WAKACJE 2000

Powoli zbliżał się termin wyjazdu. Nie mogę powiedzieć, żebym był w entuzjastycznym nastroju. Po prostu nie miałem ochoty jechać, zostawić dom, ciepły basen a przede wszystkim kotka i skazać go na 3 tygodniowe więzienie w klatce u weterynarza.

Inne zapatrywania miała Jul, która była motorem całego przedsięwzięcia i planowała wszystko co do ostatniego detalu. Pod tym względem jest niezastąpiona. Dodatkowym powodem mego braku entuzjazmu był przewidywany brak komfortu na jaki trzeba się skazać, jak i to, że za wyjątkiem Wacków i Wiktorostwa, nikt specjalnie się nie interesował naszą wizytą. Dopiero w ostatnich tygodniach dostaliśmy telefon od Staśka i Niny z zaproszeniami do zamieszkania u nich, a Tadzio odezwał się e-mailem i gorąco zapraszał do siebie. To trochę poprawiło mój nastrój. Ewa przysłała nam informacje jak do Niej dojechać. Okazało się, że ona przyleci kilka godzin po nas do Berlina, tak że będziemy musieli sami dojechać do hotelu.

Zrobiłem rezerwację hotelu w Sopocie i byliśmy "gotowi". Tomek załatwił, że w czasie jego nieobecności na lotnisko odwiezie nas Dominik. Chcieliśmy wynająć nawet samochód, bo to nie jest wielki koszt, ale Leszek nas odmówił i ofiarował się, że jak Dominik nie będzie mógł, on nas odwiezie. Zadzwoniłem do North West Airline, żeby zarezerwować miejsca. Miła Pani powiedziała nam, że jako posiadaczowi "złotej karty" będzie można polecieć pierwszą klasą jak będą miejsca i takie były na trasie Tampa - Memphis. Mając takie widoki, mój nastrój się poprawił.

W dniu odlotu Jul odwiozła Bolusia do weterynarza. Bardzo był z tego niezadowolony i wyrażał to bardzo głośno. Niestety, nie było innego wyjścia, bo nasze usiłowania, żeby znaleźć kogoś, kto by się nim zaopiekował w naszym domu, nie doszły do skutku. Dominik przyjechał dużym samochodem na czas. Zapomniał tylko, że my odlatujemy z Tampy, a nie jak normalnie - z Fort Myers, ale nie oponował. Zresztą nie było już innego wyjścia. Trzeba było tylko zamknąć dopływ wody do domu i włączyć alarm i pojechaliśmy "w daleki świat".

Na lotnisku spotkało nas rozczarowanie, bo z pierwszej klasy były nici, gdyż ona przysługiwała tylko Wackowi, który jest posiadaczem "złotej karty". Tak się skończył nasz sen o podróży w pierwszej klasie, który by był pierwszym dla Jul.

Lot do Memphis odbył się bez przygód. Dolecieliśmy na czas. Mieliśmy godzinę na przesiadkę. Samo lotnisko w Memphis jest duże i bez wewnętrznej komunikacji w formie ruchomych chodników. Musieliśmy się dobrze naspacerować przez całe lotnisko, nim dotarliśmy do stanowiska, skąd samolot odlatuje do Amsterdamu. Tam czekał dosłownie tłum, nie było miejsca żeby siąść, tylko trzeba było czekać stojąc. Na szczęście przyszliśmy niedługo przed rozpoczęciem wchodzenie do samolotu, a ponieważ siedzieliśmy w ostatnim rzędzie, więc weszliśmy jako jedni z pierwszych. Ten odcinek lotu trwał 9 godzin. Dostaliśmy obiad, po czym miął być dziennik BBC i film. Niestety aparatura nagłośniająca wysiadła, tak że można było wszystko oglądać, ale bez głosu. Nie pozostawało nic innego jak się przespać. Rano po śniadaniu wylądowaliśmy w Amsterdamie. Mieliśmy 3 godzinną przerwę, więc nie było powodu się śpieszyć. Załatwiliśmy sobie rezerwacje miejsc na drogę powrotna, Jul kupiła kilka drobiazgów na prezenty, które się nam potem bardzo przydały.

Lot do Berlina trwał ponad godzinę. Był mały samolot, moja torba ręczna się nie mieściła w schowku nad głową, więc musiała pójść do kabiny załogi. Dostaliśmy mały posiłek i nim się oglądnęliśmy byliśmy już w Berlinie. Samo lotnisko Tegel jest bardzo wygodne, bo samolot staje przy stanowisku, dokąd przywożą bagaże, z którymi wychodzi się od razu na parking gdzie stoją taksówki, tak że niema tych spacerów po lotnisku. Mając jedną ciężką walizkę, to była wielka ulga. Kierowca taksówki był Turkiem i miął trudności w znalezieniu ulicy gdzie był nasz hotel. Na szczęście Ewa przysłała instrukcje jak jechać, z wyjątkiem tego że nie podała gdzie się skręca na ulice gdzie jest hotel z głównej ulicy. Jednak kierowca znalazł i znaleźliśmy się pod hotelem.

Wejście do hotelu nie było takie proste, bo znajduje się w ogrodzie za zamknięta furtką którą otwierają z wewnątrz hotelu. Po kilku dzwonkach ukazała się przy furtce starsza pani, chyba starsza ode mnie, która nie pamiętała o naszej rezerwacji. Na szczęście wpuściła nas przez furtkę, zabraliśmy rzeczy z taksówki i weszliśmy do holu. Po długich poszukiwaniach znalazła zarezerwowany pokój i kopertę z informacjami i pieniędzmi, jakie nam zostawiła Ewa. Była bardzo mila i uprzejma, jednak skleroza była widoczna na każdym kroku. Nasz pokój znajdował się na 3cim piętrze - ich 2gie - bez windy i pomocy w noszeniu rzeczy. W tej sytuacji zostawiliśmy naszą ciężką walizkę na dole i z reszta rzeczy poszliśmy do pokoju. Mieliśmy swoją łazienkę z ubikacja, co było wielka zasługą Ewy. Największym naszym pragnieniem było wzięcie prysznicu i odpoczęcie nim się pokaże Ewa. To były urodziny Jul, które Ewa chciała obchodzić uroczyście, niezależnie od naszego stanu fizycznego.

Pierwsza niespodzianka był brak mydła. Mimo że pokój kosztował ponad $80.00 za dobę, widać mydło było extra. Na szczęście Jul miała próbkę dobrego mydła, mieliśmy swój szampon, więc zaczęły się skomplikowane ablucje w malej kabinie z prysznicem, który nie chciał słuchać i "sikał", gdzie chciał.

Ponieważ było jeszcze sporo czasu do przyjazdu Ewy, więc położyliśmy się żeby trochę odpocząć i się zdrzemnęliśmy. Od chwili naszego lądowania w Amsterdamie było zimno i deszczowo, podobnie ja u nas bywa w najzimniejsze dni stycznia. Na szczęście byliśmy na to przygotowani, bo obserwowaliśmy prognozę pogody od tygodnia. To spowodowało, że zmieniliśmy naszą podróżną garderobę na odpowiadająca miejscowemu klimatowi. Znając system otwierania bramy do ogrodu, postanowiłem mieć otwarte okno i pilnować, kiedy podjedzie Ewa, żeby zejść i jej otworzyć bramę. Zamiast Ewy podjechał Klaus, który nam powiedział, że Ewa go złapała telefonicznie, bo nie dostała się na planowany lot i przyleci później, więc prosiła go żeby nas zabrał z hotelu i przywiózł na lotnisko żeby ją odebrać. Ubraliśmy się błyskawicznie i pojechaliśmy z Klausem na lotnisko. Samolot przyszedł na czas i wysiadła z niego Ewa w stroju odpowiednim dla klimatu w Cannes skąd leciała. Na szczęście miała cieple rzeczy w bagażu, tak że mogła się dostosować do "zimowego" klimatu w Berlinie. Pojechaliśmy na nocną przejażdżkę po Berlinie, przeważnie dawnym wschodnim, który obecnie jestem centrum połączonego Berlina. Dawne puste place przy murze są zabudowane wielkimi najnowocześniejszymi budynkami pełnymi stali szkła. To wyglądało imponująco, szczególnie przy nocnym bogatym oświetleniu.
Naszym celem był sławny Pub, który odwiedza nawet niemiecki Prezydent. Ciekawe wnętrze pełne starych fotografii i niesamowity dym, bo jak się okazuje Niemcy palą jak by to było na filmie "Cold Turkey" przed sama godzina, kiedy mieli przestać palić żeby dostać nagrodę. Dla nas nie przyzwyczajonych do tego, to nie było miłe uczucie, ale trzeba się było pogodzić na czas pobytu w Niemczech gdzie niema w restauracjach miejsc dla niepalących. Do hotelu wróciliśmy koło 2giej rano, tak że mieliśmy długi dzien. Zasnęliśmy jak kamienie i nie mieliśmy "jetlag"u".

W niedzielę po "hotelowym" śniadaniu, które można nazwać bardzo "dietetycznym", bo składającym się z kilku plasterków szynki i sera z kawą że śmietanka - musieliśmy prosić o dodatkowa śmietankę - przyjechała Ewa żeby zabrać nas i Monikę do polskiego kościoła, jaki znajduje się w dzielnicy Tempelhof. Klaus został w domu, bo po powrocie z Indonezji był zaziębiony i został w łóżku. Ewa dzielnie znalazła dom gdzie mieszka Monika i później kościół. Było wcześnie więc Jul z Ewa poszły na spacer, a ja zostałem z Moniką porozmawiać i obserwować "wiernych", którzy niewiele się różnili od swoich braci na Greenpoincie. Było sporo sprzedawców rożnych świątków, gazet i drobiazgów. Sam kościół duży, bardzo nowoczesny w typie katedry w Venice, ale o wiele biedniejszym wystroju. Znaleźliśmy miejsce dość blisko ołtarza i później kościół zaczął się zapełniać. Po rozpoczęciu mszy sporo ludzi jeszcze dochodziło i starało się wciskać gdzie się dało. Ja chyba nie wyglądałem zbyt dostępnie, bo do nas nikt się nie próbował wciskać, czego ja osobiście nie cierpię i obawiam się żebym to dał do poznania, jak by do tego doszło.

Po mszy świętej pojechaliśmy na obiad do restauracji, w jakiej Ewa musiała często bywać, bo była tam znana. Początkowo było słonce i ciepło, więc siedliśmy w ogródku. To był okres szparagów, więc wszystko było podawane że szparagami. Rzeczywiście były doskonałe i z przyjemnością je jadłem wspominając moje przyjazdy do Niemiec i Szwajcarii w tym okresie, kiedy to każdy musiał jeść szparagi. Są one dużo smaczniejsze od tych zielonych podawanych u nas. W czasie obiadu zaszło słonce i zrobiło się chłodno, tak, ·że kawę już piliśmy w restauracji gdzie było cieplej. Po obiedzie Monika wróciła do siebie a my pojechaliśmy do Ewy. Spacer po 95 stopniach, jakie prowadzą do jej mieszkania przeżyłem, ale jak by trzeba było nieść moją ciężką walizkę, to bym się poddał. Popołudnie spędziliśmy u Ewy.

Ma małe, ale bardzo gustownie urządzone mieszkanko i jak na jedną osobę całkiem wystarczające. Pokoje mają wysokie sufity, duże okna, które dają pełno światła i czynią mieszkanie bardzo pogodnym. Okna wychodzą na podwórze i ścianę cala pokryta winem. Ponieważ Klaus był sam i źle się czuł, więc Ewa zostawiła nas na rozstawionym tapczanie, a sama poszła go nakarmić. Przespaliśmy się trochę i odpoczęli. Wieczorem wzięła nas do miłej restauracji niedaleko jej domu i naszego hoteliku, gdzie tym razem oparłem się szparagom i zjadłem że smakiem doskonałą żupę gulaszowi. Po kolacji Ewa odprowadziła nas do hotelu, gdzie mieliśmy spędzić następną i ostatnia noc.

Poniedziałek: Spaliśmy doskonale i po śniadaniu, które od wczorajszego różniło się tylko świeżym pieczywem spakowaliśmy się i Ewa zabrała nas do Klausa gdzie spędziliśmy resztę pobytu w Berlinie. Po przeprowadzce Ewa zabrała nas na Kurfuerstendam gdzie kupiliśmy bilety na dłuższą turę zwiedzania Berlina. Mieliśmy dobrego przewodnika tak, że wiele skorzystaliśmy z tej wycieczki, szczególnie na terenach dawnej wschodniej części miasta, którą widzieliśmy w czasie naszej nocnej tury z Klausem. Po powrocie wstąpiliśmy do kafeterii coś zjeść, bo tradycyjnie obiady były bardzo późno i czułem się trochę jakbym był z innego świata, bo całkiem zapomniałem jak się w Europie jada. Najśmieszniejsze było kupno piwa, które nie było piwem, tylko jakimś specjalnym miejscowym trunkiem, dla nas smakującym jak jakieś lekarstwo, tak że je zostawiliśmy. Poszliśmy do automatu żeby zadzwonić do Ewy żeby nas zabrała do domu. Ewa dala nam kartę telefoniczną, ale nie pokazała jak ona działa i mięliśmy zabawę, bo nie mogliśmy dostać połączenia. Dopiero zapytana dziewczyna chyba z Pakistanu pokazała nam że trzeba cala kartę włożyć - baliśmy się, że automat ją nam zabierze - i wówczas można dostać połączenie. Dodzwoniliśmy się i niedługo Ewa po nas przyjechała i zabrała do domu Klausa gdzie mieszkaliśmy. Ponieważ postanowiła tego dnia zrobić dla nas obiad, więc pojechali z Klausem na zakupy, bo on czul się się już znacznie lepiej. Po powrocie zrobiła doskonały obiad, składający się z....... szparagów i innych dobrych rzeczy. Trzeba przyznać że robiła to bardzo sprawnie i obiad szybko był na stole.

Wtorek: Spaliśmy dłużej, później Ewa zabrała nas pokazać gdzie dawniej mieszkała i do delikatesów o polskim brzmieniu gdzie były delicje. Kupiłem sobie śledzika w galarecie i zaraz go skosztowałem. Przypomniał mi dzieciństwo i galaretki, jakie można było kupić w "rozbieralni" na ślizgawce na Pełczynskiej. Niestety już więcej nie wróciliśmy do tego miejsca, choć Ewa mi obiecywała. Stamtąd pojechaliśmy na przystań skąd odchodził statek na zwiedzanie Berlina po Sprewie i kanałach. Ponieważ był jeszcze czas do odjazdu, więc poszliśmy do restauracji meksykańskiej na piwo i myślałem że tam będą typowo meksykańskie chrupki z salsa. Okazało się że oprócz chrupek był ser, ostra papryczka, cale danie. Niestety to było za ostre dla Jul i ja "musiałem" to sam zjeść że smakiem.

Wycieczka stateczkiem była ciekawa, dopełnieniem wycieczki autobusowej, tylko dużo wygodniejsza. Tym razem zamiast dwujęzycznej narracji, dostaliśmy magnetofony z dużo skromniejszym wyjaśnieniem, ale ponieważ większość obiektów znaliśmy z wczoraj, więc to było wystarczające. Pogoda była zmienna, tak, że jak było słońce było ciepło, jak się chowało za chmurami było całkiem chłodno. Wyobrażałem sobie jak wyglądałaby ta wycieczka, kiedy Berlin był podzielony, bo chyba większość trasy była na wschodzie.

Po powrocie zadzwoniliśmy do Ewy, która czekała na Klausa i my musieliśmy na nich poczekać. Siedzieliśmy sobie na ławeczce nad rzeka i jak dwoje grzecznych dzieci czekaliśmy na swoja opiekunkę. Po przyjeździe zabrali nas i pojechaliśmy do Postdam'u na obiad. Droga była malownicza, wśród jezior, największym z nich było Wansee, znane z tego że była tam konferencja w sprawie "ostatecznego rozwiązania sprawy żydowskiej". Potem wjechaliśmy na dawne tereny wschodnie, które były znacznie mniej zadbane jak te w zachodniej części. Przejechaliśmy bokiem same miasto, tak że niewiele zobaczyliśmy. Nasza restauracja, w której podobno jadał Einstein nim go wysiudali za ocean, a później na pewno odwiedzana przez wschodnio niemieckich notabli znajdowała się przystani niewielkiego promu, który do dziś kursuje. Trzeba przyznać, że jedzenie było bardzo smaczne i tańsze jak w samym Berlinie. Jedynie plagą były małe muszki i komary, jakich było pełno nawet i w restauracji. W czasie zapadania zmroku zapalono świece, bo chyba tam nie było na werandzie światła, żeby utrzymać nastrój, zlitowano się i zamknięto drzwi w ten sposób unikając większej ilości komarów i gryzących muszek. Wróciliśmy do domu inna, nie mniej malownicza trasa.

Środa: Ponieważ Klaus potrzebował samochód, więc musieliśmy korzystać z publicznego transportu i postanowiliśmy pojechać do Pergamon Museum. Ewa odwiozła nas do miejsca, dokąd dochodziła S-Bahn i tam wsadziła do taksówki, która nas dowiozła do muzeum. Dostaliśmy aparaty z angielskim przewodnikiem i poszliśmy zwiedzać. Muzeum imponujące, mające więcej eksponatów jak za czasów NRD, kiedy to je zwiedzałem. Trzeba przyznać że przewodnik był doskonały, co prawda w jednym się wyczerpała bateria, ale bez trudności wymieniłem na drugi. Żeby trochę odetchnąć, poszliśmy do kafeterii na mały lunch i potem wróciliśmy zwiedzać dalsze wystawy. Po zakończeniu zwiedzania wyszliśmy i szukaliśmy możliwości złapania taksówki oglądając po drodze stragany z pamiątkami, sztuczna biżuterią i z czapkami z okresu NRD jak i sowieckimi prowadzone w większości przez Hindusow. Ponieważ nie znaleźliśmy taksówki, więc nie pozostawało nam nic innego jak pójść na piechotę do S-Bahn'u. Przesiadając się na inną linię włożyłem rękę do kieszeni i poczułem że nie mam mego portfelu zawierającego karty kredytowe, legitymacje Florydzka, Humana, Medicare, jak i $100.00. Zacząłem szukać po kieszeniach, w torbie gdzie mam camcorder, ale go nie znalazłem. Miąłem jeszcze nadzieję, że może wypadł mi w domu jak się rozbierałem, więc nie wpadłem w popłoch. Pojechaliśmy do domu, zacząłem wszędzie szukać, ale go nie znalazłem. Nie było innego wyjścia jak zablokować obie karty kredytowe i zostać bez nich, co nam się całkiem nie uśmiechało, ale nie było innej rady. Zadzwoniliśmy do Ewy, która się niedługo potem zjawiła, pomogła w telefonowaniu i starała się mnie uspokoić. Zresztą muszę przyznać, że nie wpadłem w panikę, co mnie nawet zdziwiło. Na szczęście mięliśmy że sobą sporo gotówki, Ewa dodała jeszcze te pieniądze, jakie dla niej miałem, tak, że tragedii nie było. Wieczorem Ewa z Klausem urządzali w swoim domku na działce garden party na naszą cześć, żeby pokazać swoim przyjaciołom nas, o których opowiadała rożne śmieszne historie. Było nas w sumie 12 osób, kilku speakerow z jej stacji TV, koledzy i koleżanki, kilka polskich przyjaciółek i grecki kucharz z żoną, jacy poprzednio mieli małą restaurację w budynku gdzie mieszka Klaus, a obecnie prowadzi kafeterię w DW. Wieczór był bardzo ciekawy, ale upłynął szybko i trzeba było wracać do domu że sterta brudnych talerzy i nakrycia stołowego.

Czwartek: Ewa przyjechała po nas dość późno, bo miała sporo spraw do załatwienia i pojechaliśmy na małe zakupy, a potem kupić bilet na jutrzejszy pociąg do Szczecina. Ewa jako prezent na Dzien. Matki i urodziny Jul zaprosiła ją do salonu "piękności" prowadzonego przez mila Polkę z Krakowa gdzie Jul dostała pełny "serwis" włącznie z pedicure, maseczką etc. W tym czasie ja z Ewa zabawialiśmy się rozmową w pobliskiej restauracji, a potem już w samym "salonie". Sam salon jest umieszczony w piwnicy-parterze ładnej willi, w jednej z willowej dzielnic Berlina. Jest bardzo ładnie i czysto urządzony z dużą ilością nowoczesnej aparatury i ma nawet kryty mały basen do pływania i sztuczne naswietlania sloneczne. Sama właścicielka bardzo mila i serdeczna i umówiła się z Ewą, że będzie jej robić "zabiegi" w zamian za naukę języka angielskiego, który jest jej bardzo potrzebny żeby mieć również nie niemiecka klientele. Pakowanie zajęło nam niewiele czasu, potem wzięliśmy Ewę i Klausa do ich ulubionej Thailandzkiej restauracji na pożegnalny obiad.

Piątek: Wstaliśmy do świtu żeby zdążyć na pociąg do Szczecina. Początkowo planowaliśmy wyjechać w południe, ale dowiedzieliśmy się, że te połączenie wymaga przesiadki, co przy naszej ciężkiej walizce woleliśmy uniknąć. Dworzec wschodni był we wschodniej części miasta, ale jak się okazało nie było rano ruchu i w sumie nie było dużo dalej, jak na dworzec centralny. Pociąg na nas czekał i niedługo po naszym "załadowaniu się" odjechał. Byłem zdziwiony ile razy pociąg się zatrzymywał z nieznanych powodów, a mimo to dojechał na czas do stacji przed granica gdzie wsiadła polska i niemiecka straż graniczna i celnicy obu krajów. Ich czynności ograniczyły się do przeglądnięcia paszportów i polska strona wbiła nam pieczątkę wjazdu. Zachowanie obu służb było jak najbardziej "wersalskie", z tym że Polski Oficer powitał nas w Polsce i powiedział że tego samego dnia przylatuje jego żony wuj z Florydy. Jakie to było inne przyjęcie jak za czasów PRL, nie mówiąc o tym, że mając żony wuja w Stanach by na pewno się tym nie mógł chwalić i pewnie nawet by nie mógł być oficerem WOP. Czasy się zmieniły. Starałem się zobaczyć gdzie jest granica, ale jej nie zobaczyłem.

Na dworcu w Szczecinie czekał na nas Wacek, który przyjechał swoim nowiutkim samochodem. Wyglądał imponująco, całkiem nie na swój wiek i postawą przypominał mi Wuja Dziunia. Widać krew Lasockich, jaką wspólnie mają na to wpłynęła. Patrzyłem na niego z podziwem kusztykając po dworcu. Jakiś starszy człowiek zaoferował się, że zniesie ciężka walizkę po schodach i włoży ja do bagażnika. To mi oszczędziło sporo wysiłku. Z dworca pojechaliśmy do Wacków domu gdzie Ewa czekała na nas z obfitym śniadaniem. Mimo że znaliśmy się tylko z Internetu, zdawało mi się że znamy się od lat. W ich domu poczuliśmy się jak u siebie i nawet śliczny owczarek alzacki, jaki podobno lubi łapać za łydki jak ktos wstaje, nas nie przeraził, choć dla pewności był albo w "swoim pokoju", albo w ogrodzie. Z miejsca zawiązała się przyjaźń. Ich gościnność była dla nas zaskakująca, bo to było pierwsze spotkanie z Polska rzeczywistością, która się potem stale powtarzała gdzie tylko się pokazaliśmy. Jakie to inne niż to, co spotykamy u siebie na codzień. Oglądnęliśmy dom i ogródek i podziwialiśmy jak wszystko było urządzone że smakiem. Najbardziej nam zaimponowała łazienka, która była przerobiona na bardzo nowoczesną z prysznicem, który pozwalał się brać bez obawy że się zaleje całą łazienkę, co się często spotykało w Europie gdzie z niewiadomych dla nas powodów unikano obudowy lub choć zasłon, które by nie pozwalały żaląc łazienki.

Po śniadaniu Wacek wziął nas na zwiedzanie miasta i okazał się doskonałym przewodnikiem znającym swoje miasto i jego historie. Wstąpiliśmy do kantoru żeby wymienić pieniądze, co było szczególnie ważne, ponieważ nie mieliśmy kart kredytowych i trzeba było wyłącznie polegać na gotowce. Samo miasto ślicznie zaplanowane, wykorzystując motywy morskie, ale jego rozbudowa była dużo wolniejsza jak się potem okazało jak w centralnej części kraju. Po powrocie do domu czekał na nas obiad i niedługo potem przyjechał Marcin a potem jego małżonka z dwójką uroczych dzieci To było nasze pierwsze spotkanie i zrobiło na nas duże wrażenie, bo było widać że są bardzo miłe stosunki pomiędzy pokoleniami, co nie jest często spotykane niestety. Zjedliśmy razem doskonały deser, choć synowa, która karmi piersią najmłodszego musi bardzo uważać, co je gdyż mały ma masę różnych alergii i musi się liczyć z tym i jeść tylko to, co mu nie zaszkodzi.

Wieczór spędziliśmy oglądając wiadomości, fotografie i wspominając dawne czasy, szczególnie rodziców. Wackowie postanowili że następnego dnia pojada samochodem do Sopotu z nami i w niedziele pojedziemy wspólnie na groby. To była mila niespodzianka, bo choć pociągi w Polsce są bardzo wygodne, to jednak wspólna przejażdżka na dodatek nowiutkim i bardzo wygodnym samochodem, była bez wątpienia znacznie bardziej pociągająca.

Sobota: Po śniadaniu wybraliśmy się w drogę. Pogoda była doskonała, bo słonecznie i ciepło, tak że świat wyglądał dużo przyjaźniej. Wacków samochód miał klimatyzację, więc nie było obawy że będzie nam za gorąco.

Niestety po drodze pogoda się popsuła, mieliśmy kilka objazdów, które nas opóźniały, a spieszyliśmy się, bo byliśmy umówieni z Mikołajem, który miał na nas czekać na dworcu. Staraliśmy się znaleźć jego numer telefoniczny, ale niestety nam się nie udało. Po drodze zatrzymaliśmy się w uroczej knajpce nad stawem zwaną Nostalgia i odpowiednio udekorowanej a znanej z doskonałych ryb. Tu znowu mieliśmy opóźnienie, bo mimo obiecanych 10 minut przygotowywanie ryb trwało pól godziny. Myśmy z Jul mieli sałatę "szefa", a ja na dodatek zupę gulaszową, która niestety nie była podobna do tej podawanej w Berlinie. W dalszej drodze mieliśmy dalsze objazdy, które Wacka denerwowały, a ja go uspakajałem, bo robił, co mógł i tak.

Przyjechaliśmy na dworzec w Sopocie z 12 minutowym opóźnieniem i nie znaleźliśmy Mikołaja. Okazało się, że pociąg się i tak spóźnił, ale on nie widząc nas wychodzących z wagonu pierwszej klasy, szukał nas z drugiej strony dworca i tak się rozminęliśmy. Byłem niepocieszony i czułem się głupio. Pojechaliśmy do naszego hotelu, który wbrew reklamie na Internecie był jakieś ponad 2 km do mola, a nie jak podawali 1000 m. Był spartański, Jul się nie podobał, ale na dwie noce całkiem wystarczający moim zdaniem. Kilka minut po tym jak się rozgościliśmy się - tu znowu nie było nikogo do pomocy, ale znaleźli się dwaj strażnicy, którzy wnieśli nasze bagaże - rozległo się pukanie do drzwi a w nich ukazał się Oficer Marynarki Wojennej. To był Mikołaj. Z miejsca stal się członkiem rodziny i spędziliśmy uroczo wspólny wieczór. Nastąpiła wymiana pamiątek: ja dostałem oficerska czapkę pokładowa, wzorowaną chyba na amerykańskiej, a on z kolei amerykańską czapkę pokładową z korwety rakietowej, na jakiej służył Steve. Ponieważ pokój był jak wspomniałem spartański, więc poszliśmy do restauracji na piwo żeby pogadać, bo później mieliśmy się spotkać z Wackami i pójść do Grandu na kolację. Jul potrafiła rozruszać Mikołaja angielski, tak że było raźniej. Niespodziewanie się zerwał silny wiatr i zaczął lać deszcz. Byliśmy bez parasoli i nasz budynek był dość odległy. Myśleliśmy, że może deszcz przejdzie. Ale to nie była Floryda, więc nie było innej rady jak zmoknąć wracając do pokoju. Tam zastaliśmy wiadomość że dzwonili Wackowie. Oddzwoniłem i doszliśmy do wniosku, że zbyt leje na jakiś wypad i że spotkamy się jutro jak przyjadą po nas w drodze na cmentarz. W tej sytuacji wzięliśmy parasole i wróciliśmy do restauracji na obiad. Trzeba przyznać że restauracja się udała i obiad był bardzo smaczny. Najśmieszniejsza była młoda kelnerka, która nie miała pojęcia, co podaje i co, z czego jest zrobione. Na szczęście kucharz wiedział, co robił i to dobrze. Tak spędziliśmy resztę wieczoru i Mikołaj musiał się spieszyć żeby złapać ostatni autobus na Oksywie. Mieliśmy nadzieje że się jeszcze spotkamy w Warszawie w czasie naszego pobytu, ale niestety to nie doszło do skutku, bo nie pozwoliły mu na to jego zajęcia służbowe. Niestety w Sopocie źle spałem, co mi się nigdy nie zdarza i może masa wrażeń była tego powodem.

Niedziela: Po śniadaniu przyjechali po nas Wackowie i pojechaliśmy na cmentarz. Byłem po raz pierwszy na grobie Wacka Rodziców, który był zadbany, bo Ewa go odwiedza dwa razy do roku i się nim zajmuje. Przy okazji odwiedza również grób naszych rodziców. Na dawnych szerokich alejach cmentarnych obecnie chowają zmarłych, tak że jest wszędzie tłok. Grób rodziców był w doskonałym stanie, były nawet jeszcze kwiaty. Okazuje się że była tam Jagoda niedawno. Napis na grobie nie jest zbyt dobrze widoczny, choć świeżo poprawiony. Powodem tego jest zarówno kolor marmuru jak i oryginalne rycie napisu, tak że niewiele można zrobić. Nie mniej grób jest elegancki i rzuca się w oczy w tłumie innych grobowców.

Z cmentarza pojechaliśmy na dworzec żeby kupić bilety i miejscówki na następny dzień na pociąg do Warszawy, a potem do kawiarni w Grandzie gdzie byliśmy umówieni z Jagodą. Przyjechaliśmy wcześniej, ale i ona tez wcześniej przyjechała. Okazało się że Wackowie i Jagoda się nie znają, ale maja wspólnych znajomych. Z kawiarni poszliśmy na molo, które jest równocześnie wielkim bazarem, tak że panie zaczęły oglądać czy niema jakichś "okazji" i Ewa chyba coś kupiła, ale nie pamiętam, co. Następnie podeszliśmy na molo, ale był silny wiatr, więc tylko Wackowie poszli dzielnie do końca mola a my schowaliśmy się w sklepie z bursztynami, gdzie Jagoda i Jul miały długą dyskusję, a ja filmowałem zmarzniętych spacerowiczów. Wackowie po powrocie z mola pożegnali się i pojechali do swojej gospodyni, a my planowaliśmy pójść na wystawę obrazów na dawnych "tarasach" gdzie ja spędzałem tańcząc swoje po maturalne lato w 1946 roku. Okazało się, że wejście na wystawę jest skomplikowane, więc daliśmy za wygraną i siedliśmy w restauracji gdzie było cieplej, ładny widok i mogliśmy zjeść jakąś smaczną zupkę i pogadać. Z głośników płynęły melodie przedwojennych przebojów. Oglądnąłem CD, na której były one nagrane, ale niestety mimo licznych poszukiwań, nigdy jej nie znalazłem.

Jagoda odwiozła nas do hotelu, a sama pojechała do domu. Tam zastaliśmy wiadomość od Janusza żeby do niego zadzwonić jak wrócimy. On był w danym momencie nieosiągalny, ale żona powiedziała nam że przyjedzie po nas do hotelu przed 18 i weźmie nas do nich. Przebraliśmy się i byliśmy gotowi jak po nas przyjechał. Mimo że znaliśmy się tylko z Internetu, to jednak wydawało mi się że się znamy od lat. Bardzo miły i bezpośredni nie mówiąc o tym że bardzo przystojny i elegancki robiący wrażenie angielskiego gentlemana. Jul się bardzo ucieszyła że mówił po angielsku, tak że nie musiała korzystać z moich usług jako tłumacza, co na dłuższą metę musiało być męczące. Jednak powoli zaczęła coraz lepiej rozumieć jak mówiliśmy po polsku i był nawet moment że zaplanowała, że będzie korzystać z mojej nauki języka polskiego - a ja z kolei z jej nauki języka angielskiego, żeby robić mniej błędów. Janusz pokazał na katedrę Oliwską, w jakiej ja nigdy dotąd nie wiem dlaczego nie byłem. Potem dom Wałęsów, choć od ulicy zasłoniony krzakami i zabrał nas do siebie. Zaczynało się ściemniać, więc nie bardzo wiem jak jego dom był położony, chyba kilku mieszkaniowy w ogrodzie i ma mieszkanie dwu poziomowe. Myśmy byli w salonie i jadalni, bardzo gustownie udekorowanych i umeblowanych. Okazuje się, że rodzina żony Janusza pochodzi z tych terenów i że część mebli była z jej rodzinnego domu. Zawsze mi imponuje jak miejscowa mniejszość polska potrafiła przetrwać te burzliwe okresy historii i dotrwać do dziś.

Obiad był doskonały, co w pełni doceniła Jul, która się w tej dziedzinie specjalizuje i podziwiała ilość pracy w ten obiad włożony, szczególnie, że chyba tylko sama Pani Domu była jego "twórcą", bo nie wiem, jakie zdolności kulinarne ma Janusz, ale wiem, że dopiero rano wrócił do domu. Poznaliśmy tylko dwie córki, urocze panny, bo trzecia jest w Stanach. Wieczór był naprawdę przemiły. Dostałem książkę Janusza brata, któremu dostarczałem informacji na temat powojennych lat w Sopocie, kiedy autor i jego brat zaczynali dopiero raczkować. Janusz żałował, że nie udało mu się zostać w mieszkaniu swoich rodziców, sąsiadującego z domem gdzie my mieszkaliśmy, ale chyba to, co miął obecnie było korzystniejsze, bo większe i bliżej Akademii. Z drugiej strony dalej do plaży, ale wątpię żeby miął dużo czasu na spędzanie na niej, nie mówiąc o tym, że sądząc po pogodzie jej użyteczność nie jest wielka. Może ja się patrzę na to z punktu widzenia florydzkiego, kiedy praktycznie mamy lato przez 11 miesięcy. Jak widać szybko się zapomina jak to potrafiłem spędzać lato w łazienkach północnych i wówczas wydawało mi się, że woda była ciepła i że zawsze było słońce i oczywiście śliczne babki na wakacjach. Obecnie przy takiej temperaturze wody bym się nigdy nie kąpał, bo jest ona "lodowata" i staram się w basenie utrzymywać ja w granicach 30-33 C. Uroczy wieczór minął szybko i trzeba było wracać do hotelu i pozwolić gospodarzom pójść spać, bo dla nich zaczynał się następny tydzień pracy.

Poniedziałek: Dzień zaczął się pogodnie, po śniadaniu zamówiliśmy taksówkę żeby nas odwiozła na dworzec. Tam nasz kierowca znalazł człowieka, który przewiózł nasze bagaże przez tory tak, że nie trzeba było chodzić z bagażami tam i z powrotem po schodach, które by nie było łatwe. Zostawił nas w miejscu gdzie miał stanac wagon pierwszej klasy gdzie mieliśmy miejscówki i obiecał, że wróci żeby nas wsadzić do wagonu. Dotrzymał słowa i tak nas ładował, że pociąg ruszył i musiał wysiąść dopiero w Oliwie. Mieliśmy przedział dla siebie. Przed Malborkiem zobaczyliśmy zamek w pełnej krasie, co wykorzystałem żeby go sfilmować. Później Jul zapadła w drzemkę, a ja oglądałem krajobraz filmując, co mi się wydawało ciekawe. Trasa, którą wiele razy przebyłem zarówno pociągiem jak i częściowo kajakiem była pełna wspomnień. Pogoda się pogorszyła i jak dojeżdżaliśmy do Warszawy zaczęło porządnie padać. Na Internecie podali mylnie, że ten pociąg dochodził tylko do Warszawy Wschodniej i dlatego tam się umówiłem z Wiktorem. Okazało się, że szedł do Bielska Białej przez Warszawę Centralną gdzie chyba było bliżej, ale z noszeniem rzeczy byłoby pewnie trudniej i dużo dalej. Okazuje się, że dworzec Warszawy Wschodniej nie należy do bezpiecznych i z tego powodu Wiktor wołałby go ominąć. Wiktor czekał na nas na peronie i zabrał nas do samochodu. Mieliśmy pojechać do "naszego" mieszkania, ale jak się dowiedział że nie jedliśmy lunchu, więc zabrał nas do swego dawnego mieszkania a obecnie biura na lunch, jaki z rekordową szybkością zrobiła Bożenka. Oboje się nie zmienili w ciągu tych 7 lat jak się nie widzieliśmy. Pozostali jak zawsze uroczy i zbyt grzeczni jak na dzisiejszy świat. No, ale oni się już nie zmienią i najważniejsze żeby nie wykorzystywać ich dobroci i uprzejmości.

Po lunchu, ponieważ Wiktor się spieszył na wykład na Politechnice, więc przeładowaliśmy rzeczy do Bożenki samochodu i z nią pojechaliśmy. Dostaliśmy urocze nowiutkie 3 pokojowe mieszkanie ze wszystkimi wygodami włącznie z kablową telewizją i zaopatrzeniem na śniadanie. Na wieczór zostaliśmy zaproszeni do ich nowego mieszkania na obiad, a w międzyczasie mogliśmy się rozpakować, odświeżyć, przebrać i odpocząć. Dodatkowa atrakcja był sklep Społem, naprzeciwko który można było obserwować i nawet filmować, a było co.

Wiktor przyjechał nas zabrać na kolacje. Zaparkował w garażu pod swoim kompleksem, który był jakby wzięty z filmu, tylko że na szczęście nie było w nim żadnego pościgu ani strzelaniny. Wyszliśmy schodami do windy - winda do garażu nie jest jeszcze gotowa - która okazało się uszkodzona, więc Wiktor wyjął swój telefon komórkowy, który stale przy sobie nosi i który dzwoni w różnych najmniej spodziewanych miejscach, i zadzwonił żeby Leszek zjechał drugą klatką schodową i nas wpuścił. Lesio, jakiego pamiętam jako 9latka obecnie jest 16 letnim wysokim młodym człowiekiem otworzył nam drzwi i przyjechaliśmy "z drugiej strony". Czekały na nas Bożenka i Ania no i już zastawiony bogato stół. Mieszkanie śliczne, gustownie urzadzone a widok na Warszawę w zapadającym zmroku fascynujący. Wiktor zaczął nam wyjaśniać, „kto jest kto" z wieżowców na widnokręgu i wówczas zrozumiałem, jaki jest postęp w rozbudowie Warszawy. Jest imponujący i bez rozgłosu. Pamiętam jak za czasów PRL każde najmniejsze i w porównaniu do obecnych nikłe osiągnięcie było szeroko opiewane. Czasy się zmieniły.

Obiad był doskonały, masę wykwintnych przystawek, a ja dałem "koncert ich spożywania" Jul była tak tym wszystkim przejęta, że nawet tego albo nie dostrzegała, albo po prostu dała na ten wieczór za wygraną. Obiad i dyskusje przeciągnęły się długo w noc i jak na koniec już mięliśmy jechać, Wiktora oczy były już tak wąskie jak u Chińczyka, z tą różnicą, że nie były skośne. W ogóle jak zobaczyliśmy kolacje w Polsce jadane są podobnie jak w Grecji, późnym wieczorem, do czego my musieliśmy się przyzwyczaić. Oczywiście to jest spowodowane tym, że oni pracują do późna i nie mają wcześniej czasu na jedzenie.

Wtorek: Po śniadaniu Wiktor nas zawiózł na Stare Miasto wstępując po drodze do kantoru żebym mógł zmienić pieniądze. Ze względu na bezpieczeństwo wymiana była tylko w miejscu, które uważał za bezpieczne i po dokonaniu wymiany wsiadaliśmy do czekającego samochodu i szybko odjeżdżaliśmy.

Józiowie przyjęli mnie jak osobę najbliższa i szybko zapomniałem, że nie byłem u nich 7 lat. Jul to przyjęcie się bardzo spodobało, bo polska gościnność robiła na niej duże wrażenie. To nie były te dawne czasy, kiedy ja byłem traktowany jak "bogaty wujek z Ameryki", ale jak ktoś drogi i bliski i na równym poziomie, a może jako miły staruszek, a nie jako raczej niemiły starzec, jakim jestem w Stanach gdzie się stale czuje, że ktoś chce mnie nabrać. Gorzej było z miarą, bo w porównaniu do ostatniej " wyrosłem" o 15 cm. Wybraliśmy materiały na granatową i białą marynarkę i czarne spodnie.

Józio jeszcze dorzucił "ulgowo" popielate spodnie, żebym wyglądał elegancko. Poszliśmy na lunch i pospacerować po rynku Starego Miasta i marynarki były gotowe do pierwszej miary. Jul chciała kupić pantofle zakopiańskie dla matki, ale niestety matki noga się "rozrosła" i takiego wymiaru - prawie jak moja - nie można było dostać. Ponieważ Tadzio był w Warszawie, więc umówiliśmy się w Forum na kawę. Wyglądał doskonale, choć był na ścisłej diecie, bo się okazało, że ma wrzody żołądka. Latka dobrego jedzenia i picia domagały się zapłaty. Posiedzieliśmy trochę, pogadaliśmy i umówiliśmy się, że spotkamy się następnego dnia w Operze Łódzkiej, po czym nas zabierze do siebie na dwa dni i pojedziemy w czwartek naszym wojennym szlakiem wspomnień. On się spieszył na pociąg, jakim wracał do Łodzi a myśmy poszli do wypożyczalni video zobaczyć, co maja nowego. Kupiłem dwa filmy, bo na więcej jakoś nie miałem nastroju, ani nie wiedziałem, co warto brać. Zadzwoniliśmy po taksówkę ze sklepu i wróciliśmy do domu kupując po drodze piwo i różne chrupki żeby odpocząć a ja wziąłem prysznic - na szczęście w obudowie tak, że się nie zalewał łazienki. Zadzwoniła Marta, że jest w okolicy i że może nas odwiedzić, z czego skorzystaliśmy. Nic się nie zmieniła, zawsze pełna energii i dobrego humoru. Miała za dwa dni zdawać prawo jazdy - kupili malucha - więc była tym przejęta. Opowiedziała sporo ciekawostek o życiu swojej rodziny, zapraszała nas do siebie jak się nam uda wykombinować czas, bo już mięliśmy w planach wyjazd do Łodzi na Traviatę, potem dwa dni u Tadzia, Niny, Wiktorów, przyjazd Staśka, tak, że kalendarz zajęć był już pełny. Nie mniej spędziliśmy przemiłe chwile i namawiałem ja żeby załatwiła sobie wizę i postarała się przyjechać w nasze strony. Okazuje się, że ma pietra do latania, ale później była mniej "oporna" i miała nadzieje, że jak w jesieni przejdzie na emeryturę, to może uda jej się załatwić wizę i do nas zawitać, a ja z kolei załatwić jej jakąś pracę, bo jednak na sama wizytę bez możliwości pracy jest jeszcze za młoda.

Wieczorem Jul postanowiła spróbować "kąpieli z bąbelkami”, bo wanna była wyposażona w takie urządzenie i bardzo nam się to podobało.

Środa: Rano Bożenka podrzuciła nas na Stare Miasto, do następnej próby u Józia, po czym poszliśmy zwiedzać Zamek. Miałem wielką ochotę na film o Zamku, jaki widziałem w spisie Pol-Artu po ich bajońskiej cenie. niestety mieli CD-Rom tylko, ale jakoś się nie mogłem zdecydować, czy to warto wziąć. Od czasu mojej pierwszej wizyty w odbudowanym zamku w 1987 roku wiele się zmieniło, doszło sporo nowych eksponatów i otworzono dawne apartamenty Prezydenta Mościckiego, które pamiętałem z wizyt u "Maniusi" żony prezydenta a przyjaciółki naszej Mamy z lat młodości i wspólnych wakacji w Abazji. Tylko gabinet prezydenta miał oryginalne meble, ale tam nigdy nie bywałem, tylko w saloniku, który nie został odtworzony i który pamiętałem. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Józia do następnej przymiarki a potem zadzwoniliśmy po taksówkę i wróciliśmy do domu, żeby czekać na zabranie nas do Łodzi.

Zaczęło lać na dobre, tak, że droga nie zapowiadała się dobrze. Przyjechali tylko Wiktorowie, bo młodzież się rozchorowała: Anka na żołądek, a Lesio na gardło, więc pojechaliśmy sami. Było dość późno, duży ruch na szosie, mokro, ślisko, ale Wiktor dokonywał cudów. Tadziowie czekali przy wejściu z biletami, ale uwertura już się zaczęła, więc po przebieraniach poszliśmy do loży na drugim piętrze, gdzie zresztą był doskonały widok i tam już zostaliśmy do końca. Glosy i stroje jak i cała oprawa były imponujące. Co było smutne to pustki na widowni, mimo że ceny stosunkowo niskie. Jak widać robotnicza Łódź w obecnej dobie ma inne potrzeby jak chodzenie do opery. W dawnych czasach bilety były rozprowadzane pomiędzy zakłady pracy, nie było wielu innych rozrywek, więc kultura się krzewiła. Teraz tego już nie ma i jest sporo innych atrakcji, do których garnie się młodzież i na tym traci opera. Byliśmy wszyscy bardzo wdzięczni Wiktorom za ich pomysł i zorganizowanie tej wyprawy. Oni wracali sami do Warszawy, ale dali się namówić żeby wstąpić do Tadzia na zakąskę. Tadzio i Ilona mieszkają na razie oddzielnie, ale budują wspólny dom gdzie się niedługo przeniosą. Tadzio jak zwykle gościnny i bezpośredni, w pierwszej chwili chyba trochę przeraził Wiktora, który nie jest do tego przyzwyczajony, ale się szybko oswoił i Jul nie mogła odżałować, że nie sfilmowała tego spotkania, które uznała za wyjątkowe i szalenie przyjemne. Powiedziała, że nie widziała mnie jeszcze w takim dobrym nastroju jak wówczas. To prawda, z Tadziem spędziliśmy wiele miłych chwil, jak i trochę strachu w czasie okupacji i żałowałem, że nasze drogi się rozeszły na tyle lat, ale mam nadzieje, że wróciliśmy do siebie i że oni się zdecydują nas odwiedzić. Tadzio odstąpił nam swoją sypialnię i sam spal w swoim gabinecie, który mu mogłem tylko pozazdrościć, bo znacznie większy od mojego.

Czwartek: Pospaliśmy sobie dobrze po tym aktywnym wieczorze, ale Tadzio nas uprzedził i zaczął swoim zwyczajem przygotowywać śniadanie. On jak wspomniałem był na diecie, więc jadł płatki owsiane, na które i mnie namawiał. Myśmy woleli resztki z wczorajszej kolacji. Potem przyjechała Ilona, zaczęły się pogawędki i koniec końcem wyjechaliśmy z domu.

Ponieważ zbliżał się czas lunchu i jakoś nikt na ten temat nie zabierał głosu, więc Jul zaproponowała żebym ich zaprosił. Podjechaliśmy do dawnego dworku zamienionego na restauracje i hotelik gdzie zjedliśmy smaczny lunch, po którym ostatecznie pojechaliśmy w kierunku na Końskie. Wstąpiliśmy do biura żeby poznać p. Małgosię, która odbiera moje emalie. Tadzia wspólnika, oglądnęliśmy biura i jego okolice, później dom, jaki Tadziowie budują na swoje przyszłe "gniazdko".

Droga była ciekawa, Tadzio pokazywał gdzie opracowywał swoje projekty na zagospodarowanie wody, miasteczka po drodze i dojechaliśmy do Końskich. Tam zaczęliśmy się trochę gubić, bo domu na Pocztowej, która jest obecnie jednokierunkowa już nie ma, ani śladu po odlewni Lawaczow i ich domu. Wszystko wygląda inaczej, sporo bloków mieszkalnych. Pojechaliśmy na dworzec gdzie się często spotykaliśmy wychodząc z biura, kiedy pociąg przyjeżdżał do Końskich. Minęliśmy dawne UB gdzie zamęczyli Stryja Zygmunta, dawne biuro Tadzia i moje Nadleśnictwo, potem do domu gdzie Tadzio z Rodziną mieszkał jak się poznaliśmy, niedaleko "Mietulki”, jaką mi obrzydzał. Potem pojechaliśmy na "Budowę" gdzie mieszkali później i na "Barycz" gdzie się przenieśli po "wyzwoleniu" i gdzie miął "składy" broni i amunicji, jakie wystrzeliwaliśmy na strzelnicy i staw gdzie pływaliśmy. Potem pojechaliśmy na Piłę, gdzie dawny dwór gdzie mieszkał Stryj Zygmunt nadal stoi, ale bez parkanu, podjazdu i wszystko w bardzo podłym stanie. Przy drodze stoi drewniany pawilonik z kilkoma stolikami gdzie sprzedają napoje. Jak podszedłem do domu żeby filmować podeszła jego mieszkanka i zaczęła się mnie wypytywać. Jak jej powiedziałem, że dom należy do dóbr. hr. Tarnowskiej, przestraszyła się nie na żarty, że przyjechałem go odbierać, jak to obecnie się zdarza. Uspokoiłem ją i się dowiedziałem, że Zosia, dawna podkuchenna, potem gospodyni i na końcu żona Stryja zmarła w zeszłym roku, a że syn woźnicy, Wiilczynskiego co był ubekiem i bil stryja na przesluchaniach i odbił mu nerki zmarł jakieś 10 lat temu. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w jednej z małych knajpek gdzie podawano świetną grochówkę, którą się wszyscy zajadaliśmy. Potem wstąpiliśmy do dawnego klasztoru zamienionego na hotel, którego ceny były podobne do dobrych hoteli w Warszawie. Jak się porówna je do cen w Orlando, to wybór jest łatwy, bo niestety koło klasztoru niema Disneyworld.

Przed samym powrotem zatrzymaliśmy się w dużym shopping center, którego byśmy się i tu nie powstydzili. Byliśmy oszołomieni wyborem towarów i jakością delikatesów. Ceny były różne, ale dawny sowiecki szampan był po $2.50 za butelkę, ceny bananów były niższe jak u nas, więc na pewno nie pochodziły z Wysp kanaryjskich, tylko z bananowych republik. Oprócz ogromnego supermarketu było sporo eleganckich sklepów. W domu Tadzio zabrał się do przygotowywania kolacji, która była bardzo szybko gotowa. Po wieczornych pogawędkach poszliśmy spać i on planował wstać wcześniej i pojechać do biura nim my wstaniemy.

Piątek: Ja wstałem pierwszy i zobaczyłem, że Tadzio chrapie w najlepsze, więc po cichu się ogoliłem i wziąłem prysznic nim on wstał i zabrał się za śniadanie. Ilona nie przyjechała, bo miała jakąś ważną robotę w biurze i umówili się na później.

Pojechaliśmy najpierw na rynek kupić pantofle dla teściowej. Jul kupiła największe, jakie były, choć chyba za małe, ale jak by moja Mama powiedziała "rozchodzą się". Tadzio oglądał jakieś sygnety sprzedawane na sztuki a nie na wagę i moje filmowanie bardzo się nie podobało sprzedawcy. Jak wychodziliśmy z rynku, usłyszałem raczej niecenzuralne uwagi na swój temat i mego filmowania, więc wołałem się ulotnić, żeby się nie zaczęła jakąś draka. Wstąpiliśmy na cmentarz żeby położyć kwiatki i zapalić świeczki na grobie Haliny, która leży tam ze swoją matka, która zmarła tylko rok wcześniej od niej. Potem pojechaliśmy "zwiedzać" Piotrkowską, która jest ulicą spacerowa, bez ruchu kołowego. Wstąpiliśmy na kawę do kawiarni w Grandzie, gdzie mieszkaliśmy z Jul w 1975 roku. wstąpiliśmy do kantoru żeby wymienić trochę forsy i wróciliśmy do domu na lunch gdzie przyjechała tez Ilona. Przywiozła dla nas w prezencie wódkę, przed którą ja się broniłem, bo miałem na widoku jej noszenie w Warszawie, ale Jul się nie oparła Goldwasser i ja wzięła. Przyszedł czas odjazdu i ponieważ Ilona była swoim samochodem, więc pojechaliśmy oboma, tylko, że nikt nie powiedział jej, że nie jedziemy na Łódź Fabryczną tylko na Widzew, który był znacznie bliżej i nie trzeba było się śpieszyć. Jak Tadzio zobaczył jej pomyłkę, a nie mając pod ręką komórki, musieliśmy zaczekać aż dojedziemy do pobliskiej stacji żeby do niej zadzwonić żeby wróciła. Ja w międzyczasie stałem jako drugi do jedynej otwartej kasy gdzie jakąś kobieta kupowała bardzo skomplikowany bilet, co trwało wieki. Na końcu dostałem bilety i po chwili Ilona przyjechała, pociag nadszedł i trzeba się było rozstać.

Mieliśmy prawie pusty wagon. Kilka stacji z nami jechała jakaś kobieta, a potem zostaliśmy sami i tak dojechaliśmy do Warszawy. Tam zaczęła się zabawa z taksówką, bo byliśmy nauczeni żeby nie brać mafijnych taksówek, które z nas zedrą skore. Ja, mimo że miałem komórkę nie umiałem jej używać, ale znaleźliśmy pośrednią - miejską - taksówkę i nią dojechaliśmy do Józia na następną miarę. Okazało się, że był problem z rękawami i chciał mnie jeszcze raz zmierzyć, więc poszliśmy na obiad i po powrocie była miara, dostaliśmy taksówkę i wróciliśmy do domu. Mieliśmy wolny wieczór. Jul czytała, ja trochę się grzebałem w TV, ale nie mając programu i duży wybór stacji, zastosowałem system biblijny: "szukajcie a znajdziecie". Musze przyznać, że złapałem ciekawy program na TV Niepokalanów, który choć bez początku oglądnąłem, potem z Jul oglądaliśmy CNN i poszedłem spać znacznie przed Jul, co mi się rzadko zdarza.

Sobota: Ten dzień. był zarezerwowany dla Niny i później Pawła. Nina przyjechała po nas o 11tej żeby nas zawieźć na cmentarz w Radzyminie gdzie jest pochowany Leszek, jego matka Ciocia Zosia i tymczasowo przyjaciel rodziny, którego rodzina nie tylko nie chce zabrać, ale chciała tam "dokwaterować" jego wnuka i małżonkę, czemu się sprzeciwił Leszek, który postawił ten grobowiec dla swojej rodziny. Po drodze na cmentarz zatrzymaliśmy się w bardzo luksusowym shopping center - nie wiem jak się to po polsku nazywa - z bardzo luksusowymi sklepami i cenami, jakimi by się nie powstydziła nowojorska Piąta Aleja. Było niewielu klientów i ile z nich było kupujących, tego nie wiem. Nie mniej wydaje mi się, widząc już kilka sklepów zamkniętych, że sklepy te na razie nie będą miały zbyt wielu klientów.

Nina miała trochę kłopotu z drogą na cmentarz, bo jechaliśmy inną drogą, która dawno nie jechała i na której były duże widoczne zmiany w postaci nowych mostów i przejazdów. Sam cmentarz był odnowiony, jak się okazuje z powodu zeszłorocznej wizyty Papieża, który go odwiedził, ponieważ jest miejscem spoczynku obrońców Warszawy z okresu Cudu nad Wisłą. Sam grób rodzinny uległ dużej zmianie. Zniknął krzyż, który jak się okazało był w złym stanie a na miejsce jego Nina postawiła ładną płytę z czarnego granitu dla Leszka. Przywiozła z sobą wszystkie przybory do czyszczenia grobu, włącznie ze spryskiwaczem do czyszczenia granitowej płyty, poza tym świeże kwiatki i ja kupiłem świeczki dla Leszka i Cioci. Tak jaki na poprzednich cmentarzach narzekała że wszystko co cenniejsze jest natychmiast kradzione i sprzedawane następnym klientom. To jest plaga. Z cmentarza pojechaliśmy na obiad do chińsko -wietnamskiej restauracji, bo od czasu śmierci Leszka Nina nie gotuje dla siebie samej. Restauracja ładnie udekorowana, okazała się doskonała, choć wśród obsługi nigdzie nie było widać ani Chińczyków ani Wietnamczyków. Po obiedzie pojechaliśmy do Niny, która pokazała nam jak cale mieszkanie było odnowione i przerobione. Niedługo potem pokazał się Paweł z obu synami, dostaliśmy nowy wynalazek Niny: mrożoną kawę, która nam bardzo smakowała i Jul będzie próbować ja zrobić. Mile spędziliśmy popołudnie, ·po czym Nina nas odwiozła do domu.

Niedziela: Byliśmy zaproszeni na piknik w wiejskiej rezydencji naszych gospodarzy. Zabrali nas koło południa i mieli problemem z dojazdem, ponieważ to był oficjalnie dzień bez samochodów i na ulicach były korowody rowerzystów, którymi "opiekowała" się policja blokując ruch. Po niedozwolonym przejeździe przez parking, przed czym Wiktor się bronił jako osoba nie lubiąca łamać prawa, wyjechaliśmy na nadwiślańską szosę pojechaliśmy już bez przeszkód. Sam dom, który jest malowniczym domem góralskim jest położony wśród pol. uprawnych, które niedługo będą działkami budowlanymi, ale niedaleko Puszczy Kampinoskiej i dawnych fortów. Zaczęło się od wyładowania samochodu i złożenia nowego grila, gdyż poprzedni splanal wcześniej i Wiktor zabrał się do przygotowania różnego rodzaju mięsiw, których było tyle, że można było nakarmić kompanie wojska - lekka przesada z mojej strony. Namówiłem gospodarzy żeby zaprosili rodziców i żeby przywiozła ich Ania, bo w ten sposób moglibyśmy ich poznać. Tak się stało i niedługo potem byliśmy w komplecie. Bożenka dokonywała cudów kulinarnych z reszta obiadu. Mieliśmy wyrzuty sumienia, ponieważ oboje ciężko pracują cały tydzień i zamiast mieć dzień wypoczynku urządzili piknik, który wymaga sporo przygotowań a potem samego zrobienia roboty a na koniec trzeba wszystko uporządkować nim wróci się do domu. Dla nas mieszkających od lat na wsi posiadanie domku na wsi gdzie przyjeżdża się tylko od czasu do czasu i wszystko trzeba, że sobą przywozić jest nie bardzo zrozumiale. Ale mieszkając w mieście ludzie tęsknią za przyrodą i mając taki wiejski domek maja szanse z nią obcować.

Po obiedzie pojechaliśmy oglądnąć stare forty, które przeżyły obie wojny światowe i obecnie są niewykorzystane. Potem pojechaliśmy do Modlina zobaczyć starą fortecę, która obecnie straciła na znaczeniu strategicznym i podobno jest na sprzedaż jak to jest obecnie i u nas stosowane z zamykanymi bzami wojskowymi. Jednak cześć zabudowań jest używana jeszcze przez wojsko. W drodze powrotnej do domu wstąpiliśmy na cmentarz w Palmirach gdzie hitlerowcy wymordowali kwiat inteligencji warszawskiej zaraz po zajęciu miasta. Niestety plaga muszek, jaka nas prześladowała przez cały dzień. nasiliła się o zmroku, tak że musieliśmy ograniczyć nasze zwiedzanie żeby uciec przed nimi.

Poniedzialek: Zarezerwowaliśmy ten dzień na zakupy, w których miała nam towarzyszyć matka Wiktora, która bardzo lubi chodzić po sklepach i wiedziała gdzie co można kupić. Zaczęliśmy od zmiany pieniędzy dzięki uprzejmości, Bożenki która z nami pojechała do kantoru, bo Wiktor nie chciał nas narażać na niebezpieczeństwa z tym związane. Później pojechaliśmy na stare miasto gdzie miałem następną przymiarkę, spotkaliśmy z Mama Wiktora i poszliśmy na rynek starego miasta do Cepelii gdzie Jul kupiła narzutę na stół jadalny żeby go zabezpieczyć przed florydzkim słońcem.

Zjedliśmy lunch w pobliskiej restauracji, była następna próba, po czym pojechaliśmy autobusem na Chmielna. Z tym przejazdem był problem, bo Mama nie mogła nigdzie dostać biletów - ona miała swój miesięczny - tak że kupiła go dla nas dopiero w autobusie. Będąc pod wrażeniem kradzieży w Berlinie i słysząc wiele o warszawskich kieszonkowcach, jechaliśmy te trzy przystanki z dusza na ramieniu. Na szczęście wszystko odbyło się bez niespodzianek i spacer po ul. Chmielnej pozwolił Jul zobaczyć, co jest w sklepach. Ja szukałem bezskutecznie CD, jakie widziałem w Sopocie, a które tu było nie znane. Upragnione pantofle znalazła dopiero w jednej z budek na Marszałkowskiej a ich cena była mniej jak 10% ceny w Cepelii. Rozstaliśmy się z Mamą, która wsadziła nas do taksówki a sama wróciła tramwajem do swego domu. Po południu mieliśmy spotkanie z Zygmuntem, który był już w lepszym nastroju po stracie swojej małżonki. Wyglądał dobrze i opowiadał o swoich nowych hobbies i obiecywał, że niedługo będzie dostępny na Internecie. Spędziliśmy mile popołudnie i zainteresował się naszym zaproszeniem odwiedzenia nas, nie tak jak dawniej, kiedy nie miał na to wielkiej ochoty. Na wieczór zaprosiliśmy na obiad naszych gospodarzy i spędziliśmy tam miły wieczór. W czasie kolacji zadzwonił telefon, że w ich wiejskim domku włączył się alarm. Wysłana ekipa nie znalazła żadnego włamania, nie mniej po odwiezieniu nas do domu, pojechali sprawdzić czy wszystko w porządku.

Wtorek: Umówiliśmy się z Waldkiem u Józia gdzie miałem ostatnią przymiarkę i on zaprosił nas na lunch do Hotelu Europejskiego gdzie spędziłem pierwszą noc w Polsce w czasie mego pierwszego w niej pobytu w 1971 roku, kiedy przyjechaliśmy do Warszawy razem z Zygusiem w drodze na Targi Poznańskie. Po zakończeniu lunchu zobaczyliśmy maszerującą orkiestrę wojskowa w dziwnych, jakby kolonialnych mundurach. Ponieważ nie mieliśmy wiele czasu, więc zrezygnowaliśmy z pójścia za nią, ale poszliśmy z powrotem na Chmielna, po drodze kupiliśmy koszulkę z widokiem Warszawy dla Jack'a który się opiekował naszym domem. Potem do sklepu fabrycznego Wedla gdzie można było dostać ich specjały po bardzo przystępnych cenach. Stamtąd z powrotem do budki na Marszałkowskiej po następną parę pantofli. Tym razem Waldek wsadził nas do taksówki i wróciliśmy do domu, bo byliśmy umówieni ze, Staśkiem który miał przyjechać do Warszawy. Zamiast obiecanego spotkania o szóstej, pokazał się, o 8:30 ponieważ przyjazd się opóźnił z powodu dużego objazdu spowodowanego wypadkiem na szosie, a potem zamknął się w łazience w hotelu i zajęło mu sporo czasu nim go z niej wyzwolili. Widać przyzwyczajenie zamykania się w łazience było tak silne, że zamknął ja nawet jak była w jego pokoju hotelowym gdzie był sam. Dzwonił do nas, ale telefon był zajęty, bo ja starałem się do niego dodzwonić jak i do Józia, który miał mi przywieźć ubrania. Niestety dzwoniłem na zły numer i się denerwowałem, że go niema w pracowni. Na koniec Józio zadzwonił i się umówiliśmy, że przywiezie ubrania w drodze do domu. Wiktor, który rano następnego dnia musiał pojechać do Gdańska tez się chciał z nami pożegnać, więc postanowiliśmy pójść, że Staśkiem coś zjeść i tam się spotkać z Wiktorami. Jak się okazało Stasiek umówił się ze swoim towarzyszem podroży na parkingu hotelu w centrum, więc siedział jak na rozżarzonych węglach. Jak przyjechali Wiktorostwo poczuł się zwolniony z obowiązku odwiezienia nas i pojechał, a my skończyliśmy tam kolację, wrócili do domu żeby spotkać się z Józiami, którzy nas nie mogli znaleźć, bo adres mieli na Słowackiego, a wejście do nas było od innej ulicy i w dodatku na bramie nie było numeru. No, ale się wszystko dobrze skończyło i dostałem moje ubrania.

Środa: Przyszedł dzień. naszego odjazdu. Byliśmy spakowani, zjedliśmy śniadanie i przed 10ta przyjechała po nas Bożenka żeby nas odwieźć na lotnisko. Nasze bagaże były już zniesione, więc załadunek poszedł szybko i pojechaliśmy na lotnisko gdzie przyjechaliśmy dość wcześnie, bo ja tradycyjnie boje się spóźnić. Po zdaniu bagaży poszliśmy na spacer po sklepach na lotnisku. Ceny nie były atrakcyjne, znacznie wyższe jak w Warszawie, więc nic nie kupiliśmy za wyjątkiem srebrnej bransoletki, ·jaka Jul wpadła w oko. Zgodnie z instrukcją poszliśmy na stanowisko jedenaście skąd miął odlecieć nasz samolot. Z sąsiedniego stanowiska odlatywał samolot Lotu do Chicago i ciekawe było obserwowanie pasażerów tam lecących. Zaczął się zbliżać czas naszego odlotu i nie było widać żadnych pasażerów lecących do Amsterdamu. Nie zareagowałem na obawy wyrażane przez Jul wierząc, że będąc na stanowisku, jakie mięliśmy wpisane w kartę lotu jesteśmy bezpieczni. W ostatniej chwili przyszła jakaś Pani z administracji lotniska i zapytała czy nie ma kogoś, kto leci do Amsterdamu. Wówczas nas poinformowała, że samolot odlatuje, że stoiska #1 znajdującego się z drugiej strony lotniska i że powinniśmy tam pójść. Zaczął się nasz maraton i okazało się byliśmy ostatnimi pasażerami, na jakich czekano. Nie omieszkałem wyrazić swojej opinii na ten temat, ale nikt się tym nie przejął. Odjechaliśmy ostatnim autobusem do samolotu gdzie okazało się, że dostaliśmy inne miejsca jak nam zarezerwowano. Nie było czasu na protesty, bo samolot zaraz odleciał.

W Amsterdamie było mało czasu na przesiadkę, tak, że Jul nie zdążyła kupić perfum, na jaki miała ochotę i trzeba było wsiadać do samolotu. Tym razem dostaliśmy swoje miejsca. Samolot był pełny. Lot trwał 9 godzin, oglądnęliśmy film, mieli dwa posiłki i przylecieliśmy pół. godziny wcześniej do Memphis. Tam musieliśmy przejść przez immigration, odebrać bagaż, przejść przez cło, oddać bagaże do dalszej przesyłki do Tampy i czekać 3 godziny na nasze połączenie do Tampy. Jul kupiła sobie "loda", ja zaś całkiem na to nie miąłem apetytu. Tak jak poprzednio, w Memphis jest daleko ze stanowiska gdzie się przylatuje i odlatuje, ale jak wziąłem na ramiona obie torby, tak że mając równowagę, łatwiej było mi iść. Lot do Tampy był bez przygód, tylko na samym lotnisku było daleko od samolotu do miejsca gdzie się odbierało bagaże. Nie było tam wózków jak w Amsterdamie gdzie było sporo wózeczków, na których można było transportować podręczny bagaż. Przy bagażu czekał na nas Tomek, a jego samochód był zaparkowany bardzo blisko, tak że jak tylko odebraliśmy nasze bagaże, a przyszły one szybko, można je było załadować do samochodu i pojechać do domu. Po dobie w drodze marzyliśmy o jednym żeby moc wziąć prysznic i pójść spać. Dom zastaliśmy tak jak zostawiliśmy, włączyłem wodę i tak skończyły się nasze wakacje.


Prawa autorskie zastrzeżone
Stanisław Szybalski
Punta Gorda Isles, Florida

6/15/00


Stanisław Szybalski
Punta Gorda, FL 33950
Prawa autorskie zastrzezone