramieniu. Zaproponowano mi, jako znanemu mówcy demokratycznemu wstąpienie do partii i objęcie sektora, który prowadziłem nota bene dla rodzącej się konspiracji, mianowicie odcinka młodzieży szkół wyższych i średnich. Wiedziałem że muszę się za wszelką cenę wykręcić. Powiedziałem Schaffowi, że przede wszystkim jestem wierzącym katolikiem, co puścił mimo uszu, uważając że mógłbym oddać usługi partii niezależnie od moich praktyk religijnych. Gdy zabrakło już argumentów na dalszą dyskusję zaświtał mi w głowie pewien fortel. Powiedziałem, że obawiam się, co by o mnie bystry Schaff naprawdę pomyślał w przyszłości, wiedząc że nie jestem marksistą, gdybym dał mu teraz pozytywną odpowiedź. Miał on na tyle poczucia humoru, że uznał dalszą perswazję za niepotrzebną. Powiedział mi jednak, że będzie musiał złożyć raport o tej rozmowie, nakazanej im przez wyższe władze, dając mi tym do zrozumienia, że wobec mego "negatywizmu" powinienem się liczyć z aresztowaniem.

Przejście przez Gorgany

Tak się składało, że miałem wówczas doskonały kontakt nie tylko do przejścia na Węgry, ale i do przeprowadzenia grupy lotników wraz z młodym pilotem Andrzejem Nahlikiem. Czekałem więc już tylko niecierpliwie na wymarsz z miasta. Aby sobie ułatwić legendę przejścia przez Karpaty, zdobyłem zawczasu na AHZ u przystojnej sowieckiej komisarki, robiąc do niej cholerne oko, pieczątkę z jej podpisem na przepustce w rejon wschodniokarpacki, gdzie rzekomo udaję się dla skupu znakomitej huculskiej bryndzy. Z takim glejtem mogłem śmiało jechać pociągiem blisko granicy. Wyznaczono ten przejazd na pierwsze dni grudnia 1939 r.

Niespodziewanie w przeddzień mojego wyjazdu zjawił się mój najbliższy przyjaciel, magister Leszek Orski, który jako młody urzędnik Banku Polskiego w Stanisławowie, postanowi! po ewakuacji do Budapesztu, wrócić do swych starych rodziców. Zjawił się zatem w przeddzień mego wyjścia z Polski, udzielając mi cennych informacji o sytuacji na Węgrzech. Moi rodzice ściągnęli dużą ilość butelek Cinzano, którego pozbywali się pp. Riedlowie, właściciele dużego sklepu Meinla przy ul. Rutkowskiego. Przy tymże wermucie zastanawialiśmy się, jak to dalej potoczą się nasze losy i czy kiedykolwiek się jeszcze w życiu zobaczymy we Lwowie. Pożegnałem się też z mymi najbliższymi przyjaciółmi i trzema damami serca (z jedną z nich, smukłą Wierą Pilawską byłem prawie zaręczony) i wczesnym rankiem, 6 grudnia, żegnany z balkonu przez matkę, wyszedłem piechotą na Dworzec Główny, oddalony od śródmieścia o dobrą godzinę marszu. Miałem polecenie wzięcia biletu do Stanisławowa.

W zapchanym pociągu poznałem Wiesia Bystrzonowskiego i Julka Łodzińskiego, kolegów z ławy uniwersyteckiej: wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia, nie rozmawiając z sobą. Byłem tylko w kontakcie z lotnikami Andrzejem Nahlikiem i Jurkiem Buckiewiczem. Wysiedliśmy w samo południe w zalanym Moskalami Stanisławowie, mieście rodzinnym mojej matki, udając się na jedną z głównych ulic na posiłek. W lokalu siedziało sporo umundurowanych enkawudzistów w niebieskich czapkach. Staraliśmy się więc nie rozmawiać na drażliwe tematy i jak najszybciej udać się na stację autobusową, by dojechać na następny etap do Nadwornej. Dotarliśmy tam pod wieczór. Udaliśmy się do wskazanej restauracji, skąd miano nas przerzucić na nocleg. Czekaliśmy tam dość długo, co nie było przyjemne, gdyż za bardzo rzucaliśmy się w oczy sowieckim biesiadnikom, byłem więc szczęśliwy, gdy już po ciemku przeprowadzono nas cichcem do domu jakieś poczciwej pani, u której na górze mieszkała rosyjska rodzina enkawudzisty. Nieznany przewodnik twierdził, że w tym domu będzie najbezpieczniej przenocować.

Kobieta narażała się oczywiście bardzo, dając prawdopodobnie co noc możliwość odpoczynku lotnikom, marynarzom i oficerom broni motorowych przerzucanych na południe. Spaliśmy jakieś 4 godziny, aby jeszcze przed zbudzeniem się sowieckich lokatorów wyjść po cichutku w skarpetkach i złapać ranny autobus do Bitkowa.

Wehikuł ten ruszył jednak dopiero w południe, wlokąc się serpentynami stromo w góry. Parę kilometrów przed Bitkowem odebrał nas z autobusu jakiś krępy człowiek.. Po wymienieniu hasła skierował mnie i Jerzego Buckiewicza na kwaterę do miłych staruszków pp. Rosłanów, których syn, młody lekarz, udał się już poprzez Węgry do Wojska Polskiego we Francji. Byli to ludzie na wskroś zaufani. Czułem się tam jak u rodziny. Nie wolno nam jednak było wychylić nosa z domu.

Pewnego dnia odwiedziła naszych gospodarzy niejaka pani Skwarczyńska. Uprzedzono nas, że ma długi język. Schowano więc nas w szafie z kotarą. Pani Skwarczyńska zasiedziała się, a nam się zebrało na żarty. Jurek odkrył że nasze nogi wystają spod kotary, na co odparłem, że w takim razie należy podskoczyć. Wybuchnęliśmy śmiechem, demaskując się. Pani Skwarczyńska pytała, kto zacz, na co otrzymała odpowiedź, że to kuzyni, którzy przyjechali w odwiedziny.
— A dlaczego tam się bawią? — spytała.
— No, trochę dziecinni — odrzekli razem państwo Rosłanowie. Obyło się więc bez kłopotów. Wiedzieliśmy, że w wielu polskich domach ukrywają się również nasi koledzy wyznaczeni na przerzut do Wojska Polskiego. Pewnego wieczoru poderwał nas alarm. Ukryliśmy się na stromym wzgórzu pod gankiem. Nawet nie zdążyliśmy pożegnać przezacnych gospodarzy.

Nie miałem jeszcze żadnej broni poza długim scyzorykiem. Zauważyliśmy że z drugiej połowy domu też wyskoczył mężczyzna. Był to, jak się później okazało. Żyd polski, bodajże Blumenthal, który zdumiony był, że otworzyłem ten nóż i czekałem. Milicja ukraińska odkryła, że po domach chowa się sporo młodych Polaków w wieku wojskowym i rozpoczęła aresztowania, wraz z sowieckimi patrolami. Przygotowany więc byłem na walkę. Gdy przerażony Blumenthal zapytał, czy gotów jestem na mokrą robotę odpowiedziałem, że chyba nie oczekuje, abym głaskał po pysku jakiegoś zbira, gdy będą mnie za uszy wyciągać spod tego domu. Za chwilę jednak ucichło szczekanie psów, mogłem więc z Jurkiem i Blumenthalem udać się na miejsce zbiórki na wzgórze pod Bitkowem, w kępie krzewów.

Była cicha, bezksiężycowa noc, zauważyliśmy tam jednak sporą grupę młodych mężczyzn, tu i ówdzie migotały zakazane ogniki papierosów. Po chwili nasze oczy przywykły do ciemności i rozpoznałem w tej grupie, między innymi, dowódcę z kampanii wrześniowej, kpt. Dobrzańskiego, mego kolegę z AHZ Julka Łodzińskiego i wyśmienitego lekkoatletę Tadeusza Gaworskiego. Była tam też z Rogoyskich pani Zubrzycka ze swoim mężem Bolesławem, wiceprezesem Stronnictwa Demokratycznego na którego ręce składałem niedawno przysięgę w organizacji podziemnej i byłem dotąd przekonany że cały czas nią kieruje.

Po chwili rozdano nam broń. Uczynił to ów kurier z Węgier por. "Staś", który odebrał nas z autobusu. Było nieco granatów ręcznych, karabinów i rewolwerów. Mieliśmy początkowo iść przecie jako osłona generałów Andersa i Boruty-Spiechowicza w drodze na zachód. Obrali oni jednak inną drogę i wpadli w ręce sowieckie.

Po ustaleniu ilości osób do przerzutu mieliśmy ruszyć grupą, w której przeważali lotnicy. Był wśród niej także ranny w nogę, już podleczony przez mego ojczyma, podoficer wywiadu Marynarki Wojennej. Wykorzystywaliśmy noc, aby szybkim marszem oderwać się aż pod pasmo Sywuli — najwyższej góry w Gorganach. Kiedyśmy się już tam znaleźli, był prawie pełny dzień i musieliśmy się ukryć, gdyż wiedzieliśmy że narciarskie patrole sowieckie z psami wyłapują takich jak my turystów.

Pierwotnie zamierzaliśmy odpocząć w jakiejś gajówce, ale nasze czujki doniosły, że kwaterują tam mołojcy z sowieckiej stacji granicznej. Wobec tego ukryliśmy się wśród rzednących drzew na granicy lasu i przeczekaliśmy zziębnięci aż do wieczora. O zmroku posuwaliśmy się gęsiego. Prowadził najbardziej wysportowany spośród nas, ppor. Gaworski.

Przekraczając polską granicę pod Sywulą, usłyszeliśmy narastający z dala szum nart. Był to patrol żołnierski. Mogliśmy wdać się z nimi w walkę, ale oznaczałoby to zdekonspirowanie tej cennej drogi i na pewno byłyby ofiary w ludziach. Postanowiliśmy przeto przesunąć się jak najszybciej na stronę węgierską, aby psy gończe nie mogły nas zwąchać, kiedy będziemy już po odwietrznej stronie granicy. Ukryliśmy się w kosówce. Gdy niebezpieczeństwo znikło, szybko zbiegliśmy po żlebie potoku aż w dół do granicy lasu po stronie węgierskiej. Byliśmy bardzo znużeni, trzeba było odskoczyć dobre 5 km w dół, aby można było rozpalić ognisko i parę godzin odpocząć. O świcie zaś szparko schodziliśmy korytem potoku do najbliższej wsi, w której oczekiwała straż węgierska. [...]


Copyright © 1984 Jerzy Lerski.
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Data utworzenia strony: 2007-03-08

Powrot Licznik