Publikuję poniżej wojenne wspomnienia pani Zofii Sołtysikowej, założycielki polskiej szkoły w Tangerze i jej córki, Anny Lipińskiej, żołnierza Armii Andersa, wywiezionych przez sowieckich okupantów do Kazachstanu.

Wspomnienia zostały nadesłane przez panią Annę Czarnowus.


ZOFIA SOŁTYSIKOWA (z domu MAJERANOWSKA)

PRZEŻYCIA WRZEŚNIOWE

Dnia 1 września 1939 r. zeszliśmy się, jak zwykle, u kierownika szkoły Nr 6 w Łucku, który był naszym płatnikiem. Tu jeden z kolegów powiedział, że dzisiaj o godz. 8 rano słyszał przez radio, że Niemiec rozpoczął bombardowanie większych miast polskich: Warszawy, Krakowa, Łodzi, Lublina, Częstochowy, czyli że rozpoczął wojnę. Nie chcieliśmy wierzyć- nawet usposobiliśmy się do niego wrogo, że powtarza takie wieści. Dopiero gdy płatnik nasz, człowiek poważny, wrócił z banku i w całej pełni potwierdził te wiadomości, strach padł na nas wszystkich. Pamiętaliśmy przecież nie tak dawno wojnę światową, pamiętaliśmy wojnę z bolszewikami w 1920 r. Wiedzieliśmy, co wróży wojna: tułaczkę, głód, choroby, śmierć. Przyszli mi na myśl mąż i czterej bracia, którzy już poszli [walczyć]. Przyszłość rysowała się mgliście. Każdy miał na ustach pytanie, co z nim i z jego najbliższymi będzie, zdając sobie sprawę ze skutków dzisiejszej, wyposażonej w najnowszą technikę, wojny. Ale nie traciliśmy ducha, wierzyliśmy w nasze wojsko. Przecież nie tak dawno, bo dwa lata wcześniej widzieliśmy na ulicach Łucka wspaniałą defiladę naszej armii. Widzieliśmy godną postawę żołnierza polskiego. Uśmiechnęłam się na to wspomnienie, myśląc: Wszystko będzie dobrze- nasi nie dadzą się!

Wypłacono nam pobory czteromiesięczne. Ja dostałam również za męża kierownika Szkoły Nr 3 w Łucku, który dnia 24 sierpnia został powołany jako porucznik rezerwy. Pieniędzy było dość, trzeba było pomyśleć o zapasach na ciężkie czasy. Po długich i uciążliwych wędrówkach po przepełnionych już wtedy sklepach zdobyłam większą ilość produktów żywnościowych, obuwia i materiałów. Na drugi dzień ukazały się na murach miasta ogłoszenia podpisane przez Prezydenta Rzeczypospolitej, że na ziemię naszą napadł wróg bez wypowiedzenia wojny, że zbombardował szereg miast, że podejmujemy z nim walkę.

Dnia 13 września wstąpiła w nas otucha, gdy ogłoszono przez radio, że Wielka Brytania i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. Byliśmy pewni, że te dwa mocarstwa od razu złamią potęgę Niemiec, ale jakże zasmuciliśmy się wiadomością, że Anglia dopiero za dwa lata będzie przygotowana do wojny, a potem, że samoloty angielskie rzucają na Niemcy ulotki. Jaka ironia- u nas śmiercionośne bomby, a tam ulotki. Ale pomału, krewki Polaku- Anglia ma czas- ona wie, co robi. Widać tak trzeba.

Do dnia 8 września był w naszym mieście względny spokój. Nawet dostałam list od męża z jego placówki, gdzie przydzielony był do ochrony mostów kolejowych w czasie bombardowania. Za to wieczorne radio wycisnęło łzy z naszych oczu. Westerplatte padło, po wytrzymaniu siedmiodniowych ataków z morza, lądu i powietrza. Cześć cichym bohaterom na dnie Bałtyku! Tego dnia rano zobaczyłam trzy samoloty niemiecki lecące dosyć nisko nad samym miastem. Widocznie robiły zdjęcia. Na drugi dzień, w niedzielę rano o godz. 9, odbyła się uroczysta msza, na której widziałam premiera Składkowskiego i innych członków naszego rządu. Zrozumiałam teraz, dlaczego krążyły samoloty nieprzyjaciela. Tego też dnia, to jest w niedzielę po południu był pierwszy nalot. Był straszny. Zbombardowano lotnisko, zniszczono wszystkie samoloty w hangarze i na lotnisku, a także kolonię oficerską położoną obok. Oprócz tego kilka samolotów krążyło i [z]rzucało bomby na łąki nad Styrem, gdzie przerażeni ludzie, wybiegłszy z domów, stracili zupełnie głowę i biegali po łąkach. Ofiar w tym dniu było bardzo dużo. Następnego dnia bombardowanie zaczęło się o świcie. Alarmy lotnicze [słychać było] co chwilę. Przeniosłam się z dziećmi do schronu w katedrze, gdzie kryła się ludność nawet z odległych dzielnic miasta. Pod ogromnymi zabudowaniami katedralnymi i pod samą katedrą były doskonałe schrony. Zaprowadzono nawet dla nas elektryczność. Modliliśmy się wspólnie. Nawet księża mieli kazania podtrzymujące ludność na duchu. Była tylko obawa, że w razie uderzenia tonowej bomby cały gmach może zawalić się na nas, ale nie myślało się o tym. Grunt, że nie słyszeliśmy tak wyraźnie huku bombowców i odgłosy rozbijanych bomb były przygłuszone. W pobliżu katedry był pałac biskupi i więzienia, które mieściły się w budynkach poklasztornych. Na szczęście na samą katedrę ani na zabudowania nie padła ani jedna bomba, ale gdy została zrzucona na pałac biskupi, huk był straszny. W gmachu katedry pootwierały się okna i wypadły szyby. Bomba uderzyła w dziedziniec pałacu. Odłamek jej zabił kapelana biskupa Gawliny, a biskupa, który pochylił się nad swym kapelanem, ranił w policzek. Huk był również wstrząsający, gdy trzy bomby zapalające padły na więzienie. Dużo więźniów uciekło.

Na drugi dzień widziałam lotnika niemieckiego, bardzo młodego człowieka, którego jako jeńca prowadzono przez miasto. Szedł hardo, nie patrząc na nikogo. Samolot jego strącono za miastem. Niemcy doskonale wiedzieli, że rząd nasz jest w Łucku. Wiedzieli również, że Prezydent Mościcki jest w Ołęce u księcia Janusza Radziwiłła. Koloniści niemieccy, których było bardzo dużo na Wołyniu, informowali ich o tym dając odpowiednie znaki, oraz wskazywali miejsca do zbombardowania. Pogoda sprzyjała Niemcom. Prosiliśmy Boga o chmury, mgłę, o deszcz, ale modły nasze nie zostały wysłuchane. W czasie tej codziennej muzyki powietrznej, która zakończyła się na dwa dni przed wkroczeniem bolszewików, żadne wiadomości z dalszych części Polski nie dochodziły do nas. Byliśmy jednak ciągle dobrej myśli.

Tylko późnym wieczorem można było pójść do miasta coś kupić, ale wycieczka taka wymagała wiele odwagi. Na ulicach pełno wozów wojskowych i cywilnych, gdyż mogły jechać tylko nocą, a tu ciemności takie, że nie widziało się osoby, z którą się szło. O przejściu z jednej strony na drugą nie było mowy. Nadszedł dzień 16 września. Ranek był dziwny- cichy, spokojny. Tak przywykliśmy do codziennej wczesnej pobudki, że ta cisza przeraziła nas i zastanowiła. Około godz. 10 rano zobaczyłam wysoko trzy samoloty, ale jakieś inne niż co dzień. Syn mój [Romek], dziesięcioletni wówczas chłopak, krzyknął: "Mamusiu, to samoloty sowieckie!". Nie wierzyłam, ale dziwiłam się, dlaczego nie rzucają bomb. Później zrozumiałam- przecież szły oswobodzić nas z "gniała [?] pańskiego". Gdy usłyszeliśmy wieczorem przez radio przemówienie Mołotowa, który ogłosił, że wojska sowieckie wkroczą na teren Polski, aby zapewnić ludności ukraińskiej i białoruskiej ochronę, której Rząd Polski w obecnych warunkach dać im nie może, strach padł na nas wszystkich przed tą ochroną. Tylko właśnie ci, których ta ochrona dotyczyła, podnieśli [głowy] do góry i już na ulicach słyszało się takie głośne rozmowy: "Skończyło się wasze panowanie, nie ma już panów, teraz na nas czas". Podobno z pobliskich wiosek już szli z widłami na miasto, ale wkroczyli bolszewicy i nie wpuścili ich. W ciągu tych dwóch dni różnie ludzie mówili. Oczekiwanie było okropne. Nawet jakiś komisarz policji ogłosił oficjalnie w Województwie, że Hitler już nie żyje, że w Niemczech rewolucja i że Sowieci już nie przyjdą. Trudno było [u]wierzyć w tyle szczęścia. Poszłam więc z dziećmi i koleżanką do Województwa zapytać, ile w tym jest prawdy i usłyszałam, że rzeczywiście było takie ogłoszenie. Wracamy około czwartej do domu i słyszymy za sobą dziwny ruch i gwar. Oglądamy się i widzimy na ul. Jagiellońskiej czołgi sowieckie. Jedzie ich bardzo dużo, a żołnierz z gwiazdą na czapce wygląda ze środka i kieruje ruchem. Spojrzeliśmy tylko po sobie i nikt nie powiedział ani słowa aż [do czasu, kiedy doszliśmy do] domu. Przed domem spotkałam znajomą, która [po]dzieliła się ze mną wiadomością, że bolszewicy już nie przyjadą, na co odpowiedziałam jej: "Proszę powitać ich- już są na ul. Jagiellońskiej". To było straszne. Ogromny, dziki niedźwiedź wbił nam nóż w plecy, wtedy, kiedy byliśmy bezsilni.

Na drugi dzień ukazały się na ulicach ogłoszenia, że wzięli w posiadanie nasze wsie i miasta i że ogłaszają stan wojenny. Charakterystycznym objawem [okupacji] było to, ze ładne, czyste i kulturalne miasto od razu zmieniło swoje oblicze. Stało się brudne, zaśmiecone, zaplute. Inteligencja nie pokazywała się na ulicach, a kiedy wychodziła, to tak ubrana, że trudno było ją poznać. Toteż pytali, gdzie te nasze "panie w szlapach". Za to takie typy, których się nigdy nie widziało, zajęły czołowe stanowiska, zgłosiły się do milicji, a znając dobrze mieszkańców, wskazywały, gdzie należy szukać winowajców, wedle ich ciasnego pojęcia.

Widziało się na ulicach moc wojskowych wałęsających się, szukających drogi do domu. Byli oni rozbrojeni, bez orzełków, a nawet bez guzików. Poobrywano im je, mówiąc: "Nie dacie ani jednego guzika?". Widziałam oficerów, których prowadzono przez miasto- ci mieli jeszcze dystynkcje. Przyglądałam się im dobrze- szukałam między nimi mojego męża. Gdy jedna dziewczynka stojąca za mną [roz]poznała swojego ojca, majora W., i z płaczem i okrzykiem: "Tatusiu!" chciała pobiec do niego, ojciec dał tylko znak ręką, żeby nie zbliżała się, i poszedł dalej. Było to bardzo bolesne. W parę dni po wkroczeniu wysyłali tych wałęsających się żołnierzy pociągami, jak mówili do domu.

Jednym z takich transportów miał pojechać siostrzeniec męża, młody chłopak, który pełnił służbę sanitarną w Warszawie. Wozami sanitarnymi przywędrował on do Łucka jeszcze w czasie bombardowania. Teraz chciał dostać się do rodziców do Lwowa. Mając znajomego naczelnika stacji chciałam upewnić się, czy ten pociąg dojedzie do Lwowa. Znajomy powiedział mi, że na pewno wyjedzie [po]za Łuck, ale potem zrobią z nim co zechcą, że on teraz nie ma żadnego znaczenia. Tak się też stało. Parę kilometrów za Łuckiem kazano wszystkim wyjść z pociągu i popędzono ich pieszo do Rosji. Siostrzeniec, chociaż bardzo długi [?], ale za to chudy, ukrył się w rowie, a potem pieszo powędrował do Lwowa.

W parę dni po wkroczeniu [Rosjan] ogłoszono, że wszyscy nauczyciele mają się zarejestrować w kancelarii szkoły Nr 1. pracowałam w tej szkole 16 lat, ale jakże inaczej wyglądała ona teraz. Brudna, zapełniona nieznanymi typami w czapach na łbie i z rękami w kieszeniach, bez obrazów świętych i godła państwowego na ścianach, zrobiła na mnie okropne wrażenie. Żydówka, która ze szkolnictwem nie miała nic wspólnego, rejestrowała. Za parę dni odbyła się konferencja. Przemawiali tylko Ukraińcy i Żydzi. Mówili, jak mało było szkół w ogóle, a w szczególności szkół mniejszościowych, jak byli uciskani, że teraz dopiero rozwinie się szkolnictwo itd. Nie mieli zupełnie słuszności, bo na 9 szkół powszechnych były dwie ukraińskie i dwie izraelickie. Było również gimnazjum ukraińskie i gimnazjum izraelickie z prawami państwowymi. Ja z koleżankami siedziałam cicho w kącie i płakałyśmy. Nie uśmiechała się nam praca w takim gronie i w takich warunkach, ale trzeba było, bo chodzi[ło] o te nasze polskie dzieci, żeby były pod naszym wpływem. Nauka rozpoczęła się 26 września 1939 r. Zastrzeżono, że na razie będą dwie szkoły polskie, że chwilowo program obowiązuje ten sam, tylko czytanek polskich używać nie można. Że wolny będzie każdy szósty dzień, że jeżeli w niedzielę dzieci nie będą chodzić do szkoły, my będziemy za to odpowiedzialni. Do gimnazjum polskiego i ukraińskiego zaczęto przyjmować zupełnie nieprzygotowaną młodzież, stworzono niezliczoną ilość oddziałów, dobierając siły nauczycielskie wykształcone tylko w komunizmie [Rosjan?]. W krótkim czasie po wkroczeniu zaczęto nas przygotowywać do głosowania, które miało się odbyć 22 października. Odbywały się przymusowe mitingi, na których przedstawiano nam kandydatów i podkreślano wielkie ich zasługi dla komunizmu. Każda dzielnica miała swoich propagatorów, którzy pilnowali, abyśmy szli na mitingi i na agitacyjne pochody z transparentami. Naturalnie nikt uczciwy na taki pochód nie poszedł- wiał przy najbliższej okazji. Ja też miałam takiego opiekuna. Młody Polak, wielki entuzjasta komunizmu, w długich przemówieniach podkreślał zasługi kandydata, zdaje się o nazwisku Lewin. Gdy oznajmiłam mu, że wolałabym na niego oddać głos, odpowiedział mi, że tamten ma wielkie zasługi, bo 10 lat siedział w więzieniu polskim, a on tylko 6. rozmawiałam z nim zupełnie swobodnie- on przedstawiał mi piękno konstytucji stalinowskiej, a ja mu piękno naszej wiary, naszej tradycji, naszych zwyczajów, bogactwa kraju tak małego w stosunku do takiego kolosa, jakim jest Rosja.

Wieczorami słuchaliśmy radia z Londynu. Cieszyło nas to, że Warszawa jeszcze ciągle się trzyma, ale wiedzieliśmy, że będzie musiała ulec. Toteż gdy z końcem września usłyszeliśmy z Warszawy głos niemiecki, z wściekłością zamknęliśmy [?] radio. Od września 1939 r. Do września 1940 r. dużo się zmieniło. Praca w bolszewickiej szkole, "peresiedlanie do drugiej obłosti", gdzie ‘’wsio jest". Naturalnie ta obłast’ oddalona była o przeszło 6 tysięcy kilometrów, ale to nic, droga przecież bezpłatna. Praca nad rozbijaniem sulifatu (domieszka do szkła) nad rzeką Irtysz, w sierpniu "chlebonborka", przyjemność mieszkania w tzw. "bałaganie" w towarzystwie 60 ludzi, wreszcie dnia 1 września 1940 r. wyjazd na sianokosy w step, 60 kilometrów od osiedla ludzkiego. Ale nie wszyscy jadą. "Wyróżniono" tylko trzy rodziny- same żony "oficirów", które nigdy tak nie "rabotały". Była w tym niestety ręka naszego "załaka", nawet [pochodzącego] z Łucka, bo brygadier sianokosów zastrzegł sobie przysłanie 10-15 osób do pracy bez dzieci i z małą ilością rzeczy. Wyznaczone były zupełnie inne rodziny, między innymi i ten "dobry Polak", bo jego rodzina składała się z pięciu osób pracujących. [Oprócz niego miały jechać] jeszcze dwie inne rodziny, o podobnym składzie ludzi do pracy.

Toteż wziął się za głowę nasz, jak się później okazało, poczciwy brygadier, gdy zobaczył trzy wozy ciągnione przez woły, napełnione koszami, walizami i tłumokami z pościelą, a na moim wozie jeszcze w dodatku łóżko, rower i leżak. "Raboczego narada" spoza tych rzeczy prawie nie było widać. Załamał ręce z rozpaczy, krzycząc, że niema dla nas auta, żeby wozić nasze rzeczy, bo po wykoszeniu trawy będziemy się wciąż przenosić na coraz to nowe miejsca. Gdy policzył nas i stwierdził, że do pracy przyjechały tylko 4 osoby, a dzieci 3, bo każda z nas miała chłopca 11-letniego (córka moja miała 16 lat, więc liczyła się już jako pracująca) rozsierdził się jeszcze bardziej i powiedział, że wyśle nas z powrotem [tam], skąd przyjechaliśmy. My naturalnie tego pragnęliśmy, ale nic z tego nie wyszło, bo właściciele wołów i wozów pospiesznie zaczęli zrzucać nasze rzeczy twierdząc, że jadą jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do lasu po drzewo. Rzeczywiście w czasie drogi, która trwała całą dobę, nie spotkaliśmy po drodze ani jednego drzewka. Gdzieniegdzie rozrzucone były osady ludzkie z niskimi, glinianymi domkami jak pudełka, bez zieleni, które robiły smutne wrażenie. Gdzieniegdzie były też stare, zaniedbane cmentarzyska kazachskie. Na jednym wzgórzu z dala widoczny był ciekawy, drewniany grobowiec, o którym opowiadał mi wiozący nas Kazak. [Mówił, że] grobowiec ten stoi już setki lat, pomimo pożarów, które zniszczyły ich bogate osiedla w pobliżu, on ocalał. Porównywał to do wiary w jedynego Boga, mówiąc, że tak, jak żaden pożar nie zdoła zniszczyć tego grobowca, tak żadne zakazy i prześladowania nie zdołają im wydrzeć wiary w jedynego Boga.

Okropne wrażenie zrobił na nas goły step, w którym mieliśmy przebywać [przez] parę tygodni. Gdy spytałyśmy, gdzie złożymy nasze rzeczy i gdzie będziemy spać, dowiedziałyśmy się, że "ustroimy" sobie sami "bałagan" z siana. Zanim więc ten bałagan był gotów, spaliśmy dwie noce na drodze. Pogoda była śliczna, przypominająca nasz tragiczny "rozbombardowany" wrzesień. Powietrze było wspaniałe- skoszone siano pachniało. Po paru dniach byliśmy już zadowoleni, że wyjechaliśmy z tego środowiska kłótni, zazdrości, które często wynikało z braku wyrozumienia [?] koniecznego w życiu zbiorowym. Nasz brygadier, "diadia Sergiej", okazał się dobrym i wyrozumiałym człowiekiem. Rano nie potrzebowaliśmy bardzo wcześnie wstawać, bo trawa była mokra, więc nie można było jej kosić. Przy tem traktory bardzo często się psuły. "Diada Sergiej" nazywał dziewczęta "warony" i pierwsze je wyprawiał na robotę. Miejsca na postój ludzi pracujących przy sianokosach wybierano zawsze w pobliżu siedliska "czabanów" z owcami. Była już tam wykopana studnia, naturalnie z wodą "podskórną", no i wizytacje dygnitarzy odbywały się już za jednym zamachem. W nocy bardzo często budziło nas wycie wilków i dzwonki, którymi czabani je odpędzali. Po skoszeniu trawy w promieniu kilku kilometrów trzeba było zmienić miejsce postoju. W tym właśnie największy sęk: czym zawieźć nasze rzeczy? Siedzieliśmy dwa dni, czekając na jakąkolwiek okazję. Wreszcie trafiły się dwa wozy z końmi. Wpakowaliśmy nasze rzeczy, sami przeważnie pieszo, córka z synem na przemian na rowerze. Tak dobrnęliśmy do drugiego miejsca pracy.

Znów trzeba odbudować "bałagan", znów nocowanie pod gołym niebem. Ale nie to, pogoda dalej sprzyja. Najgorszy jest brak kontaktu ze światem. Listy i paczki na pewno leżą na poczcie i nie ma ich kto odebrać! Przez to straciłam dwie drogocenne paczki, jedną z samym miałem, a drugą z masłem i mąką. "Uczołczyk" jeździ wprawdzie co 3 dni po chleb, ale bardzo rzadko przywozi listy, nie mając czasu załatwiać naszych spraw, gdyż zajęty jest bardzo przehandlowywaniem naszego chleba. Zawsze przywozi od 15 do 20 kg mniej, mówiąc, że mu ukradli, że zgubił. Noce coraz chłodniejsze, a dnie jeszcze ciepłe. Nawet w swetrze za gorąco przy pracy. Wyruszamy razem na robotę, jest nas już 10 kobiet, bo przyjechało kilka samotnych. W czasie pracy śpiewamy, modlimy się i opowiadamy o dawnych szczęśliwych czasach, które [to opowieści] w dzisiejszych warunkach życia brzmią wprost nieprawdopodobnie. Ale nie upadamy na duchu. Jedna kobieta, która pojechała do sowchozu na pogrzeb ojca, przywiozła wiadomość, że Ameryka myśli i upomina się o nas. Wtedy każde ździebełko trawy układało się nam w literę "A", każdy sen mówił o wyswobodzeniu nas przez sojuszników.

Znów wykosiliśmy siano i trzeba się znów przenosić. Teraz to najciekawsze podróż- rzeczy i my na grabiarkach. Spadła wprawdzie maszyna do szycia jednej z kobiet, a właścicielkę w sam czas złapaliśmy, gdy fikała kozła, idąc za przykładem swojej maszyny. Osoby młodsze wędrowały pieszo 20 kilometrów. Przyjechaliśmy na miejsce wieczorem. Noc ciemna i zimna. Rozlokowaliśmy się na ziemi. W dodatku deszcz padał całą noc. Rano znów budowa "bałaganu" i rozglądanie się po okolicy. [Tak], jak [w] tamtych miejscach, sam step, bez jednego drzewka, tylko kilka miejsc białych, po wyschniętych jeziorach. Ładne, drobne roślinki na dnie i biały, śliczny drobny piasek. Tu miały zakończyć się nasze sianokosy.. Rzeczywiście, już czas. Noce coraz chłodniejsze, nawet już silne przymrozki. Gdy drugą noc spaliśmy na dworze, poduszki pokryte były grubym szronem, tylko miejsca, gdzie leżała głowa, były od niego wolne. I człowiek nawet się nie zakatarzył, ani nie zakaszlał. Już tak Pan Bóg daje. Sianokosy zakończyliśmy 29 września. Odjechał brygadier, odjechali samotni, a nasze trzy rodziny z rzeczami muszą czekać na maszynę. Czekaliśmy tak do 5 października- sami w stepie, cztery niewiasty i trzech naszych chłopaków. Aż dziw, że nas wilki nie zjadły, ani Kazacy, tak łakomi na nasze rzeczy, nie obrabowali. Pamiętam jedną noc, kiedy słyszałam ciągle szelest nad głową. Byłam pewna, że to żmija pełza po sianie i czkałam tylko, kiedy klapnie na moje łóżko. Wyświeciłam całe pudełko zapałek, tak trudnych do zdobycia w Rosji, i nie spałam aż do rana. Zbudziła się też Pani W. i również ze strachu nie mogła spać. Miałyśmy dobre przeczucie, bo w południe zsunęła się po słupie niewielka żmija. Ten tydzień [spędzony] w stepie w oczekiwaniu na auto był najbardziej przykry, bo nie mieliśmy chleba i zużyliśmy resztki swoich zapasów. Wreszcie dnia 5 października przyjechało auto, wszystkich nas załadowało i [z] szaloną szybkością powiozło do sowchozu.

Wrzesień 1941 r. już [był] jaśniejszy- już rąbek nadziei na wydostanie się stamtąd był większy. Przecież 18 września 1941 r. wydano nam "udostowiczenia" stwierdzające, że jesteśmy wolni, że możemy przenieść się do innych miejscowości, naturalnie z tym zastrzeżeniem, [że] "gdy ukończymy robotę", ale jak było ją ukończyć, kiedy ona jest nigdy nie skończona. Ta wolność dała nawet niektórym czynnikom powód do aresztowania naszej młodzieży, zarzucając im, że myślą, iż teraz nie muszą pracować, że umyślnie psują traktory, aby ustawały w pracy. Ale przyjazd naszego przedstawiciela w osobie plutonowego Lecha polepszył sytuację. Pamiętam ten dzień, a raczej wieczór, kiedy wszyscy Polacy wyruszyli pod "kantorę", gdzie ten przedstawiciel rozmawiał z dyrektorem sowchozu, aby zobaczyć [plutonowego]. Okna były dosyć wysokie, więc wspinaliśmy się na palcach, jeden drugiego podnosił, aby go jak najszybciej ujrzeć. Widok żołnierza polskiego umundurowanego i honorowanego przez nich przedstawiał niezwykłe zjawisko. Od tych, z którymi rozmawiał, odróżniał się czystością, elegancją. Podobno kiedy szurnął nogami w ukłonie popatrzyli na siebie zdziwieni. Gdy wyszedł, obstąpiliśmy go wszyscy. Każdy był wzruszony, każdy chciał się czegoś o swoich dowiedzieć. Ale nic więcej nie mógł nam powiedzieć, prócz tego, że potworzą się delegatury, które będą się nami opiekować. Dla nas to było niewiele. Chcieliśmy usłyszeć zapewnienie, że nas stąd zabiorą. Tego właśnie nie usłyszeliśmy. Zapisał młodzież męską i żeńską, wyznaczył Doktor Brzozowską na męża zaufania, i odjechał.

Wrzesień 1942 r. Jakie szczęście, jaka łaska nas spotkała. Jesteśmy wolni. Po długim oczekiwaniu jesteśmy na ziemi przyjaciół. Znikła obawa przed ponownym aresztowaniem, ponownym przesiedleniem. Oddychamy pełną piersią, wchłaniamy wolność, swobodę. Prawda, że nerwy, które w wielu wypadkach trzymały na uwięzi chorobę jeszcze tam, rozprężyły się. Z dobrobytem w postaci tłuszczu, konserw mięsnych i mlecznych, cukru, przyszły różnego rodzaju choroby. Wiele wycieńczonych organizmów nie wytrzymało. Wielu zostało na wieki w Pahlewi, w Teheranie, na obcej, ale przyjaznej ziemi. Droga z Pahlewi do Teheranu autobusami, urozmaicona pięknymi krajobrazami, ale pełna niepokoju i obawy na bardzo śmiałych zakrętach. Pięciodniowy pobyt w Teheranie, potem bardzo wygodna jazda pociągiem do Alzwazu. Tu gorzej- trzeba czekać na wolne okręty do dalszej drogi. Oczekiwanie trwa miesiąc. Spanie na matach na ziemi, wyżywienie marne, bo okolica biedna, przy tem gorąco trudne do zniesienia. Ale co to wszystko znaczy wobec wolności! Wrzesień 1943 r. Afryka- Tengeru. Duże zmiany dla nas i dla świata. Wróg z Afryki zupełnie wyparty. Morze Śródziemne opanowane przez Sprzymierzeńców. Włochy pod wielkim znakiem zapytania, kto obecnie jest dla nich groźniejszy: czy właściwy ich wróg, czy ten wielki sojusznik i sprzymierzeniec. W krajach okupowanych coraz śmielsze zamiary i odruchy zrzucenia jarzma ciężkiej niewoli. Berlin i inne miasta niemieckie przezywają to, co my przeżywaliśmy we wrześniu 1939 r. Słowa księdza Kordeckiego spełniają się: "Szczęście ludzkie jest zmienne, a łaska Boża trwała". Tylko radość [z powodu] tego szczęścia przyćmiewa świadomość, że ukochanego Wodza, któremu tyle zawdzięczamy, nie ma między żyjącymi.

A co nam przyniesie wrzesień 1944 r.? Jedno pytanie: czy jeszcze Afryka, czy już Polska? Oby to drugie. O, Ty ukochana ziemio nasza! "Ty, niegdyś tak bogata, że wyżywić mogłabyś pół świata, dziś dla własnych dzieci nie masz chleba". Wiemy, że powitasz nas nie chlebem, lecz zakrzepłą krwią Twoich dzieci, nie solą, lecz solą łez wylanych w ciągu długiej rozłąki. Nie szumem wspaniałych koron drzew, lecz sterczącymi ich konarami. Nie wioskami o białych domkach z zielonymi ogródkami, nie ulicami pięknych miast z świetlnymi reklamami, bo na ich miejscu sterczą teraz tylko kominy i krzyże. Ale wiemy, że powitasz nas całym gorącym i stęsknionym sercem, a otwierając je przed nami szepniesz cichutko: " Kochajcie się wszyscy, żyjcie w zgodzie, bądźcie jednomyślni, zarzućcie partie- myślcie mniej o sobie, a więcej o mnie, a może wtedy nie będziecie już zmuszeni mnie nigdy opuszczać".


ANNA LIPIŃSKA (z domu SOŁTYSIK)

I.

13 kwietnia 1940 r. Dwóch żandarmów rosyjskich przyszło do naszego mieszkania, dobijając się kolbami karabinów. "Czy tu mieszka Zofia Sołtysik?”. "Tak- opowiedziałam,-Ale nie ma jej w domu- jest w kościele". Zastanawiałam się, co mam robić: czy iść po Mamę, czy czekać, ale zdecydowałam, że pójdę. Dwaj żołnierze szli ze mną i stanęli przed kościołem. Podeszłam do mamy i brata, i zaraz wyszliśmy z kościoła, mówiąc ludziom znajomym i nieznajomym, że nas już wywożą. Nie byliśmy odosobnieni, wtedy załadowali w Łucku tysiące ludzi do wagonów bydlęcych.

W domu już czekał na nas oficer i zaczął spisywać rzeczy, które pozostawialiśmy, a za które miał nam zapłacić w rublach- były to grosze. Mieszkała z nami wtedy znajoma nauczycielka. Zajmowała mały pokoik, w którym było trochę mebli. W chwili wywózki mama pomyślała, że również pianino przesuniemy do jej pokoju, a oficerowi powiemy, że należy do niej. Zrobiliśmy to i potem meble i pianino sprzedano, i z tych pieniędzy Kazik Majeranowski, brat mamy, wysyłał nam paczki. Zresztą do Kazachstanu paczki przysyłała nam rodzina i ludzie obcy, uczennice, koleżanki. Dzięki tej pomocy przetrwaliśmy, nie tak jak inni biedacy, co nie mieli pieniędzy w ogóle.

Kiedy po nas przyszli, wyjęliśmy wszystkie walizki i pleciony kosz i zaczęłam do nich ładować rzeczy bez ładu i składu. Mama moja, będąc bardzo dokładną osobą, wszystko wyjmowała i porządnie układała, dzięki czemu zabraliśmy dość dużo rzeczy, takich, jak ubranie ojca, płaszcze, koce, dywany, prześcieradła, poszwy, nasze ubranie, sukienki, firanki.

Oficer okazał się dobrym człowiekiem i pomimo naszych krzyków i wymyślania na niego, szczekania psa, płaczu, pozwolił nam zabrać wiele rzeczy, a ludzie z ulicy, także Żydzi, przyszli i pomagali nam pakować się, namawiając moją mamę, by zabrała żelazko elektryczne, a nawet rower i leżak. Po załadowaniu naszych waliz na otwartą ciężarówkę pozwolił nam jeszcze oddać książki i albumy mojej przyjaciółce Irce Sopoćko, która żegnała nas płaczem. Naszą ciężarówkę obstąpili różni ludzie, również księża, którzy dobrze znali naszą rodzinę.

Jadąc otwartą ciężarówką widziało się tylko twarze przerażonych przechodniów, którzy zdawali sobie sprawę, że ich to może czekać dziś lub jutro. Dojechaliśmy do stacji kolejowej, gdzie czekały wagony bydlęce, załadowano nas z walizkami zawierającymi tylko najpotrzebniejsze rzeczy, reszta poszła do wagonów tylnych. Wątpiliśmy, czy dostaniemy to [wszystko] z powrotem, jednak nie ukradziono nam tych bagaży i dojechały z nami do Kazachstanu. Wyładowano nas w Pawłodarze, mieście nad rzeką Irtysz, na jakimś olbrzymim placu, gdzie zaczęliśmy szukać znajomych. Spotkaliśmy rodzinę Szerpińskich z Łucka i rodziców Wandy Spałkowej, z którymi zostaliśmy wysłani do Lebiarzy, małej wioski oddalonej o 120 km od Pawłodaru. Wioska zrobiła na nas okropne wrażenie: step, pustka, kilka domów z drewna, kilka lepianek i lepianki na zboczu zsypu jakby do niego przyklejone, wszędzie glina, tylko poniżej pasmo zielonych drzew i niebieska wstęga Irtyszu, wspaniałej, szerokiej rzeki, obfitej w ryby i czystej jak źródło. Z przerażeniem patrzyliśmy na brudne Kazaczki, które podchodziły do nas i przynosiły butelki z topionym masłem, by wymienić je na herbatę lub papierosy. Pamiętam szczególnie jedną, która podeszła do nas potrząsając brudną butelką z masłem, a na dnie były utopione muchy. Kazano nam rozładowywać nasze walizy, toboły i składać je w okropnej stajni. Oczywiście powstał między nami krzyk i szum, a jedna z naszych pań umiała mówić po rosyjsku i nawymyślała im, że w ZSSR ludzi traktuje się jak zwierzęta i że nie pójdziemy tam spać i nie rozładujemy ciężarówki, dopóki nie dadzą nam jakiegoś możliwego domu.

Pozwolili złożyć nasze rzeczy w szkole, a ponieważ zbliżał się wieczór zaczęliśmy się przygotowywać do spoczynku. Niestety spać nikt nie mógł, gdyż zaczęły nas gryźć pluskwy, uradowane, że mają tyle polskiej smacznej krwi. Następne dni zeszły nam na poszukiwaniu jakiejś jednej izby u Kazachów, wreszcie ją znalazłyśmy. Wtedy Kazach odstąpił nam swoją izdebkę z oknami, a sam przeniósł się do ciemnej sieni, w której też paliło się ognisko i gotowała jego żona. Cała rodzina kazachska mieszkała w jednym pokoju z nami. Mieszkały tam z nami: pani Wałecka, żona majora i żona dentysty z Łucka, której nazwiska niestety nie pamiętam. Mama zaraz napisała listy do Ojca do Starobielska, w tym jednak czasie nasi biedacy już nie żyli. Napisała też do znajomych, do wujka Kazika do Równego, by zaraz nawiązać kontakt. Nasi gospodarze nie dali nam odpoczywać i zaraz zagonili nas do pracy nad rzeką: do rozbijania dużych brył sulifatu drewnianymi młotami, do ładowania tych brył do worków i przygotowywania ich na statek, który zawijał do brzegu rzeki co kilka tygodni. Patrząc na statek, który był naszym łącznikiem ze światem zewnętrznym, z zazdrością obserwowaliśmy, jak odpływał od brzegów Irtysza.

8 czerwca 1940 r. Mama pisała do brata, Kazimierza Majeranowskiego ("Kaziunia", jak go w tych listach nazywała): "(...) postaram się zaspokoić Twoją ciekawość i opisać Ci nasze życie. Pracujemy 8 godzin dziennie. Wtedy, gdy Wy układacie się dopiero do snu, my już idziemy do pracy, bo u Was godzina 11 wieczorem, u nas 4 rano. Wtedy zaczynamy już pracę, bo to na dworze, a upały są wielkie. Rano pracujemy od 4 do 9, a popołudniu od 4 do 7. wieczorem znów dokuczają nam bardzo komary. Sama praca nie jest bardzo ciężka, bo ten sulifat nie jest bardzo twardy, ale jest męcząca, bo trwa długo i w gorącu. Gdy wrócimy z pracy rano, bierzemy się do gotowania obiadu, który do tej pory jest bardzo mało urozmaicony, gdyż składa się z tego, co przywieźliśmy ze sobą. Można tu dostać, mleko, masło, jaja, mąkę na chleb, który samemu trzeba piec, od czasu do czasu rybę czy kurę. Gotujemy w piecu bez płyty, bo tu ich nie ma. Wody mamy dość, bo bierzemy z rzeki Irtyszu, tylko trzeba daleko chodzić, więcej jak pół kilometra pod górę. Męczy nas to bardzo. Mieszkamy w wiejskiej chałupce o płaskim dachu, drzew tu żadnych nie ma, same piaski. Mieszkają tu Kazacy, którzy rozmawiają w języku zbliżonym do turecko- tatarskiego. Nasi gospodarze są bardzo dobrzy, uczynni i delikatni. W ogóle usposobieni są do nas dobrze (...)". Pracowaliśmy przez maj, czerwiec, lipiec i część sierpnia, nie otrzymując żadnej zapłaty, a więc bez możliwości kupienia mąki lub zrobienia jakichkolwiek zapasów na zimę. Wysłaliśmy delegację do zarządzającego pasiołkiem tłumacząc, że zima się zbliża, a my nie mamy zapasów i wyzbywamy się swoich rzeczy czy ubrań, wymieniając je na mąkę czy proso lub "tałkon". "Predsidakiel" pasiołka niewiele nam pomógł, tylko nastraszył przedstawicielami NKWD.

Nie uzyskawszy nic, postanowiliśmy nie pójść do pracy i siedzieliśmy sobie nad rzeką, zbierając głóg, dziki szczaw i czasnyh, łowiąc małe rybki. Romek już [wcześniej] się tym zajmował. Pogoda była śliczna, więc czytaliśmy na głos "Pana Tadeusza", rozkoszowaliśmy się kąpielą w Irtyszu i tak upłynęły nam dwa tygodnie. Z tego strajku wyłamali się tylko Sierpińscy: matka, ojciec i trzy córki, ale potem i oni do nas dołączyli. Postanowiliśmy przestać pracować, więc to był strajk, a przecież strajki nie były dozwolone w Rosji. Przez dwa tygodnie przesiadywaliśmy nad rzeką gotując sobie cienkie zupki z naszych zapasów, a ci, co dostawali paczki, dzielili się z innymi. Znaleźliśmy dziki por, który dodawał trochę smaku naszym zupkom. Czytałyśmy głośno, bo przecież każdy zabrał jakąś książkę ze sobą, śpiewałyśmy litanie, modląc się o opiekę i o zmianę na lepsze. NKWD nie zostawiło nas w spokoju i po dwóch tygodniach zwołało zebranie. Zebrano nas w jedynym możliwym pomieszczeniu w szkole. Początkowo NKWD-owiec ostro nam powiedział, że "u nas strajków niet". Ale okazuje się, że na nich najlepszy jest krzyk: zaczęłyśmy płakać i wymyślać im za takie traktowanie ludzi, pracowników, "takij roboczyj narod”. Jedna zemdlała i to wszystko poskutkowało. Zawiadomili nas, że za kilka dni pojedziemy na pola uprawne i tam będziemy pracować.

Zabrali nas z tej wioski i przewieźli w czcze pole, gdzie musieliśmy zbudować szałas, czyli "ustraić bałagan", jak nam powiedziano. Dach zbudowaliśmy z wikliny i siana, a ściany z koców i prześcieradeł. Powiedziano nam, że będziemy dostawać zupę raz dziennie i chleb, może też kilka rubli, ale tego nie pamiętam. Wcześniej nie mieliśmy zapłaty i w ogóle możności kupienia czegokolwiek, gdyż i Kazacy sami byli biedni i nie mogli nic nam sprzedać.

Jak Mama pisała z kolei w liście z 10 lipca 1940 r., "listy, które otrzymujemy, są często bodźcami do przetrzymania wszystkiego". Praca zaczęła się zaraz i polegała na wyrywaniu kłosów zboża idąc za kombajnem. Był to koniec sierpnia, początek września, słońce jeszcze dobrze przypiekało, a musiałyśmy to robić od wczesnego rana do późnego wieczora. Dano nam zupę, kawałek chleba, no i miałyśmy szałas, do którego zakradały się węże. Mama tak o tym pisała w liście z 6 sierpnia: "List ten piszę na polu, na ogromnych obszarach ziemi, na których jest bardzo rzadka pszenica, ale za to bardzo dużo zielska twardego, wysokiego i kłującego. To właśnie zielsko my wyrywamy i dlatego mamy pokłute i popuchnięte ręce i nogi. Przez kilka dni wyrywałyśmy kłosy, które zostawił traktor, a że było ich bardzo dużo, więc dobrze kark nas bolał. Teraz to zielsko, a za parę dni może znowu co innego trzeba będzie robić. Pracujemy obie z Hanuśką. Dostajemy za to 1 kg chleba na osobę pracującą i 15 dkg mięsa baraniego, które gotuje się we wspólnym kotle. Jedzenie to wystarcza i dla Romka."

Kobiety starsze były od nas oddzielane, ponieważ młodzież wysyłano na dalsze pola. Miałyśmy już tego dość i postanowiłyśmy coś wykombinować, by zmniejszyli nam godziny pracy. Jedna z nas miała zemdleć, a ponieważ nikt nie chciał, więc zgodziłam się ja. Gdy zbliżała się nasza brygadierka upadłam na pulchną ziemię, a moje towarzyszki zaczęły olewać mnie wodą. Mając brudne z ziemi ręce rozmazały mi błoto na twarzy. Oczywiście okropnie wyglądałam i niejedna z nich nie mogła powstrzymać śmiechu. Niemniej jednak jedna z dziewcząt odprowadziła mnie do szałasu i w tym dniu uzyskałyśmy kilka godzin, a wieczorem przyszła doktorka i po zbadaniu mnie powiedziała, że od tego się nie umiera. Dobrze o tym wiedziałam! Zwolnili nas dzięki temu z godziny pracy przy największym nasileniu słońca, a to zawsze coś znaczyło. Spokoju jednak nie było, bo potrzebowali kilka młodych osób i kilku mężczyzn do wysyłki w głąb lądu. Traktory miały kosić siano, a my zbierać je i ustawiać w snopki. Wyznaczyli do tego rodzinę ze starszymi chłopcami i dziewczętami, ale oni podkupili brygadiera, żeby zamiast nich wysłać sześć kobiet z dziećmi. Kazano jechać nam. Nie było mowy o proteście. Załadowaliśmy się na wozy ciągnione wołami i w drogę. Dwa dni jechaliśmy, aż trafiliśmy do traktorzystów, którzy kosili. Stary Rosjanin, "Dieduszka", jak go nazywaliśmy, załamał ręce: "Co oni mi przysłali: kobiety i dzieci, i jeszcze "czemadany" [walizki]?!". Ja miałam rower, ktoś inny maszynę do szycia. Zostaliśmy i wynagradzaliśmy go za dobre traktowanie pracą, był z nas zadowolony i już nie żałował, że nas nie odesłał.

Oczywiście "ustroiliśmy bałagan", bo mieliśmy tam pozostać dwa tygodnie. Rozglądając się po okolicy zobaczyliśmy wioskę ukrytą za pagórkami. Postanowiliśmy tam pójść, by coś wymienić na jakiś towar. Wydawało się, że ta wioska jest blisko, a jednak szliśmy dobre dwie godziny. Sukces był duży: kupiliśmy wspaniałe, świeże masło za 30 rubli kilo- niesłychana rzecz! Następnym razem jednak już nie chcieli pieniędzy, tylko koszule, prześcieradła, ręczniki itp. Jedliśmy masło z chlebem, by napełnić się jak najwięcej witaminami i tłuszczem, którego nie mieliśmy. Praca się kończyła i "Dieduszka" musiał wracać z traktorzystami. Nas nie mógł zabrać, bo walizek nie mógł załadować na traktory i kosiarki. Musieliśmy zostać sami, byli wśród nas mali, 10-letni chłopcy. "Dieduszka" obiecał przysłać ciężarówkę. Ze strachem zegnaliśmy odjeżdżających, wierząc, że nie zapomną o nas. Zostaliśmy w szczerym stepie. Słyszeliśmy wycie wilków. Na ciężarówkę czekaliśmy dwa tygodnie. Jeszcze raz zdecydowałam się pójść do wioski po masło czy mąkę, poszłam z jeszcze jedna dziewczyną. Wracając pomyliłyśmy drogę, zorientowałam się dopiero po jeziorach, które miałyśmy po innej stronie idąc. Musiałyśmy zmienić kierunek. Przerażone, zaczęłyśmy się modlić i zastanawiać, jakie było położenie naszego bałaganu względem jeziorek. Zmieniłyśmy kierunek i wreszcie doszłyśmy do celu. Tam natomiast był strach i płacz, że kierowca nie będzie czekał na nas, gdyż też chce zajechać za dnia. Jaka była radość mojej Mamy i brata, gdy ujrzeli na horyzoncie! W czasie dwóch tygodni na stepie, oczekując na transport, przeżywaliśmy chwile niepokoju, czy "dieduszka" będzie o nas pamiętał, czy zostawią tak nas na zagładę. Wszystkiego się było można spodziewać. Pamiętam, że modliliśmy się, opowiadaliśmy sobie obejrzane filmy, przeczytane powieści i tak upływał nam czas. Dobrze, że tak się skończyło i transport przyszedł, ale gdzie nas umieszczą w tym okropnym sowchozie, co z nami zrobią, zima przecież nadchodzi?

W sowchozie umieścili nas w dużej sali, która należała do szkoły, lekcje dla miejscowych dzieci jeszcze się nie zaczęły. Losy nasze ważyły się: nie wiedzieli, co z nami zrobić, tu nie było miejsca, trzeba było szukać dla siebie mieszkania, ale gdzie? Grupa nasza, która została na polach, zbierając kłosy, wcześniej się jakoś ułożyła i część z nich zawieźli za Irtysz do mieszkań. Były to dawne czworaki przy zburzonym w czasie rewolucji pałacu bogacza rosyjskiego czy kazackiego i tam umieścili część rodzin. My przyjechaliśmy później, bo musieliśmy wcześniej czekać w stepie na transport, i mieszkań już dla nas nie było, a nadchodziła zima.

Znalazła mama kąt w kuchni rosyjskiej rodziny, za który płaciła prześcieradłami i dywanami. Przemieszkaliśmy tam chyba dwa tygodnie, sytuacja jednak była niemożliwa i zaczęliśmy szukać czegoś innego. Zaproponowali nam, że zawiozą nas za Irtysz, tam, gdzie były miejsca, oczywiście w pokoju z innymi. Woleliśmy jednak to, aby tylko gdzieś się już zaczepić przed zimą.

Wrócę jeszcze do opisu pewnej przygody, która mnie spotkała, gdy spaliśmy w szkolnych klasach. Około piątej popołudniu wpada do nas Kazach, który był urzędnikiem w kancelarii. Nie wyjaśniając wiele werbował kogoś do pomocy: potrzebował dwóch osób, które mogą pomóc przy ładowaniu drzewa. Będąc zawsze uczynną zgodziłam się, nie chciałam też, by Mama mój została zmuszona. Na drugą wybrał dziewczynkę 13- letnią: szczupłą, małą. Ja miałam dokładnie 16 lat, ale byłam dobrze rozwinięta i silniejsza. Powiedział Mamie, że to nie będzie trwało długo. Poszłam z tą dziewczynką do biura i kazali nam ładować się na lorę [ciężarówkę]. Pamiętam, że ona miała tylko sweter. Ja wzięłam płaszcz, a to przecież już był wrzesień, a może nawet październik. Siedziałyśmy na otwartej ciężarówce, na którą zaczęli wchodzić jacyś mężczyźni w kożuchach i pytać naszego Kazacha, czy to daleko. Twierdził, że nie. Ciężarówka ruszyła, jechaliśmy godzinę, potem dwie i zaczęłyśmy się myśleć, że ten Kazach nas oszukał i gdzie nas wiozą, co będzie? Zaczęło być zimno, nasi współtowarzysze, pytani przez nas, gdzie jadą, wymieniali jakąś odległą miejscowość. Byłyśmy przerażone. Zimno zaczęło nam dokuczać, nadchodziła noc, a tu nie widać było celu naszej podróży. Jadący Rosjanie w kożuchach po jakimś czasie wysiedli, a my zostałyśmy same. Szofer ciężarówki zorientował się wtedy, jakich m pracowników do ładowania drzewa i załamał ręce. "Dzieci mi dali", powiedział. Zaczęłam pytać go, gdzie mamy jeszcze jechać, czy nie lepiej przenocować w tej wiosce i pojechać rano. Zgodził się, ale gdzie nocować? Ja wpadłam na myśl, że pewnie wywiezieni Polacy też tu będą i rzeczywiście, kąt znalazł się bardzo szybko. Odetchnęłyśmy z ulgą, że mamy przynajmniej gdzie spać i że są tam nasi ludzie. Kiedy opowiedziałyśmy, jak się tam znalazłyśmy, nie chcieli wierzyć, ale tam wszystko było możliwe. Niestety, nie zasnęłyśmy jeszcze, kiedy usłyszałyśmy pukanie do okna. Szofer zdecydował się jechać, bo twierdził, że trzeba dojechać do celu i tam się trochę przespać, ale gdzie? Zabrał nas tym razem do kabiny, byśmy nie marzły. Przed samym końcem podróży omal nie nastąpiła katastrofa: w ostatniej chwili zobaczył zwalone drzewo na środku drogi, które cudownym sposobem ominął. Modlitwy naszych matek nas ochroniły.

Dojechaliśmy do celu i tu znowu problem: u kogo będziemy spać? On twierdził, że to ruski dom i że on zna tych gospodarzy. Ja mówiłam, że jeśli to Kazacy, to spędzę noc w kabinie wozu. Upewnił nas, że to Rosjanie, więc się zgodziłam. Jakie było moje przerażenie, gdy zorientowałam się, że ludzie, którzy tam są, wszyscy przyjechali z różnych okolic, czyli są tam i Kazacy, i Rosjanie. Gospodyni była Kazaczką, nie było już jednak co robić, więc zostałyśmy.

Kobieta ugościła nas gorącą, tłustą zupą na baraninie i dała nam się napić gorącej herbaty. Byłyśmy jej za to bardzo wdzięczne. Była 2:30 w nocy, teraz pozostała kwestia spania. Cztery osoby leżały pokotem na podłodze. Byli to sami mężczyźni, a my dwie położyłyśmy się na końcu rzędu. Zasnęli wszyscy twardym snem ludzi zmęczonych. Ja nie mogłam spać, bałam się, myślałam o Mamie. Musiała się bardzo denerwować o mnie i ogarnęła mnie wściekłość na tego Kazacha- idiotę, który nas naraził na taką niepewność i strach. Zasnęłam może na dwie godziny i o piątej obudził mnie okropny ból żołądka. Oczywiście, tłusta zupa zrobiła swoje. Nie znając rozkładu domu domyśliłam się, że za potrzebą wychodzi się na dwór. Wybiegłam. Reszta jeszcze spała. Po powrocie mogłam jeszcze tylko chwilę poleżeć spokojnie, bo już o szóstej gospodyni zaczęła gotować coś do jedzenia. Oczywiście na tłustą zupę i jakiś tałkan nie mogłam patrzeć. Napiłam się tylko czegoś gorącego, chyba herbaty i szofer nas zabrał do lasu, by ładować drzewo. Mężczyźni żartowali, śmiali się z robotników, jakich dostał, czyli z nas, ale co miał robić.

Pamiętam, że kazał nam wskoczyć na ciężarówkę i objaśniał, jak mamy układać pieńki drzewa, które on nam będzie podawał. Zapewniłam go, że to nie filozofia i że nie będzie miał z nami kłopotu. Jak zabrałyśmy się do pracy, prędzej załadowałyśmy lorę niż inni i wyjechaliśmy w drogę powrotną. Nie był to koniec naszej przygody. Dojechaliśmy do wioski, w której tłukliśmy sulifat, i zabrakło benzyny. Była godzina druga po obiedzie, czyli jechaliśmy jakieś pięć godzin. Mnie rozbolała głowa, moja towarzyszka była też strasznie zmęczona. Nerwy, noc nie przespana, ból żołądka, wszystko razem, a tu jeszcze brak benzyny, nie możemy jechać. Byłam wściekła, wyszłam z kabiny i postanowiłam iść piechotą. Znałyśmy tę drogę, bo chodziło się z tej wioski po paczki do sowchozu. Po takim zmęczeniu miałyśmy jeszcze godzinę drogi przez step. Doszłyśmy w okropnym stanie: zmęczone, ale wcześniej niż nasz szofer, który przyjechał dwie godziny później. Mama moja szła właśnie do urzędu, żeby znowu pytać tego czarnego diabła, jak go nazwała. Jakie było przywitanie z jej strony: płacz, radość i zapewnienie, że nie puści mnie do żadnej pracy, a jak "czarny diabeł" będzie coś chciał, będzie miał do czynienia z nią.

Losy nasze co do mieszkania ważyły się, aż w końcu zdecydowali, że pojedziemy za Irtysz. Miejsca tam już nie było: cztery rodziny w jednej małej izbie, ale zdecydowali, że nas jeszcze wcisną.

Pamiętam, że zaczęli nas przewozić późno popołudniu za rzekę i łódź musiała wracać kilka razy. Nie pamiętam już, jak długo to trwało, wiem tylko, że mieliśmy dużo tobołków i musieli wracać po nasze rzeczy dwa razy. Znaleźliśmy się na przeciwległym brzegu chyba dopiero o godzinie 12 w nocy. Były to zwykłe metody sowieckie.

Po rozglądnięciu się i przespaniu kątem z czterema rodzinami Mama stwierdziła, że długo tak nie wytrzymamy. Ja uspokajałam, że jakoś się pogodzimy, bo zawsze wolałam ustąpić innym, ale Mama postanowiła działać. Nad samą rzeką stała mała lepianka "bakariszczyka" (człowieka, który ustawiał bale na wodzie dla płynących statków). Mama postanowiła zapytać ich, czy nie wynajmą nam, a właściwie przyjmą nas jako współlokatorów do siebie. Młoda, zabiedzona kobieta z dzieckiem na ręku, a drugim w łóżeczku, nie chciała sama decydować, bez męża, i prosiła, by przyjść później. Ludność miejscowa bała się bliskich kontaktów z nami, ale myśl o zapłacie odzieżą, kaszą czy czymkolwiek z paczek, które nam przysyłała rodzina, przeważyła.

Prędko z Romkiem przenieśliśmy żelazne łóżko- nasz pierwszy nabytek w sowchozie- które nas może uratowało od reumatyzmu. Tu muszę dodać, że to łóżko już wędrowało z nami na sianokosy i gdy inni spali na ziemi, nasza cała trójka spała na łóżku. Mama była bardzo praktyczna. Sama, biedaczka, cierpiała później na reumatyzm, my natomiast z bratem kłopotów większych nie mamy.

Znieśliśmy więc resztę naszego dobytku, rower i leżak też, i zaczęliśmy myśleć o zimie. Piszę w liczbie mnogiej, bo mój brat, chociaż był małym, 10-letnim chłopcem, pomagał, pracował i zachowywał się jak mężczyzna. Nasz gospodarz gromadził drzewo nad rzeką, a Romek mu tam pomagał. Po kilku dniach rozglądania się po okolicy i ludziach, jacy tam mieszkali, doszłyśmy z Mamą do wniosku, że dobrze się stało, żeśmy się tu znaleźli. Ja miałam dużo towarzystwa młodzieży i gospodarze nasi okazali się bardzo dobrymi ludźmi. Ona była córką ludzi dość inteligentnych, znalazła się tam chyba z rodzicami w czasie prześladowania Ukraińców. Umiała pisać i czytać, ale niewiele mówiła o sobie. On, miły, młody człowiek, sierota, biedny, był ofiarą porewolucyjnych tragedii, analfabetą. Uczyła go pisać i czytać przy świeczce, kryjąc się przed nami. Opowiadaliśmy im o Polsce. Słuchali, nie wierząc, bo przecież opowiadali tu o nas niesamowite kłamstwa.

Młodzież nasza, nie mając co robić, zaczęła schodzić się w mieszkaniu jednej z rodzin na wieczorne modlitwy, a potem spotkania "towarzyskie". Graliśmy w różne gry, śpiewaliśmy stare przeboje, pieśni harcerskie, legionowe, i tak mijały wieczory. Pamiętam, gdy w pierwszym dniu wróciłam późno, coś koło jedenastej, Mama czekała na mnie z burą, ale potem się przyzwyczaiła i już się nie sprzeciwiała. Zima nadchodziła i zaczęli nas pędzić do roboty. Początkowo kazali nam ustawiać kamienie i cegły w kwadratowe klocki. Brano je z rozburzonego pałacu bogacza Kazacha, który tu kiedyś mieszkał. Pamiętam, że musieliśmy wyrobić normę, a ponieważ było trudno, układaliśmy tylko równe zewnętrzne ściany, a do środka wsypywaliśmy potłuczone kamienie.

Normy jednak nikt z nas nie mógł wyrobić i brygadier, który był niedobrym człowiekiem, zaczął nas karać, nie dając nam chleba. Zresztą tą ciężką klejącą się cegłę trudno było nazwać chlebem, ale jednak coś było. Chodziliśmy się z nim wykłócać, więc brali nas do lasu na inne roboty, a mróz już zaczynał dochodzić do minus 30 stopni. Marzliśmy okropnie w nogi, na szczęście przywieźli ileś par walonek do kooperatywy i jakoś można było je kupić za ruble. To nas poratowało.

Pracy jednak nie było i w końcu władze, widząc, że za dużo młodzieży, która jest trochę krnąbrna, nic nie robi, postanowili nam zorganizować kurs traktorzystów. Oczywiście musieliśmy pojechać znowu do sowchozu za Irtysz. Tam znaleźli nam mieszkanie, a właściwie kąt u Rosjanki, i kurs odbywał się w jakimś pomieszczeniu szkoły. Mama początkowo bała się o mnie, ale widząc, że jesteśmy same dziewczęta u jednej starszej Rosjanki uspokoiła się. Wydali nam teraz mąkę, bo traktorzyści to uprzywilejowana grupa pracowników. Coś tam nam płacili za obiady, które jadaliśmy w takiej wspólnej jadalni. Raz na dwa tygodnie szliśmy na piechotę całą gromadą do rodzin za Irtysz, więc nie baliśmy się, a wilki były w okolicy. Marsz nasz za Irtysz trwał ponad godzinę, a może więcej, przejście przez zamarzniętą rzekę pół godziny. Często nieśliśmy do domów paczki odebrane na poczcie, albo mąkę, którą nam wydali.

Mąka się jednak skończyła i wysłali traktor do Pawłodaru po następny przydział. Pogoda jednak znacznie się pogorszyła, mrozy były większe- już minus 40 stopni, śniegi i burze śnieżne, że końca wyciągniętej ręki się już nie widziało. Oczywiście traktor ugrzązł w drodze, wysłano drugi, też ugrzązł. Żadnych zapasów już nie było...

Ludzie zaczynają głodować. Rosjanie nie wszyscy byli zagospodarowani, głodowali i puchli z głodu, Kazacy też. Było coraz gorzej, małe dzieci wymierały chorując na różne choroby z zimna i głodu.

Nasi gospodarze już nic nie jedli, tylko dawali dzieciom. Krowa dawała szklankę mleka, Mama wysypywała ostatki z woreczków z Polski i dzieliła się z nimi. Tak było do końca lutego, aż się trochę ociepliło. Nie zapomnę chwili, kiedy usłyszeliśmy wszyscy od naszej strony Irtysza turkot traktora jadącego po drugiej stronie rzeki do sowchozu. Przywieziono mąkę! Trochę dostaniemy, bo przecież wszyscy czekają, a było tam kilka tysięcy ludzi. Trzeba wszystkich obdzielić.

Za kilka tygodni wrócił drugi traktor z większą ilością mąki. Byliśmy uratowani. Mieszkania nasze na kursie w sowchozie były bardzo prymitywne. Mieszkało nas pięć u rosyjskiej kobiety. Miała pokój i dużą kuchnię. My spałyśmy na podłodze. W tej samej kuchni w kacie na ławce mieszkała u niej kobieta z dzieckiem, nienormalna Rosjanka, która co roku prawie miała dziecko od nieznanego ojca. Dzieckiem opiekowała się tak, jak mogła, ale zwykle umierało z powodu braku odpowiedniego pożywienia. Nie powiem, że widok tej kobiety w tym samym pokoju z nami był przyjemny. Niestety, nie było wyjścia, trzeba było znosić jej towarzystwo.

Kurs nasz trwał do marca, a w kwietniu już wysłali nas w pole. Egzaminy zdaliśmy wszyscy, dziewczęta lepiej niż chłopcy, gdyż dziewczęta uczyły się więcej. Ja zdałam egzamin dobrze, z pochwałą, i został mi przydzielony traktor na gąsienicach. Początkowo jednak przydzielili nas do starszych traktorzystów. Wyjeżdżaliśmy w pole o godzinie 5 rano, a wstawaliśmy o 4. Zimno dokuczało bardzo. Pamiętam, że nieraz zgrabiałymi rękami trzeba było zakręcać śruby. Jakie to było bolesne, kiedy kostkami palców przejechało się po żelazie i zdarło skórę i ciało do krwi. Chwała Bogu, wszystko przysychało na człowieku jak na psie i w tym brudzie i zimnie nie dostawaliśmy zakażeń, ale to tak na razie.

Po zaoraniu pobliskich pól trzeba było jechać dalej i wtedy zdecydowali, że zbudują szopę, w której będziemy mogli nocować. Przestrzeń przed nami rozciągała się nieprzerwana żadnym drzewem czy krzakiem. Tylko step, który miał się zamienić w uprawne pola. Wiosna nadeszła i Mama zdecydowała, że przeniesie się znowu do sowchozu, by być bliżej mnie. Poznała panią Jadwigę, już dzisiaj nie pamiętam jej nazwiska, która kupiła małą lepiankę na stoku . Namawiała Mamę, by zrobiła to samo. Nie wiem już, jak do tego doszło, ale pani Jadwiga zaproponowała Mamie, by przeniosła się do niej i szukała podobnego domku w tej samej części sowchozu.

Nasz gospodarz przewiózł nas na drugą stronę i znalazłyśmy się u pani Jadwigi. Po jakimś czasie Mama moja dowiedziała się, że jakieś plotki krążą po opuszczeniu mieszkania naszych "bakończyków" [gospodarzy]. Okazało się, że druga rodzina bakończyków, która mieszkała zaraz obok, była zazdrosna o tamtych, bo nasi rzeczywiście zarobili sobie trochę i Mama zawsze coś tam tym dzieciom dała. Ci, którzy narobili plotek, zmusili naszą Rosjankę, by oskarżyła moją Mamę o kradzież jakichś rzeczy, jakich ona w rzeczywistości nawet nie miała. Biedna kobieta, zastraszona, nie miała wyjścia i coś tam podpisała. Mama poszła do niej, by to sprawdzić i Rosjanka z płaczem ja przepraszała, że ją zmusili. Takie były metody sowieckie i nie zmieniły się przez 40 lat.

Znaleźliśmy się więc u pani Jadwigi. Nasze znajome zaczęły coś szeptać i dziwić się, że Mama tak zbliżyła się do pani Jadwigi. Okazało się, że ona była z bogatej rodziny żydowskiej z Lwowa i była wychrzcianką. Dla mojej Mamy to był dobry i miły, inteligentny człowiek. Niestety, dziwne zachowanie naszych pań nie było zrozumiałe dla nas. Często z Mamą rozmawiałyśmy na temat ogólnego podejścia nas, Polaków, do innych narodowości i doszłyśmy do wniosku, że choć ogólnie Polska była tolerancyjna, to drzemały w nas stare uprzedzenia do Żydów i Ukraińców. Zdawałoby się, że w czasie, kiedy wszyscy cierpimy i jesteśmy w podobnej sytuacji, tego rodzaju uprzedzenia powinny zniknąć wśród osób religijnych i inteligentnych. Niestety tak nie było. Mimo to Mama dalej przyjaźniła się z panią Jadwigą i dzięki temu, że mieszkała w sowchozie, mogła starać się o kupno podobnego domku, lepianki. Właśnie zaraz koło domku pani Jadwigi była na sprzedaż lepianka w dobrym stanie, składająca się z jednej izby z piecem i z dwóch sieni, których ściany były plecione z wikliny. Gdy siedziało się w jednej z sieni, przez ściany przebijało światło. Domek był czysty i dobrze położony, trochę wyżej, tak, że przy silnych deszczach woda nie zalewała go. Czasami działo się tak z domkiem pani Jadwigi.

Rodzice pani Wandy Spałkowej (z domu Wysoczon) prosili Mamę, by zechciała ten domek kupić z nimi na spółkę, na co Mama się zgodziła. Pamiętam jednak, że niewiele się "Babcia" dołożyła, chociaż wiele obiecywała, ale to nie ważne. "Dziadkowie" przyjechali z "Podpuska" gdzieś w marcu, ja wtedy byłam cały czas w stepie z traktorami. Przyjeżdżałam raz na tydzień, nie w niedzielę, bo przecież dla Sowietów nie było święta. W żadnych kołchozach nie było ani świątyń dla Kazachów, ani cerkwi dla Rosjan. Żyli ci ludzie jak zwierzęta- dzień po dniu tylko praca i praca, jedzenia też było bardzo mało. Nic więcej, żadnego życia, żadnej przyjemności. Jedyną ich rozrywką było picie wódki, ale i tej nie było już w kooperatywie. Była tylko woda kolońska, którą zresztą pili nie mając nic innego. Moja praca w stepie też zaczynała się wcześnie rano, a kończyła późno wieczorem. Brygada nasza składała się z 18 dziewcząt i może 18 traktorzystów, plus brygadier i zaopatrzeniowiec- Polak. W tym czasie Mama z dziadkiem założyli małe ogródki u samego podnóża góry, gdzie czasem Irtysz po wylaniu zostawiał dobrą, namuloną ziemię. Władze sowchozu dały zgodę na wzięcie tego terenu pod uprawę. Nasiona, które jeszcze do nas dotarły z Polski doskonale się przyjęły. Romek, dziadek i Mama pracowali ciężko, nie tylko w ogródku, ale również koło domku. Wykopywali głębokie doły, do których naznosili dobrej ziemi znad rzeki. Posadzili tam rozsadki pomidorów. Rzodkiewka i wczesna cebulka już zaczęły rosnąć i jak się tylko pokazały, Mama i Romek przynosili mi taką mieszankę jarzynową z kwaśnym mlekiem. Jakie to było wspaniałe i orzeźwiające, szczególnie w czasie upalnych dni, spędzanych na traktorach.

AMNESTIA

Zaraz po ogłoszeniu amnestii dotarły do nas wiadomości o utworzeniu się Armii polskiej. Jednego wieczoru, a było to wczesną jesienią, wróciłam do domu z pola. Kąpałam się w balii, a tu ktoś puka do drzwi. Mama moja podeszła do drzwi, otwarła i jej zdziwienie było wielkie, bo przed drzwiami stała córka Dziadków, pani Wanda, która dotarła do nas jakimiś drogami z łagru, z którego zwolniono ją po amnestii. Po przywitaniu i radości rodziców zaczęły się opowiadania i zaraz też pani Wanda zapewniła nas, że wojsko polskie już się tworzy i najlepiej będzie, gdy sami, nie czekając na wezwanie i pomoc, wyjedziemy na południe.

Ja w tym czasie miałam kłopot z traktorem, który trzeba było dokładnie wyremontować. Oczywiście to niby była moja wina, że traktor się psuł. Dawali mi różne prace, jak noszenie ziemi na dach, czego nie mogłam zrozumieć, ale słuchać musiałam. Wtedy Mama, która się jeszcze wahała z decyzją wyjazdu, zdecydowała, że jednak pojedziemy i tylko my, tzn. pani Wanda z rodzicami i nas troje z naszego pasiołka wyruszyliśmy do Lebiaży, gdzie miał przypłynąć statek. Na brzegu czekało kilka rodzin polskich.

Na statek czekaliśmy dwa dni i noce, które były zimne (działo się to w listopadzie). Pamiętam, że zmarzliśmy okropnie i ktoś powiedział, że jest otwarta jakaś mała poczekalnia w sowchozie, do którego trzeba było kawałek iść. Zdecydowaliśmy się tam pójść, by się trochę ogrzać. Pamiętam, jak z trudem wcisnęliśmy się do tej jedynej ciepłej izby, gdzie było pełno stłoczonych, zmarzniętych ludzi. Nie byliśmy tak długo, jak ktoś zawołał od rzeki, że statek płynie. Wypadliśmy razem z innymi i popędziliśmy nad rzekę, by się przekonać, czy to prawda, bo już traciliśmy nadzieję. Jakaż była nasza radość, kiedy zobaczyliśmy nadpływający statek, oświetlony, wyglądający po europejsku, a nam przynoszący możliwość wyrwania się do swoich, do wojska. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że do wojska będzie jeszcze długa droga i wiele przygód

Na statek ładowali się Kazacy, Rosjanie i kilka rodzin polskich. My mieliśmy dość dużo bagaży, a pani Wanda z rodzicami mieli jeszcze więcej. Musieliśmy zamówić pracowników ze statku, by nam pomogli je załadować. Wycenili swoją pracę słono, ale trudno się było targować za wszelką cenę: trzeba było dostać się na statek. Wreszcie po przeładowaniu naszych waliz i koszy weszliśmy wąską kładką na statek. Ogarnęło nas radosne uczucie wolności. Słyszało się mowę polską, bo tym statkiem płynęli Polacy z Pawłodaru, a nawet spotkałam tam moją koleżankę z Łucka z gimnazjum.

Podróż statkiem wydała nam się luksusem po naszych przeżyciach z sowchozu. Trwało to jednak bardzo krótko, bo po odpłynięciu do Siemipatalińska zaczęły się inne kłopoty. Wyładowano nas w dokach. Pogoda była straszna: padał zimny deszcze, lodowaty i nasze walizy i kosze marzły, bo nie mieliśmy się gdzie podziać. Zaczęły się wizyty u jakichś władz, które miały się nami zająć. Wreszcie, po chodzeniu po różnych urzędach, zawieźli nas do szkoły, gdzie pokotem ścieliliśmy sobie posłania, suszyliśmy pomoczone rzeczy i mogliśmy jako tako normalnie przespać się i zagrzać.

W mieście można było kupić od ulicznych sprzedawców gorące "pierożki". Były to duże pierogi nadziewane mięsem i smażone w tłuszczu. Nam wydawały się przysmakami, jakich nie widzieliśmy od lat, więc kupowaliśmy je często. Nadszedł grudzień. Było coraz zimniej, a my musieliśmy wynieść się ze szkoły. Nie było mieszkań, dlatego rozmawialiśmy z władzami Rosji i naszym delegatem: obiecanki, ale nic poza tym. Wreszcie padła propozycja: jest was dużo, złóżcie pieniądze i wykupcie przejazd pociągiem na południe, do Uzbekistanu, bo prawdopodobnie tam będzie polskie wojsko. Ponieważ było nas dużo, starszyzna postanowiła uskładać odpowiednią sumę i w mroźny grudniowy dzień załadowaliśmy się do pociągu, który miał nas wieźć znowu gdzieś dalej. Przyszedł nas pożegnać przedstawiciel naszych władz polskich, chorąży w mundurze. Cóż z tego, skoro był pijany i salutując przy naszym odjeździe kiwał się na nogach. Pamiętam, że płakałyśmy z Mamą patrząc na niego, a pociąg ruszał, wioząc nas w nieznane.

Mało z tej podróży pozostało mi w pamięci. Wiem tylko, że wieźli nas przez Ałma-Atę do Samarkandy i znowu z powrotem do Ałma-Aty, aż wysadzili nas w Guzarach. Wyładowaliśmy się na małej stacyjce, gdzie był tylko jeden budynek murowany, przepełniony już uchodźcami rosyjskimi z centralnej Rosji. Początkowo czekaliśmy na następny pociąg, który miał nas zawieźć dalej, chyba na południowy zachód. Niestety, żaden pociąg się tam nie zatrzymywał. Mijały dnie, a my ciągle spaliśmy na dworze na naszych tobołkach. Pani Wanda i Mama postanowiły szukać mieszkania, w czym i ja pomagałam, gdyż mówiłam lepiej po rosyjsku.

To, co zobaczyłyśmy, miało się nazywać mieszkaniem, ale skóra nam cierpła na myśl, że tam można by mieszkać. Zapasy nam się kończyły, gotowałyśmy na dwóch kamykach jakąś gorącą zupę i tak żywiłyśmy się. Jedynymi rzeczami, jakie można było kupić, były winogrona i rodzynki, więc próbowaliśmy tym zaspokoić głód.

Noce były coraz zimniejsze, więc udawaliśmy się do budynku stacji, gdzie pokotem leżeli już uchodźcy. Zaduch i brud, robactwo zaczynało już nas gryźć, zaczęły się też pierwsze choroby związane z taką sytuacją. Pani Wanda dowiedziała się od urzędnika kolejowego, że jakiś pociąg wreszcie ma się zatrzymać na tej stacji. Zebraliśmy nasze "czemadany" i czekaliśmy na znajomy turkot pociągu. Wreszcie nadjechał, rzeczywiście zatrzymał się. Z wagonów jacyś osobnicy krzyczeli, że tylko uchodźcy mają prawo się ładować, ale w zamieszaniu, które powstało, my również dostaliśmy się do środka. Mój brat, będąc 11-letnim chłopcem, i ja, starsza od niego o 4 lata, nosiliśmy jak zawodowi tragarze nie tylko nasze rzeczy, ale też bagaże pani Wandy i jej rodziców.

Znowu zaczęła się podróż pociągiem w nieznanym kierunku. Romek zachorował na infekcję jamy ustnej, a Mama, mając jeszcze różne lekarstwa przesyłane jej jeszcze w okresie, kiedy przychodziły paczki, jakoś go wyleczyła. Już nie pamiętam, jak długo trwała ta podróż, ale chyba około tygodnia. Wysadzono nas na stacji Czarna Woda, a stąd miano nas rozwozić do pobliskich wiosek. Wojska polskiego jeszcze tu nie było. Spotkał nas los uciekinierów z centralnej Rosji. Ponieważ było już późno, zgromadzili nas w jakichś szkołach i herbaciarniach, twierdząc, że przenocujemy i rano nas rozwiozą do wiosek. Oczywiście, w każdym innym kraju by się to odbyło, ale nie w Rosji.

O godzinie pierwszej w nocy, gdy próbowaliśmy zasnąć umęczeni podróżą, przy gwarze różnych rozmów, kłótni nawet z rosyjskimi żołnierzami na tematy religijne, zjawiło się NKWD i nowe zarządzenie: ładujecie się zaraz i jedziecie do wioski Buebionny. Prosimy, tłumacząc, że zimno, ale słyszymy: "Nie! Musicie jechać!". Znowu z Romkiem ładujemy pierwszy wóz rzeczami pani Wandy i Dziadków, a naszymi następny, tyle, że ich był normalny, zaprzężony w dwa konie i na czterech kołach, a nasze miały po jednym koniu i dwa koła- były to tzw. arby. Zanim zdążyliśmy załadować nasze "czemadany'', oni już ruszyli. Wyprzedzili nas tak, że straciliśmy ich z oczu i znaleźliśmy się zupełnie sami o 3 w nocy na dwóch arbach z ludźmi nie mówiącymi po rosyjsku. Minęliśmy jeszcze kilka ulic i domów i słyszeliśmy, że nasi Uzbecy coś miedzy sobą ustalają.

Romek, który nauczył się trochę języka kazackiego, zrozumiał kilka słów z ich rozmowy. "Mamusiu, oni nie chcą dalej jechać, mówią miedzy sobą, że konie są zmęczone"- powiedział. Za chwilę rzeczywiście zatrzymali biedne zwierzęta i próbowali nam coś tłumaczyć. Nie rozumiejąc ich zupełnie, a wiedząc, że zmieniają kierunek naszej drogi i gdzieś zawracają w bok, przestraszyliśmy się. Można sobie wyobrazić, jak byliśmy wystraszeni tą całą sytuacją. Nic nam nie pozostało innego, jak tylko krzyczeć, co oczywiście zrobiłyśmy wyśmienicie. Wrzeszczałyśmy w niebogłosy, a nasi Bogu ducha winni Uzbecy nie wiedzieli, jak nas uspokoić. Na nasze szczęście zjawił się jakiś człowiek, który mówił po rosyjsku. W całej tej sytuacji, która w tym momencie była dla nas tragiczna, zobaczyłyśmy zabawną stronę- nasze głosy i krzyki i pytanie tego przechodnia: "Czego wy tak krzyczycie, kobiety?".

Opowiedziałyśmy mu krótko, dlaczego znalazłyśmy się w mieście, a on z kolei przetłumaczył nam plan naszych Uzbeków. Twierdzili oni, że konie mają bardzo zmęczone, co było prawdą, i chcieli nas zawieźć do jakiejś gospody, by przenocować tam, a rano nas zawieźć na miejsce. Nie chcieli się zgodzić spełnić naszą prośbę, by zawieźć nas do miejsca, skąd nas zabrano, bo bali się NKWD. My natomiast kategorycznie nie zgadzałyśmy się, by nas zawieźć do innego miejsca i powiedziałyśmy, że dalej będziemy krzyczeć. Biedacy, musieli się zgodzić, na co i my przyrzekłyśmy, że jeśli po drodze zatrzymają nas jakieś władze rosyjskie, to powiemy, że jedziemy do danego miejsca, bo konie nie ciągną.

Jechaliśmy może jakie pół godziny, a tu patrol rosyjski. ‘’Kuda wy jadietie?”- zapytali. Ja odpowiedziałam, że do gospody, a on na to, że mamy jechać na wioskę. Uzbecy siedzą cicho, a my próbujemy się wykręcać, że konie zmęczone itd. Uparty enkawudzista zaczyna krzyczeć, że Uzbecy muszą wracać, bo inaczej będzie karał. My z Mamą znowu w krzyk na niego, że my po nocy nie pojedziemy, że się boimy, mamy trochę rzeczy, a przecież kraju i ludzi nie znamy i może sobie mówić, co chce, ale my dalej nie pojedziemy.

Widząc, że nie da rady z upartymi "żeńszczynami", kazał nas wieźć do miejsca, skąd wyjechałyśmy. Ze łzami w oczach witałyśmy grupę Polaków w znajomej nam karczmie, bo byliśmy już ze swoimi i w gromadzie. Biedni Uzbecy, chociaż wstawiłyśmy się za nimi (bo mogli to być porządni ludzie), zostali ukarani. My natomiast rozłożyłyśmy sobie jakieś koce i chyba o 4-tej rano usnęłyśmy na kilka godzin, umęczone do ostatka.

Pani Wanda i Dziadkowie byli już od dawna na miejscu, w ładnej wiosce rosyjskiej o nazwie Budionny, którą dobrze sobie zapamiętałyśmy, bo koniecznie prosiłyśmy, by nas tam zawieźli. Przecież człowiek im nigdy nie wierzył i nie wiedział, czy spełnia jakąkolwiek prośbę. Tym razem jednak załadowaliśmy się na jakąś możliwą furmankę i usłyszałyśmy rozkaz: "Do Budionnego!".

Po trzech godzinach byliśmy już w wiosce i nawet przydzielili nam mieszkanie u Rosjan. Był to kąt w kuchni, ale domek był czysty, podłoga drewniana, czyli już coś zupełnie innego niż nasze poprzednie pomieszczenia. W ogóle była to ładna wioska, taka, jakie się widzi w centralnej Rosji: domki, ogródki, drzewa morelowe, wiśniowe. Tam też pierwszy raz od dwóch lat spędzonych w Rosji zobaczyliśmy białą mąkę i można ją było kupić lub wymienić, mleko również, nawet miód (co za luksus!). Pani Wanda mieszkała u ludzi, których córka była partyjna i mogła kupić więcej niż inni ludzie, bo nie wszyscy byli partyjni. Niewiele tam wprawdzie było do kupowania, ale więcej, niż na północy .

Babcia jakoś zawarła przyjaźń ze swoją gospodynią, dawała jej po prostu różne łaszki, a ta w zamian dawała jej słoninę i czasem kawałek wieprzowiny lub kurę. Czasami dzieliła się z nami, ale to wszystko odbywało się po kryjomu, by córka partyjna się nie dowiedziała. Zima zaczęła się na dobre, opady w tych rejonach były bardzo duże, temperatura utrzymywała się około 10 stopni mrozu. Trzeba było opalać izby, no i na czymś gotować. Paliło się słomą, bo drzewa było bardzo mało, a właściwie to prawie nie było. Początkowo używaliśmy słomy, która zebrana była w dużych stogach w ogródkach, a gdy to się zużyło, trzeba było chodzić daleko na wieś i przynosić wiązki na plecach. Ale i to też się skończyło i wtedy był problem, bo następne stogi słomy znajdowały się już bardzo daleko za wsią, prawie w górach.

Izba u naszych gospodarzy podobała się nam, bo gospodyni była czysta, a "starzyk", jak go nazywaliśmy, zapraszał nas na wieczorne rozmowy w tajemnicy przed żoną, która wtedy wychodziła do kumoszek na kieliszek. Wtedy "starzyczok" rozkładał jakąś mapę, my wyciągałyśmy z Mamą naszą encyklopedię, zabraną z domu i strzeżoną (zresztą mam ją do dziś) i zaczynały się różne pytania i opowiadania o życiu w Polsce i Europie. Przyszły jednak chłody i ja bardzo zachorowałam, miałam chyba zapalenie płuc. Brat jakoś lżej to przechodził, ale ja byłam poważnie chora. Pamiętam, że spałam na piecu, który przecież był nagrzany, bo przecież się gotowało i gospodyni piekła chleb. Wtedy wieczorami dostawałam strasznego kaszlu, który budził wszystkich w domu. Trwało to dość długo, nawet lekarka chciała, żebym pojechała do szpitala, ale Mama stanowczo sprzeciwiła się i jakoś mnie podleczyła sama. Ponieważ nie mogłam wychodzić sama, pani Wanda przychodziła do nas i opowiadał nam treść książek, które czytała kiedyś. Były to różne tłumaczenia francuskie, angielskie, a ponieważ umiała opowiadać, słuchaliśmy wszyscy zafascynowani. Poznałyśmy wtedy dwóch samotnych panów, których Mama zapraszała wiedząc, że biedacy po wyjściu z łagrów nie mieli w co się ubrać, a z jedzeniem też nie było łatwo. Początkowo wydawali nam chleb lub trochę mąki, ale później i to się skończyło, a pracy nie było. My jednak zawsze miałyśmy mąkę dzięki temu, że Mama miała co wymieniać (chociaż i nasze walizki świeciły już pustkami), i trochę słoniny od gospodyni pani Wandy. Staryczok też zawsze coś gdzieś nam kupił i Mama mogła dzięki temu dzielić się z innymi.

Nie pamiętam nazwisk tych panów, wiem tylko, że jeden z nich był rejentem, a drugi inżynierem, zaciekłym narodowcem. Nie schodziłyśmy jednak na tematy polityczne, a może oni czasem rozmawiali o tym, a ja tylko się przysłuchiwałam, nie wiedząc wiele o tych sprawach. Lubiliśmy z bratem te nasze spotkania, a panowie ci, chcąc nam się zrewanżować, chodzili daleko w góry i przynosili słomę. Nie wiem, co było powodem naszej zmiany mieszkania, ale chyba gospodyni chciała je mieć dla siebie. My też mieliśmy jej dość, bo często wieczorami przychodzili do niej sąsiedzi i popijali. Wychodząc, musieli przejść przez kuchnię, gdzie myśmy spali, a byli w dobrych humorach. Mama jednak szybko znalazła znowu kąt u Rosjanki, której mąż był wezwany do wojska. Miała troje dzieci, więc przydały jej się pieniądze, jakie jej Mama płaciła. Tam przetrwaliśmy zimę i początek marca.

Zdziwi się czasem ktoś, skąd mieliśmy pieniądze za mieszkanie. Oczywiście mieliśmy je dzięki rzeczom, które mieliśmy ze sobą i które Mama sprzedawała Rosjankom. Zapasy nasze jednak zaczęły się kurczyć, zbliżała się wiosna i nasi gospodarze zaczęli nas wysyłać do różnych prac na polach i w ogrodach i płacili nam małe sumy rublami lub chlebem. Ponieważ byliśmy traktowani jako uchodźcy, zimę przebyliśmy bez pracy, otrzymując chleb, rodzynki, czasem mleko.

Wiosna minęła i nadchodziło lato. Trzeba było pomyśleć o dalszym poszukiwaniu wojska. Doszły do nas wieści, że wojsko polskie jest w Kara-su, 70 km od nas. Postanowiliśmy przygotować się do drogi. Pani Wanda wyprosiła u swojego gospodarza transport, ale moja Mama nie mogła nigdzie nikogo znaleźć. Nasz gospodarz Dieduszka miał wóz i jednego konia, ale twierdził, że mamy zbyt dużo rzeczy: koń i nas, i tobołów nie uciągnie. Po długich namowach jednak się zgodził i zapłaciło mu się prześcieradłami i pieniędzmi. Nie zapomnę, jak przed samym wyjazdem piekłyśmy chleb, by mieć jakiś zapas. Wtem puka ktoś do drzwi i otwiera je Cyganka. Po całym mieszkaniu rozchodził się zapach świeżego chleba. Cyganka proponowała wróżenie, nie chciała odejść, narzucała się ze swoją wróżbą. Raptem złapała garnuszek z wodą, nabrała do ust i zaczęła pryskać po chlebie. Zezłościła nas jej bezczelność, dałyśmy jej jednak duży chleb i wyrzuciłyśmy ją, krzyczącą, za drzwi. Nie był to przyjemny wypadek, bo nigdy, przez cały pobyt w Rosji, nie byłyśmy z Mamą tak agresywne.

DROGA DO KARA-SU

Dieduszka zaprzągł konia, załadowałyśmy nasze tobołki na wóz i pożegnałyśmy się z gospodynią, która płakała, bo była to dobra kobieta. Przyzwyczaiła się do nas, a została sama z trojgiem dzieci i nie wiedziała, co się będzie działo z jej mężem. Dieduszka zawiózł nas do małej miejscowości odległej o 10 km, tam znowu trzeba było szukać transportu do Kara-su.

Zacierają się w pamięci nazwy miejscowości, pamiętam tylko, że był problem ze znalezieniem transportu. Trzeb było wieczorami szukać kontaktu w małych herbaciarniach, gdzie schodzili się Uzbecy na pogawędki. Gospodarz Wandy podał jej kilka nazwisk i dzięki temu wreszcie udało nam się znaleźć dwa wozy ("arby") jadące po towar do Kara-su. Wszystko to było załatwiane w tajemnicy i z wielkim ryzykiem dla nas. Dzisiaj, kiedy o tym myślę, podziwiam odwagę Wandy i mojej Mamy. Siedliśmy na arby w nocy, nikt o nas nie wiedział, mogli nas Uzbecy zamordować, zabrać wszystko i zniknąć. Jechaliśmy chyba dwa dni, zatrzymując się na odpoczynek. Mijaliśmy wioski uzbeckie odizolowane od świata, otoczone owocowymi drzewami i uprawami winogron. Dokuczało nam gorąco, bo konie szły wolno. Były zmęczone, a arby miały tylko dwa koła.

Pamiętam wypadek, który miała Wanda. Mogło się to dla niej skończyć źle, ale na szczęście wyszła z tego tylko trochę potłuczona. Rodzice Wandy siedzieli już na arbie, a Wanda właśnie na nią wchodziła. W pewnym momencie konie ruszyły szybciej niż zwykle i arba przechyliła się nagle i Wanda wylądowała na bruku. Potłukła się i musieliśmy opóźnić nasz wyjazd, ale po założeniu małych opatrunków ruszyliśmy dalej. Ja z bratem litowaliśmy się nad nią, nie mogliśmy się jednak powstrzymać od śmiechu, bo widok upadku z arby był komiczny. Mama gromiła nas wzrokiem, ale sama widziała komizm tego wypadku. Po drodze drzemaliśmy, śpiewaliśmy, modliliśmy się i tak późnym popołudniem dotarliśmy do Kara- Su.

Jadąc przez miasteczko wysoko na arbach z daleka rozpoznaliśmy żołnierza polskiego w mundurze i łzy radości popłynęły po naszych twarzach. Nikt z ludzi nie zwracał uwagi na nasze arby, bo taki widok był tam codzienny. Nasi uczciwi Uzbecy dowieźli nas przed stary pałac pamiętający czasy przedrewolucyjne i wysadzili nas na wolną przestrzeń przed tym pałacem. Dostali też zapłatę, bo na początku podróży dostali tylko zadatek. Jakież było nasze rozczarowanie, kiedy podeszli do nas nasi żołnierze, mówiąc nam, że nie możemy tu pozostać i musimy się usunąć. Panie zaczęły tłumaczyć i prosić o pomoc w zobaczeniu się z dowódcą wojska na tym terenie. Ja z bratem, dziadek i babcia, czyli rodzice pani Wandy, zostaliśmy przy rzeczach, a Wanda z Mamą poszły do dowódcy, majora Ostrowskiego.

Pamiętam, że poczuliśmy się wtedy znowu wolni. Wprawdzie przed nami było jeszcze wiele trudności, o których nie wiedzieliśmy wtedy, ale patrząc na ten duży, piękny, klasyczny pałac, w którym mieściło się biuro polskiego wojska, zdawaliśmy sobie sprawę, ze teraz nasz los się odmieni. Wanda i Mama miały ciężką przeprawę z majorem. Jednostka w Kara-su nie mogła się zająć większą grupą cywili, bo opiekowała się już sierotami i żołnierz polski dzielił się swoją racją żywieniową z cywilami. Major nie chciał nas włączyć na listę, jednak Wanda z Mamą wyjednały od niego zaświadczenie dla władz rosyjskich, które zezwalało nam zostać na terenie Kara-su. Nasze panie obiecały, że nie będą korzystać z żadnej pomocy wojska, same się będą żywić i znajdą sobie jakieś pomieszczenia. Wróciły do nas zgnębione, ale i też zadowolone, że możemy pozostać. W przeciwnym wypadku odesłaliby nas do okolicznych wiosek i wtedy pewnie nigdy nie opuściłybyśmy Rosji.

Wracając od majora, nasze panie spotykały osoby, z którymi podróżowaliśmy uprzednio i teraz pomogły nas one przenieść nasze rzeczy do swoich mieszkań, gdzie udzielono nam tymczasowo pomocy. Wandę z babcią przyjęła jedna rodzina, a ja z Mamą i bratem oraz dziadkiem spaliśmy pod gołym niebem na podwórzu.

Zaraz zaczęłyśmy szukać mieszkania i sprzedawać rzeczy na rynku, by mieć z czego żyć. Rzeczy nasze poskładane były koło mieszkań naszych znajomych i przyciągały złodziejaszków. Jednego wieczora Mama kazała mi zostawić u znajomych walizkę, która zawierała wszystkie najbardziej wartościowe drobiazgi, papiery, biżuterię i bardzo stary obraz Matki Bożej, który był w rodzinie Mamy od pokoleń. Nie wiem, co mi się stało tego wieczora. Nie chciałam wejść do pokoju znajomych, bo tam był młody oficer, znajomy tych panienek. Uparłam się tak, jak osioł i żadne tłumaczenia Mamy nie pomagały. Walizka została przy mnie, a ja spałam niestety w kurniku, oczywiście przy otwartych drzwiach.

W nocy obudziłam się, słysząc jakiś ruch przy sobie. Wyciągnęłam się, ale, niewiele myśląc, spałam dalej. Rano, po przebudzeniu, walizki nie było. Trudno sobie wyobrazić, jak oberwałam od Mamy. Po tygodniu mój brat, który rozumiał trochę uzbecki, usłyszał od chłopów, że znaleźli nad rzeką jakieś polskie papiery. Chłop zawołany przez Mamę pokazał nam, co znalazł. Były to kartki z leksykonu. Zaprowadził nas nad rzekę i rzeczywiście, znaleźliśmy to , czego złodzieje nie potrzebowali: dokumenty ojca, leksykon i jeszcze trochę drobiazgów. Mam to do dzisiaj u siebie. Wszystko to wynikło z mego głupiego uporu, czego bardzo żałowałam, ale naprawić już nie mogłam.

Spanie na dworze zaczęło nam dokuczać, bo noce były już chłodne i znowu Wanda z Mamą chodziłyśmy od domu do domu szukając innego lokum. Znaleźliśmy dom ludzi, którzy odstąpili nam jeden pokój dla nas i Wandy z rodzicami. Gotowaliśmy w ogródku na specjalnie zbudowanym piecyku, którego gospodarze używali w lecie. Ciasno było okropnie, ale dach nad głową był. Pani Wanda nie była z nami długo, gdyż zgłosiła się do wojska, a będąc kiedyś w "Strzelcu" została przyjęta i otrzymała stanowisko komendantki w V KDP. Dowiedziałyśmy się od pani Wandy, że możemy składać podania do wojska, czyli do PSK. Starsze koleżanki, pisząc podania, mogły podać różne dane o swoich przeszkoleniach, a ja niestety, będąc młodsza, nie miałam się czym wykazać. Wspomniałam tylko, że byłam traktorzystką. Śmiałyśmy się później, że to właśnie pomogło w decyzji władz i zostałam przyjęta z tego powodu. Mama, która z wielkimi oporami zgodziła się na moje złożenie podania do wojska, teraz również nie była bardzo szczęśliwa, ale wreszcie pogodziła się z tą myślą, widząc moją radość. Zachodziły tu również inne względy. Chodziło o transport wojska do Persji, o którym się ciągle mówiło. Osoby mające kogoś w wojsku mogły zapisać swoje rodziny na transport. My nie miałyśmy nikogo, gdyż Ojciec zaginął, był w Starobielsku, ale o nich nikt nic oficjalnie nie wiedział. Idąc więc do wojska mogłam wpisać Mamę i brata na listę transportu.

Tydzień później pojechałam do Dzełałabadu i tam przyjęto mnie do PSK, gdzie pani Wanda już była wcześniej. Trudno opisać moją radość, kiedy wkładałam mundur, który nosiłam aż do zwolnienia z wojska w Anglii. Okres lat spędzonych w PSK wspominam z łezką w oku. Były to najprzyjemniejsze lata, gdyż żyło się nadzieją powrotu do wolnej Polski.

DZEŁAŁABAD

Mundury, które nam dano, były często nie dopasowane: zbyt długie spódnice, battledressy szerokie, rękawy za długie. Musiałyśmy je sobie same poprzerabiać albo prosić starsze koleżanki o pomoc. Zaraz wysłano nas na przeszkolenie wojskowe, a potem rozdzielono do różnych funkcji. Ja byłam w łączności przy telefonach i odbyłam specjalny kurs. Tam po raz pierwszy spotkałam mojego przyszłego męża, który wtedy zupełnie nie zwrócił na mnie uwagi. Zapytał jedynie, czy nie pochodzę z Częstochowy. Od razu bardzo mi się podobał, dziwiłam się tylko, dlaczego zapuścił sobie bokobrody. Na kursie uczyliśmy się odbierania znaków Morsa i bardzo dobrze nam to wychodziło, ale po pewnym czasie widziałam, że mój sąsiad, podchorąży Henryk, coś się bardzo myli. Okazało się, że nie chciał zostać w łączności i robił to celowo. Przeniósł się do innej jednostki i straciliśmy ze sobą kontakt. Mój wygląd wtedy pozostawiał wiele do życzenia: obcięłam sobie włosy na chłopca i wyglądałam bardzo nieatrakcyjnie. W tym czasie, zażywając wolności, mieliśmy dużo rozrywek, zabawa po zabawie. Czasem po nieprzespanej nocy trzeba było mieć wartę czy służbę, a wieczorem znów zabawa w innej jednostce wojskowej. Śmieszne były wtedy różne sytuacje w tym czasie. Na poranną pobudkę stawałyśmy do raportu zaspane, niekompletnie ubrane, wbrew temu, czego od nas wymagała nasza komendantka. Najśmieszniej wyglądały nasze ochotniczki (tak nas nazywano), które należały do grupy artystycznej, albo te, które paliły papierosy. Nasze artystki miały wszystko to, czego nie powinno się nosić pod mundurem: łaszki, które czasami były jedynie przykryte płaszczem wojskowym. Takie rzeczy jednak zdarzały się właściwie w czasie alarmu, bo dziewczyny nie były na to przygotowane. Alarm był zaskoczeniem i czasem w pośpiechu wynikały z niego różne śmieszne historie. Na przykład pani Zosia była już trochę starsza od nas, siedemnastolatków, i, biedna, ubrała ciężkie buty odwrotnie: prawy na lewą nogę, a lewy na prawą. Można sobie wyobrazić, jak cierpiała w marszu i potem.

Na marsz trzeba było zabrać ze sobą cały ekwipunek, a zdarzało się, że jedna z dziewcząt ubrała na siebie sześć butelek na wodę zamiast chlebaka. Artystka w chlebaku zamiast potrzebnych rzeczy miała pończoszki na występy, szminki, pudry i inne fatałaszki. Śmiechu było co niemiara, ale wreszcie po jakimś czasie zrobili z nas wojsko.

Mama jest z Romkiem dalej w Kara-su, a ja czasem do nich przyjeżdżam i już mówi się coraz więcej, że pewnie pojedziemy do Persji. Stalin nas nie chce, nie ma środków na utrzymanie wojska polskiego. Prawdziwą przyczyną mogło być między innymi to, że Rosjanie dowiadywali się od nas o prawdziwym życiu w Polsce, które w Rosji było przedstawiane mylnie. Stalin chciał naszą armię wysłać jak najszybciej na front. Nasze władze nie zgadzały się, gdyż armia nasza nie przeszła prawidłowego przeszkolenia. Żołnierz po łagrach i więzieniach był wycieńczony, wyżywienie w Rosji było marne. Generał Anders, który sam wyszedł ranny z więzienia po 1939 r., widział tę całą sytuację. Rząd w Londynie, czy w ogóle ci wszyscy nasi politycy, którzy przez Rumunię i Francję dotarli do Londynu nie wiedzieli, co to znaczy być w łagrze czy więzieniu sowieckim. Przecież było wielu przeciwnych generałowi Sikorskiemu, że zawarł umowę ze Stalinem. Nie rozumieli, że umowa uratowała wielu z nas, będących na zsyłkach. Londyn miał bomby, ale nie poniewierkę, upokorzenie, wybijanie zębów, głód, a potem docieranie do wojska różnymi drogami, transportami, piechotą. Ilu zginęło w tej podróży do wojska, w łachmanach, na opuchniętych nogach. Biedni, marzyli, by dojść, a umierali.

Jeśli chodzi o decyzję wyjazdu, to są na ten temat różne opinie. W Polsce wyszła książka pana Pruszyńskiego, który twierdzi, że tylko Churchill i Stalin decydowali. Wydaje mi się, że przecież musieli decydować, bo jeden dawał transport, a drugi umieścić miał to wojsko w Iraku, by pilnowało rafinerii. Anglicy, którzy wcześniej pilnowali rafinerii, dobrze wyszkoleni zostali wysłani na front. Nasi, którzy byli nie szkoleni, głodni po Rosji, chorzy, wynędzniali, musieli się odżywić, by potem móc walczyć. Jestem pewna, że generał Anders przedstawił to wszystko generałowi Sikorskiemu, kiedy ten był z wizytą w Rosji. Wtedy obaj generałowie zaczęli naciskać na Churchilla, który musiał prowadzić rozmowy z władzami rosyjskimi, czyli ze Stalinem. Nasze władze nie mogły same decydować, musiały się poddać decyzji Churchilla i Stalina. Chodziło też o ludność cywilną, co z nią zrobić, nie mogła przecież wracać na swoje ziemie. Tutaj już tylko rząd brytyjski decydował, gdzie mają iść: Afryka, Tanganika, gdzie była moja Mama, Rodezja, Indie. Część trafiła do południowej Afryki, a nawet do Meksyku i Ameryki. Przecież te decyzje zapadały na wysokim szczeblu, a polski rząd w Londynie opłacał pracowników we wszystkich tych o ośrodkach. Mama jako nauczycielka początkowo dostawała płacę taką, jak w Anglii, potem im obcinali dość znacznie zarobki.

Churchill potrzebował wojsk polskich w Iraku, by pilnowały rafinerii. Żołnierze byli tam bez pociechy, nie mówiąc już o księdzu, bo gdzie go było szukać. Co ci panowie o tym wiedzą... Tego sobie nie można wyobrazić, jak się żyje tysiące kilometrów od Europy. Stalin dał nam taki transport przez Morze Kaspijskie, że mało nas nie zatopił. Statki były tak przeładowane, że dosłownie chodziliśmy po sobie. Byliśmy tam jak sardynki w puszce, bez wody, w okropnych warunkach, ale przetrwaliśmy, by się tylko znaleźć poza Rosją. Pierwszy transport odbył się w marcu i kwietniu, następny pod koniec sierpnia. Nasza V Dywizja przybyła wtedy do Pachlewi. Mama, która od dłuższego czasu była kierowniczką sierocińca przy V Dywizji w Kara-su, też przypłynęła z Romkiem i spotkała się ze mną w Pachlewi.

Pogoda ładna, ciepło, możemy się kapać w morzu, przeszliśmy oczyszczenie sanitarne, dezynfekcję naszych rzeczy itd. Zaczyna się inny problem: choroba żołądka. Pieasek nad morzem, plaża piękna, ale trzeba uważać , gdzie się staje, bo chorzy ludzie nie kontrolują swoich spraw fizjologicznych. Nie mogą, mają straszną biegunkę.

Mama nasza tak strasznie była chora, że myślałam, że tam zostanie. Chwała Bodu, zdołałam dotrzeć do jakiegoś namiotu sanitarnego, gdzie siostra szpitalna dała mi trzy ostatnie pastylki, jakie miała. Powiedziała mi, że dwie są na wieczór, a jedna na rano. Jak pomogą, to Mama będzie uratowana. Zaniosłam te pastylki Mamie i powiedziałam, jak będzie. Jeśli będzie się czuła lepiej, to pojadę z wojskiem, jeśli nie, zostanę z nią. Oczywiście, gdyby tak się stało, całe moje życie potoczyłoby się inaczej, jednak wróciłam rano i Mama wyglądała lepiej. Stwierdziła stanowczo, że mam jechać z wojskiem.

Pożegnałyśmy się i, załadowane na ciężarówki, pojechałyśmy z transportem V Dywizji do Iraku.



Data modyfikacji strony: 2010-03-27

Powrót
Licznik