Ryszard Wójcik

KAPRYŚNA GWIAZDA RUDOLFA WEIGLA


Opublikowano w miesięczniku społeczno-kulturalnym ODRA
(cz.1 -nr 9-wrzesień 1980, cz.2 - nr 10-październik 1980, cz. 3 - nr 11-listopad 1980)


cz.1 - KAPRYŚNA GWIAZDA RUDOLFA WEIGLA
"Ojczyznę wybiera się jeden raz. Ja dokonałem wyboru w roku 1918". Tak odpowiedział Rudolf Weigl zastępcy Himmlera, gdy ten w roku 1941 skłaniał go do przyjęcia Reichslisty.

Był generałem, który wygrał bezkrwawo jedne z największych bitew XX wieku. Wydarł śmierci setki tysięcy ludzi zagrożonych zarazkiem riketsia prowazeki, powodującym jedną z najgroźniejszych chorób świata. Uważa się niemal za pewnik, że losy kampanii napoleońskiej roku 1812 potoczyłyby się inaczej, gdyby umiano już wtedy, metodą Weigla, zrobić należyty użytek z wszy zakażonych tyfusem: dur plamisty spustoszył bardziej Wielką Armię niźli mroźne przestrzenie Rosji i kozacy Płatowa. O klęsce Francuzów pod Sedanem w roku 1871 przesądził także tyfus: potężna twierdza Metz, szachująca Prusaków, uległa zaatakowana od wewnątrz przez niewidzialne gołym okiem zastępy riketsji...

Studenci Wydziału Biologii warszawskiej Akademii Medycznej odpowiadają na pytanie profesor Felicji Mikołajczyk: — Co wiesz o Rudolfie Weiglu? — niepewnie i z ociąganiem:

— Był Austriakiem, wynalazł szczepionkę... Pani Felicja, córka najstarszego polskiego mikrobiologa Henryka Meisla (85 lat), ocalona jako dziecko żydowskie, pod osłoną murów lwowskiego instytutu Weigla, radzi mi zajrzeć do Małej Encyklopedii Powszechnej (PWN, 1969) ...Znajduję tam na stronie 1119 hasło: „Weigl, Rudolf (1883—1957), zoolog i bakteriolog; profesor uniwersytetu we Lwowie i Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek PAU; wynalazca pierwszej skutecznej szczepionki przeciw durowi plamistemu; nagroda państwowa 1953". Do tych dwudziestu słów nie dodano nawet fotografii, choć na pustym poboczu karty, gdzie niekiedy widać do sześciu fizjonomii — goszczą swobodnie tylko dwa wizerunki: niemieckiego biologa A. Weismanna i żony Brechta, aktorki Heleny Weigel. Obiektem wszakże godniejszym dla unaocznienia okazały się być same...wszy: znajdziemy stosowny obrazek na stronie 1162...

Nie ma w stolicy ani jednej instytucji czy choćby skrawka ulicy oznaczonej imieniem tego uczonego. Ani w Warszawie, ani w innym polskim mieście. W pierwszym po wojnie artykule, w którym przypomniano imię Weigla („Polityka" z 17 VI 1978, „Był w nauce artystą"), pisał jego uczeń, wybitny mikrobiolog, Stefan Kryński: „Weigl ...Członek Belgijskiej Akademii Nauk i Nowojorskiej Akademii Nauk, nie był członkiem Polskiej Akademii Nauk. Zabrakło tam dlań miejsca. Dlaczego? Miał Nagrodę Państwową I stopnia, najwyższe odznaczenie papieskie, order św. Grzegorza i order Leopolda od króla Belgów, komandorię z gwiazdą otrzymał pośmiertnie(...) Mija 60 lat od wynalezienia metody hodowli zarazka duru plamistego i przygotowania pierwszej skutecznej szczepionki przeciw tej najgroźniejszej chorobie naszej strefy klimatycznej...

Czy nie warto o Weiglu przypomnieć i uczcić pamięć, nazywając jego nazwiskiem szpitale, czy też ulice, a gdy niedługo, bo za pięć lat, będzie setna rocznica jego urodzin, wybić pamiątkowy medal. Zasłużył na to i jako wielki uczony i jako prawdziwy człowiek".

„Jako prawdziwy człowiek" ...Cóż to znaczy? Do kogo dzisiaj, po tylu latach przemilczenia, może jeszcze kołatać reporter (skoro nikt inny nie alarmuje), aby znaleźć odpowiedź prawdziwie miarodajną? Żyje przecież w pamięci tylu osób, w ich niezatraconym doznaniu, zarówno ów fizycznie dotykalny profesor Weigl, jak i brzmi żywym dźwiękiem rozległa panorama zdarzeń, które tę postać tak wysoko wyniosły i dla których zabrakło dziś echa... Reporter nie może ominąć tej drogi: musi przejść od jednego świadka i uczestnika wydarzeń do drugiego, musi przedeptać ścieżkę od Przemyśla do Gdańska, od Katowic, Zabrza, Wrocławia po Lublin, od Warszawy do Krakowa. Od grudnia 1972, gdy Ignacy Rutkiewicz popchnie reportera do pierwszej o Rudolfie Weiglu rozmowy — a będzie to rozmowa z Bronisławem Knasterem, znakomitym matematykiem — minie całe lat siedem, nim raport z mojej wędrówki trafi na łamy "Odry". Niełatwo dziś żurnaliście uprawiać takie mozolne „hobby", zwłaszcza gdy celem dokumentacji jest nie tylko zebranie rozproszonych po kraju okruchów, z których ułożyć przyjdzie fragmenty mozaikowego zapisu, ale również — prywatnym już trybem i sumptem własnym — nadrzędnym celem staje się utrwalenie głosu osób żywych, związanych ze sprawą, skopiowanie fotograficzne ocalałych cudem fotografii, pamiątek, pism, „zatrzymanie w kadrze" wizerunków rozmówców i rzadkich „rekwizytów". Trochę smutny to obrachunek te siedem lat z jakże jeszcze chudymi brulionami notatek, nielicznymi jeszcze szpulami taśm nagranych, z jedną teką kilkudziesięciu zaledwie fotokopii i fotografii, ale... pokrzepia już i rozgrzesza świadomość, że jednak nie zgryzie tej materii cmentarny piasek, że nie odejdzie z żywymi w niepamięć ważny rozdział niedawnych dziejów.

W jeden głos składają się wypowiedzi żyjących uczonych profesorów: Stefana Kryńskiego, Henryka Meisla, Stanisławy Woyciechowskiej, Zbigniewa Stuchlego, Jana Starzyka, Bronisława Knastera, Stefanii Skwarczyńskiej - jednogłośne z wieloma innymi, utrwalonymi już relacjami:

— Wiekopomną wobec narodu polskiego zasługą Rudolfa Weigla, "jako prawdziwego człowieka", jest i pozostanie ocalenie przed zagładą żywej tkanki mózgowej narodu w piekielnych warunkach wojennego Lwowa, w bezwyjściowej sytuacji hitlerowskiego terroru (przykładem egzekucja 25 profesorów), którego celom pierwszorzędnym było, nasamprzód, wytracenie inteligencji polskiej, zbrodnicze „odmóżdżenie" społeczeństwa. Niech przemówią do wyobraźni liczby: Azyl ochronny, jaki od Niemców pozyskał (ba! to „pozyskanie" jest osobnym tematem, który nas zajmuje specjalnie...) Rudolf Weigl dla swego instytutu fabrykującego szczepionkę przeciwtyfusową, uchronił przed represjami i pewną śmiercią nie tylko uczonych już wymienionych, ale co najmniej jeszcze dwustu ludzi nauki, którzy jej zręby po wojnie w Polsce Ludowej odnawiali. Szturmowy batalion nauki polskiej przechowany pod skrzydłem jednego tylko człowieka! Dodajmy do tego ośmiotysięczną rzeszę zaszczepionych w rejonie Lwowa i w samym mieście osaczonych zewsząd Polaków — nauczycieli, księży, lekarzy, ludzi polskiego podziemia, więźniów getta... Na jakiej szali zważyć ten czyn niebywały, który oddanego Polsce wielkiego uczonego postawił w sytuacji, zaiste, "paktu z diabłem". Musiał Weigl we własnym sumieniu rozstrzygnąć dylemat i samemu podjąć decyzję wyboru: czy wybrać współpracę z aparatem okupacyjnym (na jakich warunkach?) i pozyskać za tę cenę „glejt ochronny" dla Polaków zatrudnionych w instytucie (mnożąc stale ich liczbę), czy też... w imię „nieskalanej czystości wielkiego nazwiska" — zrezygnować z jakichkolwiek prób „świętego szalbierstwa", powierzając rozwój wypadków nie tyle grze losu, ile wszechwładnemu gestapo i ukraińskiej policji.

Dzisiaj moi liczni rozmówcy twierdzą z przekonaniem, że nie było w ogóle takiego „wyboru": należało postąpić tak i jedynie tak, jak to uczynił Weigl; moralne wahania wobec wroga, który nie gardził żadnym środkiem służącym naszej zagładzie — a materię polską przeznaczył z góry na surowiec do wyrobu mydła — toż to byłby luksus zgoła absurdalny!

Po wojnie jednak, gdy przed polskim trybunałem toczyły się wciąż rozprawy pojmanych zbrodniarzy hitlerowskich i społeczeństwo za pośrednictwem prasy poznawało twarze swych niedawnych oprawców, znaleźli się przecież dwaj „nieskazitelni obywatele", profesorowie O. i P., którzy nie zawahali się publicznie wytoczyć Weiglowi zarzutu, iż był... kolaboracjonistą! Ci dwaj „sędziowie", zatrudnieni w czasie wojny w instytucie Weigla i korzystający z tego azylu, znający przy tym doskonale realia egzystencji we Lwowie, z premedytacją zaiste szatańską wywlekali listy, jakie Rudolf Weigl pisał do niemieckiego przedstawiciela władz wojskowych profesora Hermanna Eyera, któremu Instytut podlegał. W listach tych nadawca używał zwrotu odpowiadającego angielskiemu "friend" lub francuskiemu „mon cher ami"...Ta kurtuazyjna formułka stanowić miała dowód „podejrzanych więzi", jakie rzekomo łączyły autora listu z niemieckim zarządcą! Nawiasem: profesor Eyer (obecnie obywatel RFN) nie tylko, że „odnosił się z dużym szacunkiem do Weigla"(wspomina prof. H. Meisel), ale — jak zgodnie potwierdzają dziś profesorowie — Stanisława Woyciechowska, Stefan Kryński, Jan Starzyk, Zbigniew Stuchly — „pozostawił Weiglowi dobór pracowników Instytutu, przyjaźnił się z polskimi uczonymi i uchodźcami z hitlerowskich Niemiec, ostrzegał wielokrotnie Polaków przed ingerencją gestapo..." Gdy w roku 1957 do prof. Eyera dotarła wieść o śmierci Rudolfa Weigla, ogłosił on na łamach naukowej prasy zachodnioniemieckiej obszerne wspomnienie poświęcone zmarłemu, podnosząc ze czcią zasługi „tego wielkiego Polaka". Moi rozmówcy wracali do tej sprawy z niechęcią i goryczą i ta partia rozmowy, nieodmiennie, stawała się gorzkim dyskursem na temat „polskiego kundlizmu" (jak to określił Wańkowicz), czyli owej bezinteresownej zawiści wzajemnej rodaków („szewc zazdrości kanonikowi, że ten został prałatem"), która nawet w piekle zwalnia z obowiązków czarta, „bo w tym kotle, gdzie Polacy, to i tak sami, jeden drugiego, do smoły wciągają"...

Profesor Stefan Kryński z reliktem dawnej nagonki wszczętej przeciw Weiglowi zetknął się jeszcze w początku lat... siedemdziesiątych. Był wtedy konsultantem filmu fabularnego „Trzecia część nocy", reżyser Andrzej Żuławski pragnął odtworzyć sceny laboratoryjne, karmienie wszy itd. Niespodzianie pojawiło się znowu nazwisko profesora P. (inicjatora nagonki), który na wieść o filmie, w mniemaniu, iż „próbuje się rehabilitować tego volksdeutscha Weigla" podjął natychmiast z Krakowa energiczne kroki przeciwdziałające.

— Byłem zmuszony — mówi prof. Kryński — interweniować osobiście, aby tę zawstydzającą aferę skończyć ostatecznie. Niech pan sam, redaktorze, osądzi: ile zła wyrządzić może kierowana zemstą małoduszność... Ów P. został odtrącony niegdyś od przewodu habilitacyjnego przez Weigla, który był niezwykle wymagającym uczonym, nie znosił „kaczego gówna", czyli „łatwo produkowanych publikacji przyczynkarskich, tych pośpiesznych produktów niedojrzałej myśli" ... Potem w latach okupacji, gdy już zawarty został „pakt z diabłem", profesor Weigl w rozmowach ze swymi asystentami (mówią o tym relacje H. Meisla, J. Starzyka, Z. Stuchlego i in.) zalecił unikanie współpracy badawczej, a szczególnie uczestnictwa w publikacjach z Niemcami. Zasada ta była przestrzegana, poza jednym, o horrendum! wyjątkiem... Właśnie „nieskazitelny" P., miotający w Weigla, po wojnie, zarzutami o kolaborację — on jeden złakomił się w okresie lwowskim na współautorską z Niemcem publikację...

Trzeba więc szperać dziś głęboko po zakamarkach, by znaleźć zardzewiałą sprężynę owego dziwnego przemilczenia, które już od tylu lat pogrąża w zapomnieniu postać z rzędu najwybitniejszych i najbardziej fascynujących na widnokręgu nauki polskiej. Obrzydliwy jest mechanizm tej tajemnicy i nas wszystkich zawstydzający, bo jakże to łatwo, zbyt łatwo unieważniać potrafimy czyjeś niekoniunkturalne zasługi i jakże prościutko i lekko przyjmujemy do wiadomości „unieważnienia" tej lub tamtej osobowości.

Ja także na własnej skórze doświadczyłem działania tych trujących fluidów, jakie wokół „sprawy Weigla" rozsnuć zdołała gorliwa działalność dwóch wspomnianych sekundantów diabła. Zaraz po ukazaniu się na ekranach filmu „Trzecia część nocy" — już nazbyt wyraźnie w tym fantasmagorycznym obrazie przewijały się realne wątki lwowskiej epopei — postanowiłem skonfrontować sposobem reporterskim manieryczną wizję filmową z żywym doznaniem realnych osób. Tam, we Lwowie, w głębokiej nocy okupacyjnej, na samym dnie piekła, zdołały one przetrwać tylko dlatego, że wartość jednostki ludzkiej przyrównał okupant do garstki insektów, jakie ów człowiek każdego dnia, na własnym ciele krwią napoić zdołał. Natrętnie pełzające po ekranie czerwone od krwi insekty... rozpanoszona w kadrze wesz — niby dziwne bóstwo, wokół którego odprawiane są celebracje i modły ...mistyczny nastrój jakiejś klasztornej sali, pośrodku której stół ogromny, a przy tym stole bladzi, wymizerowani opętańcy, wypisz-wymaluj — media z powieści Dostojewskiego, rozprawiający o wysokich materiach i mdlejący od ubytku sił, wysysanych przez krwiopijne obrzydlistwa... te inkwizycyjne wymyślności: bransolety z klateczek, w których rojno od robactwa ...nakładane na różowiutkie niewieście uda, na owłosione męskie łydy... brr! Jak to wyglądało naprawdę? Ile w tych scenach prawdy, ile reżyserskiego retuszu?

Skleciłem wnet scenariusz telewizyjnego reportażu dokumentalnego i przedłożyłem mojemu ówczesnemu szefowi, naczelnemu redaktorowi St., który film „Trzecia część nocy" oglądał i był wręcz zaintrygowany moim pomysłem:

— Chce pan przymierzyć realność Weiglowskiego instytutu do tej pokrętnej fabuły? Ryzykowny wybieg. Reżyser ma prawo do najdzikszych deformacji w imię tym większej syntezy... Cóż pan uzyska przez zestawienie wykopiowanych z filmu fantasmagorii z galerią żywych uczestników tych wydarzeń, którzy mówić będą do kamery na zasadzie „gadających głów"? Telewidz i tak pozostanie pod wrażeniem inscenizowanych epizodów.

Mnie się wydaje - rzekłem - iż rzeczywistość, „jaka była naprawdę", prześcignęła i tak najwymyślniejsze fabułki. Korci mnie, by to udowodnił:

— Niestety! — zaczął z kwaśną miną redaktor St., gdym się zgłosił po jego podpis zatwierdzający temat do realizacji. Mam poważno zastrzeżenia. I to zastrzeżenia natury zasadniczej. Gdyby chodziło o formę ujęcia!... — machnął lekceważąco ręką; zaraz ta sama ręka wyszperała jakąś kartkę i głos redaktorski zadudnił Pan tutaj zadaje swojej rozmówczyni, redaktorce „Ossolineum" Jadwidze Lekczyńskiej, takie dość dziwne pytanie: — Preparowała pani zakażone wszy, odkładając do pojemnika ściśle określoną liczbę jelitek... Rozumiem, że od tej liczby jelitek zależała moc szczepionki? — Tak — potwierdza pani Lekczyńska. — Czy, zatem, nie przychodziło pani do głowy, aby tę szczepionkę przeznaczoną dla Niemców odpowiednio osłabić... w takim stopniu aby nie dawała uodpornienia przeciw tyfusowi? — Nie — zaprzecza rozmówczyni.

Nigdy mi coś takiego nie wpadło do głowy! Dlaczego? — pada zdziwione pytanie reportera. — Sabotaż był świętym obowiązkiem Polaka w warunkach hitlerowskiego terroru...

Widzi pan — pani Lekczyńska szuka właściwego słowa — ja... moje pokolenie... myśmy byli wychowani w czci dla imponderabiliów I pewnych symbolów... Na dachu naszego Instytutu był wymalowany Czerwony Krzyż. Pod osłoną tego znaku nie miałabym sumienia, by naruszyć zasadę... Zasadą było „pomagaj bliźniemu"... — Nawet jeśli tym „bliźnim" był esesman, który strzelał do bezbronnych lwowskich profesorów? — Nawet, jeśli... — pani Lekczyńska uśmiecha się bezradnie...

— To jeszcze możemy dopuścić — potrząsnął moim scenariuszem redaktor St. — Taka rozmowa może się zdarzyć... — Ta rozmowa miała miejsce naprawdę, powiedziałem do okularów nad redaktorskim biurkiem. — Nazwisko rozmówczyni jest autentyczne.

— ...Możemy dopuścić. Dziwaczne to, ale może być. Natomiast zasadniczy mój sprzeciw budzi ta pańska wizyta u wrocławskiego matematyka Knastera... Pożegnawszy się z redaktorką „Ossolineum" stawia pan kamerę w mieszkaniu profesora i obserwuje, jak wypisuje on na tablicy jakieś zadanie, które mają rozwiązać przybyli na zaliczenie czterej studenci. Przerywa pan tę scenę oznajmiając, że przed godziną rozmawiał pan z redaktorką Lekczyńska i usłyszał pan takie zaskakujące wyznanie: Czy pan, profesorze, spotykał się również z takim stanowiskiem w czasie długich seansów karmienia wszy? Ba! I nie był to wypadek odosobniony odpowiada profesor Knaster.

- Towarzystwo karmicieli wszy to byli ludzie z przeróżnych parafii, reprezentujący często skrajnie różne postawy i poglądy... Bywałam i ja świadkiem wyabstrahowanych dysput na temat, „jakie środki są moralnie dozwolone w walce z wrogiem" ...Zdarzały się natury tak wydelikacone, że negujące wręcz potrzebę sabotażu i wszelkiego podstępu w zmaganiu z okupantem! Skrajnie już poirytowany tą etyczną kwadraturą koła — zaproponowałem swój logiczno-matematyczny wywód: obowiązkiem lekarza — mówiłem — jest udzielać pomocy choremu, to jest jego, lekarza, ideologia. Mnie, Polakowi, jest obojętne, czy żołnierz niemiecki polegnie trafiony drobiną ołowiu czy zarazkiem tyfusu. Ubytek każdego hitlerowca powiększa o pewien procent szanse okupowanych. W taj walce nie ma równouprawnienia. Najeźdźcy są lepiej uzbrojeni niż najechani, a więc stosunek zła do dobra można w tych warunkach wyrazić równaniem...

— Niesłychane? — przerwał głośną lekturę mego scenariusza redaktor St. — profesor- sławny uczony, „podbiega do tablicy, na której są wypisane zadania dla studentów... ściera je gąbką" i... „nie zważając na zdumionych przypadkowych słuchaczy, wypisuje kredą wzór matematyczny, jakim posłużył się niegdyś w sporze na temat, czy moralny jest podstęp w walce z przeważającym wrogiem" !!!... Fantastyczne głupstwo! I to by pan chciał pokazać telewidzom?...

— Skoro naprawdę byłem świadkiem takiej sceny?... Możemy zatelefonować z tego aparatu do Wrocławia i pan w rozmowie z profesorem sam się utwierdzi... Mogłem równie dobrze przemawiać do ściany. Redaktor St., zwracając mi scenariusz, burknął:

— Rewanżyści tylko czekają na argument z naszej ręki. Skoro mieliśmy do czynienia z tak niegodnym, pozbawionym skrupułów przeciwnikiem, to czy mogliśmy być sami tacy delikatni?

— Widzi pan związek tej kwestii z breweriami rewanżystów? Był pan w czasie wojny przymusowym robotnikiem w zakładach Hermann Goering Werke (Reichswerke Hermann Göring) i — naprawdę dokręcił pan każdą śrubkę w czołgowym żelastwie, która następnie wysyłano z Berlina na ulice walczącej powstańczej Warszawy?...

Gdzieś mocno zakłuła moja złośliwość, bo redaktor momentalnie odszedł na dystans i usłyszałem jego głuchy i rozeźlony głos:

— Szanownemu koledze radzę umiarkowanie i ostrożność... Sprawa Weigla nie jest wyjaśniona jeszcze do końca, słyszało się na ten temat różne rzeczy Coś w tym musi być!

„Coś w tym musi być!" od lat siedmiu odzywa się echem w mej pamięci i choć nie ma już dawno wśród naczelnych redaktora St. a i sama telewizja „odkryła" beze mnie temat, prezentując na wiosnę tego roku odnalezione przez Ryszarda Panka we Wrocławiu ciekawe materiały filmowe mówiące o Rudolfie Weiglu (wypowiedzieli się przy okazji ci, co go znali) — to jednak w tej lub innej rozmowie wraca ta zadra nękająca moich rozmówców: dlaczego tak długo „sprawa Weigla" pozostawała w cieniu krzywdzących podejrzeń, a kredytem zaufania obdarzano potwarców, ludzi bez zasług i bez moralnego autorytetu?

Jeden z moich ostatnich rozmówców, wrocławski biolog, niegdyś bliski współpracownik Weigla, profesor Stuchly, powiedział w niedawnej rozmowie:

— Kwestia „świętego oszukaństwa" — jak to pan nazywa — w przedmiocie produkcji szczepionki w naszym instytucie w ogóle nie istniała. Dla polskiego podziemia, które współpracowało z Weiglem, było rzeczą równie ważną, jak i dla Niemców, by tyfus nie zaatakował ludności w terenie. Zarazki nie rozróżniają narodowości i nie preferują określonej postawy politycznej, a uprzywilejowanymi w walce z ewentualną epidemią byli jednak okupanci... Dlatego nie mogło być mowy o fałszowaniu szczepionki, o sabotowaniu produkcji, a problem: szkodzić Niemcowi, czy pomagać swoim — rozstrzygał się nader prosto. — Pomagaliśmy tysiącom Polaków, wykonując rzekome próbne szczepienia bezpłatne (na co Niemcy pozwalali), dostarczaliśmy szczepionkę do getta, dla polskiej służby zdrowia w innych miastach i dla...lasu. Ryszard Wójcik


cz.2 - PIERWSZORZĘDNA GŁOWA
Jest wielu uczonych, którzy chcąc obalić dąb podchodzą doń ze szpilką. Może się zdarzyć, że taki uczony, dłubiąc przez całe życie, skruszy wreszcie nawet dębowy pień... Rudolf Weigl był uczonym, który do dębu podchodził z siekierą i jednym uderzeniem obalał drzewo — tak powiedział prof. Stefan Kryński w rozmowie z reporterem.

„Lekarski poradnik domowy" pod redakcją dr B. Zaremby, wydany w roku 1963 przez Państwowy Zakład Wydawnictw Lekarskich w nakładzie aż 30 000 egzemplarzy, jest księga zapoznającą szeroką rzeszę czytelniczą ze współczesnym stanem wiedzy o chorobach. Rozdział o durze plamistym zaledwie w trzydziestu wierszach kwituje chorobę, która jeszcze kilkadziesiąt lat temu nazywana była „morowym powietrzem". Mimo woli skłania do refleksji spostrzeżenie, że chorobom serca, nerwicom i nowotworom poświęcono rozdziały liczące stron kilka lub kilkanaście. Oto nasze współczesne plagi...

O durze plamistym czytamy: „...wywoływany jest przez zarazek zbliżony do wirusów, zwany riketsja prowazeki — od nazwisk dwóch uczonych którzy stracili życie prowadząc badania mające na celu wykrycie przyczyny duru plamistego. Chorobę tę cechuje wysoka gorączka, zaburzenia nerwowe i wysypka. Drogi zakażenia. W Europie choroba ta przenoszona jest przez wesz odzieżową. Wesz przy ssaniu krwi chorego na tyfus plamisty zakaża się i po 3—4 dniach wydala kał zawierający riketsję. Człowiek, na którego przeszła zakażona wesz, pocierający swędzącą po ukąszeniu skórę, wciera kał z zarazkami w skaleczone miejsce i tą drogą zarazek dostaje się do jego organizmu.

Obecnie dur plamisty nie występuje już w Polsce. Pojedyncze jego przypadki spotykane są jeszcze, ale wyłącznie u osób starszych, które chorowały na tę chorobę w czasie minionych wojen. Dur plamisty występuje u tych ludzi nie na tle nowego zakażenia, ale jest to jego nawrót, związany z przetrwaniem zarazka w ich ustroju.

Minione wojny i zapomniane epidemie trwają we krwi pokoleń, które wchłonęły nie tylko pamięć zdarzeń, ale niosą one w sobie, aż do kresu dni, niezbywalne piętno doświadczeń.

Z listu prof. dr. Jana Starzyka (Kraków, 28 IV 1977), będącego odpowiedzią na moje pytanie: Jakim był Weigl jako człowiek?:

„Prof. dr Rudolf Weigl urodził się 2 września 1883 w Przerowie na Morawach. Wychowany w Polsce, przyjął nie tylko język, ale i ducha jej kultury i obyczajów. Do szkół chodził w Jaśle i Stryju. Studia przyrodnicze ukończył w roku 1907 w Uniwersytecie Lwowskim. Był asystentem znanego uczonego i pedagoga prof. Nusbauma-Hilarowicza. W roku 1913 habilitował się z zakresu zoologii, anatomii porównawczej i histologii. Pierwsze prace Weigla były związane z zagadnieniem budowy komórki, głównie aparatu Golgi-Kopscha i transplantacji. Doskonałe opanowanie techniki histologicznej i zainteresowania cytologiczne wywarły wpływ na całą późniejszą twórczość naukową prof. Weigla. Stwierdził występowanie we wszy trzech gatunków riketsji, które zróżnicował. Opisał rozwój riketsji prowazeki w komórkach jelita wszy. Zbadał przebieg zakażenia riketsji prowazeki we wszy i wyjaśnił istotę ciałek Neil-Moosera. Wykazał toksyczne działanie riketsji prowazeki..."

O święte profesorskie dostojeństwo! O naukowa pedanterio, która najszerszym rzeszom czytelniczym ryglujesz dostęp do żywotnych treści nauki spiętrzeniem terminów i hermetycznych pojęć, która wysuszasz i odbarwiasz język naukowców i która w trosce o „ścisłość faktów" wyzbywasz się prawa do wszelkiej przenośni, do jakiegokolwiek obrazu czy anegdoty... Jak do nas przemówi, Zacny Profesorze, krótkie napomknienie o aparacie Golgi-Kopscha, czy nie mniej lakoniczne o ciałkach Neil-Moosera, jeśli nie dowiemy się wpierw, jakim to widzeniem szczególnym uzbroiła Weigla owa biegłość anatomiczna w patrzeniu na owada, zwanego wszą. Tylko biolog, któremu wypadło zajmować się zarazkami, mógł dostrzec we wszy rezerwuar sztucznej hodowli zarazka, gdyż wiedział, że do jelita wszy, w którego nabłonku rozwijają się riketsje, jest możliwy dostęp od tyłu, poprzez odbyt, na najprostszej zasadzie lewatywy..

Jak opowiada prof. Zbigniew Stuchly:

— Nicolle stwierdził już w roku 1909, że wesz odzieżowa przenosi tyfus plamisty. Rocha-Lima zidentyfikował zarazek tego tyfusu. Ale przecież krążył dalej w błędnym kole: wesz zakażoną można było pobrać tylko od chorego, riketsję ani rusz nie chciały się hodować na sztucznej pożywce, więc skąd brać szczepy zarazka do produkcji szczepionki? Rocha-Lima próbował miażdżyć zakażone insekty i takim „sosem" szczepił ludzi, ale to dawało zbyt duże odczyny, problem był nadal nie rozwiązany. Inni próbowali pobraną krew chorych „pod-tykać" wszom do karmienia, ale i to zawodziło.

— Przez wąską kłujkę nie zakazimy — powiedział w rozmowie z Weiglem prof. Eisenberg. Ale do d... podać można! — zażartował Weigl. Buchnął śmiech, a Weigl pobiegł do swojego palnika i wyciągnął ze szklanej rurki włosowatą kapilarę do takiej średnicy, by pomysł z lewatywą mógł być zrealizowany. Pomogły mu w tym fantastyczne wprost zdolności konstruktorsko-wynalazcze. Początkowo zamyślał zresztą nawet o podjęciu studiów politechnicznych. Jego pomysły wprowadzano w fabrykach... samolotów, usprawnił także mikroskop produkowany przez znaną wiedeńską firmę. W latach trzydziestych, jako asystent, przedstawiłem Weiglowi swój model aparatu klawiszowego do szybkiego zakażania wszy oraz projekt-model mikropompki tłoczącej zawiesinę zakaźną. Weigl urządzenie klawiszowe zaakceptował, mikropompkę zaś konstrukcyjnie przerobił i wyposażył w napęd elektryczny zamiast projektowanego mechanicznego. Nie taję, że było mi przyjemnie, gdy po zastosowaniu tych urządzeń w pracowni, Weigl lojalnie stwierdził, że to dzięki mnie te ulepszenia zostały wprowadzone.

— Widzi pan... — podejmuje temat prof. Stefan Kryński. — To jest rąbanie dębu siekierą... Genialny umysł zdąża do celu najkrótszą drogą. Weigl, studiujący z zamiłowaniem budowę organizmu, rozsmakowany w zawiłościach wewnątrzkomórkowej inżynierii, wiedział: jelito wszy hodowanej w laboratorium jest doskonale jałowe, pozbawione bakterii, stanowi więc jakby naturalny inkubator hodowli niebezpiecznej riketsji. W ten sposób po raz pierwszy na świecie wykorzystany został owad W charakterze zwierzęcia doświadczalnego. I to ten owad, w którym widziano jedynie kłopotliwego pasożyta. To odkrycie otworzyło drogę późniejszym pionierom wirusologii, bo praktyczne użycie przez Weigla żywej wszy do hodowli zarazka nasunęło innym uczonym pomysł wykorzystania żywych podłoży jałowych jako naturalnej „kolebki" hodowlanej dla rozmaitych drobnoustrojów.

Zdziwienie reportera: w gdańskiej pracowni prof. Kryńskiego, w murach Zakładu Mikrobiologii, znajduje się niemal pełne wyposażenie lwowskiego laboratorium Weigla: aparaty klawiszowe, imadełka z mosiądzu służące do zakażania wszy, pudełeczka-klateczki z drewna do karmienia wszy, sprzęt optyczny... Wszystko nadające się do użytku, w najlepszym porządku. Uczeń Weigla i jego asystent, prof. Kryński, gdy w końcu wojny ewakuowane laboratoria instytutu wywieźli hitlerowcy do Częstochowy, samopas, dosłownie przez pole działań frontowych, ruszył do wyzwolonego miasta i, zaopatrzony w Krakowie przez Bolesława Drobnera w pełnomocnictwa, paktował z władzami radzieckimi o ułatwienie transportu. Sprzęt w komplecie wywiózł do Lublina, gdzie niebawem pod jego kierownictwem ruszyła produkcja szczepionki przeciwtyfusowej dla potrzeb wojska i cywilnej ludności. Sam Kryński, nie dopełniwszy jakichś formalności wojskowych, był ścigany w owym czasie jako dezerter, a nawet osądzony... „Przestępcy" karę rychło zmazano, tenże bowiem „zbieg" okazał się, jako mikrobiolog, żołnierzem nie mniej ważnej linii frontu: ochrony zdrowia.

Dziś profesor wspomina tamten czas z nutą rozrzewnienia: — Niewiarygodny był poryw pracy w tych pierwszych dniach wolności... Mało się dziś o tym pisze i mówi, bo sceneria walki zbrojnej, wrzącego podziemia, temat wielkich reform społecznych — jakby przesłania ówczesną mozolną codzienność. Jak wyglądało wtedy życie w prawobrzeżnej Warszawie? Tam, na lewym brzegu jeszcze toczy się bój, a tu już organizuje się służbę zdrowia, tworzy urzędy, które pchną do życia nową Polskę, powstaje aparat nowego państwa. Ci, co ten aparat pomagają tworzyć, zaliczani są przez opozycję do „wysługujących się" i często giną od kuli, a znowu służba bezpieczeństwa podejrzliwie traktuje „przedwojennych", i nieraz przymyka się ludzi wcale nie związanych z „lasem". Profesor Jerzy Morzycki, ówczesny minister zdrowia, jedzie razu jednego z małżonką do Lublina na naradę, na którą i ja jestem proszony... Jedzie bez butów i w pożyczonym ubraniu: najpierw banda zatrzymała samochód i obrabowała pasażerów, a potem, gdy pozbawieni dokumentów zjawili się na posterunku milicji — zatrzymano ich jako podejrzanych...

Oglądając przyrządy laboratoryjne profesora Weigla, przechowywane przez prof. Kryńskiego w jego gdańskiej pracowni, wspomniałem rozmowę z prof. Stanisławą Woyciechowską w jej warszawskim mieszkaniu. Pani profesor sięgnęła do szuflady: — To są oryginalne klateczki służące do karmienia wszy, przywiezione przeze mnie ze Lwowa, a tutaj... widzi pan te skraweczki sukiennego materiału? To podkładki wycięte z niemieckich płaszczy wojskowych, dogodna podściółka dla składania jajeczek, czyli gnid... Mój Boże I czego to ludzie nie zabierali ze sobą w wojenną wędrówkę... Ja uratowałam te klateczki i to sukno i jeszcze pamiątkę specjalną: barwione przeze mnie preparaty riketsji oznaczone literką „K". Materiał pobrany z wszy zakażonych tyfusem i zakażających Niemców w górach Kaukazu, świetnie przechowały kolor. Mógłby pan zrobić barwne zdjęcie I to zdjęcie nadałoby się do reprodukcji...

Poruszam się w świecie osobliwych pojęć i niecodziennych sytuacji. Pani Jadwiga Lekczyńska opowiada o swej pracy preparatorki: Przyciskało się główkę, podcinało się odwłok i jelitko pięknie odchodziło... Śliczne były te dobrze nakarmione wszy, takie rubinowe koraliki, a niektóre były blade, chude, to od karmicielek, których one nie lubiły...

Pani Janina Weiglowa (żona Wiktora Weigla, syna odkrywcy): — Niech pan nie pisze tylko o „obrzydliwości" tej pracy, bo równie dobrze mógłby pan nazwać chirurga „Obrzydliwcem rozcinającym flaki". ...Laboratoryjna wesz jest zwierzęciem doświadczalnym jak każde inne...

Oto powód zdziwienia: Zakład Mikrobiologii kierowany przez prof. Kryńskiego kontynuuje po dziś dzień prace lwowskiego instytutu. Tutaj wesz jest nadal zwierzęciem doświadczalnym, a instrumenty sporządzone przez samego Weigla nie są „przechowywane" (jak mi się napisało), ale dalej aktywnie uczestniczą w procesie badawczo-naukowym. W pracowni hoduje się około dziesięciu tysięcy wszy, które z pokolenia w pokolenie od roku chyba 1918 (ponad sześćdziesiąt lat!), w sposób nieprzerwany dziedziczą cechy „weiglowskiej linii".

Jedyna taka hodowla w skali światowej! Laik gotów przyjąć tę nowinę jako zabawną ciekawostkę, ale obeznani z przedmiotem docenią wagę tej zdumiewającej, dziesięciolecia trwającej krzątaniny. Rzadko, ogromnie rzadko zdarza się, aby jakieś zwierzę doświadczalne było tak długo obiektem ciągłej obserwacji. Z młodzieńczą werwą i polemicznym zapałem prof. Kryński kładzie raz jeszcze akcent na wypowiedzianym wcześniej zdaniu: — Odkrycie Weigla nie utraciło ani joty ze swego rewolucyjnego znaczenia! Dzisiaj szeroko stosuje się w charakterze zwierząt doświadczalnych — na równi ze świnkami morskimi i królikami — kleszcze, muchy, karaluchy, świerszcze... Niektóre z moich prac naukowych oparte były na materiale badawczym, jaki stanowiły setki tysięcy wszy poddanych obserwacji. Czy mógłbym sobie pozwolić na zabicie, w celach doświadczalnych, takiej armii np. szczurów czy królików?

Cykl rozwojowy gryzonia jest znacznie dłuższy od cyklu wszy odzieżowej... Mogłem śledzić z dużą dokładnością wahania krzywej wzrostu bakterii w żywym organizmie wszy, badając zależność tego zjawiska od — przykładowo — ilości antybiotyku zawartego we krwi karmiciela... Bezdyskusyjne są korzyści ekonomiczne tej metody, ale nie mniej istotna jest również dogodność wejrzenia w głąb zjawisk świata mikroorganizmów, niejako „na żywo" w łańcuchu przemian obserwowanych w krótkim czasie na tysiącach łatwo dostępnych obiektów... Stwierdzenie to brzmi banalnie, ale to właśnie On (gest w stronę portretu Weigla na ścianie) pierwszy utorował nam drogę „jednym uderzeniem siekiery". Gdy w roku 1914 powołano Weigla do armii austriackiej, aby pełnił funkcję parazytologa wśród jeńców serbskich, już wiedziano, jaki to zarazek wywołuje dur plamisty i przez kogo jest przenoszony. Cóż z tego, skoro nie umiano zarazka sztucznie wyhodować. Zdumiewa, że najtęższe ówczesne głowy nie wpadły na tak prosty „dowcip", ale takie właśnie „dowcipy" zdarzają się tylko ludziom genialnym.

Rozmawiam z lekarzem Wiktorem Weiglem, synem odkrywcy, zamieszkałym dziś w Zabrzu: — Ojciec urodzony w rodzinie niemiecko-czeskiej. Miasteczko Przerów na Morawach. Chował się tam do lat siedmiu. Przedziwny wypadek pozbawił go ojca. Na owe czasy śmierć rowerzysty była zaiste rzadkością, a dziadek zginął właśnie na rowerze wyprodukowanym przez własną firmę... Był właścicielem fabryki powozów, produkującej również bicykle. Trójką pozostałych dzieci zaopiekował się dziadek z linii wujecznej. Wdowa wkrótce potem poznaje w Wiedniu studenta z Polski, późniejszego profesora Trojnara. Ten, kiedy dostał dyplom nauczycielski, przywiózł żonę z dziećmi do Jasła, gdzie otrzymał posadę w gimnazjum. Później rodzina przeniosła się do Stryja. Rudolf Weigl uczęszczał najpierw do stryjeńskiego gimnazjum (jego dyrektorem został ojczym), a następnie posłano go na naukę do Lwowa. Tam studiował biologię na wydziale filozoficznym. Pamiętam z najmłodszych lat śpiewane przez ojca piosenki w języku czeskim i niemieckim. Tak jak sobie ojca przypominam, nigdy nie słyszałem z jego ust deklaracji na temat przynależności państwowej czy narodowej. Polska była czymś tak naturalnym i „swoim", jak powietrze nas otaczające. Dopiero czasy drugiej wojny światowej, znane już panu sytuacje lwowskie, ultymatywne rozmowy z hitlerowcami, zmusiły ojca do zajęcia postawy demonstracyjnej — wówczas gdy oznajmił, że jest i pozostanie Polakiem.

W Krakowie, w czasie wizyty u państwa Jadwigi i Zygmunta Giercuszkiewiczów (matka pani Jadwigi była siostrą Anny Herzig, drugiej żony Rudolfa Weigla), niespodziewanie dostaję do ręki notes Weigla. Jeszcze z lat studiów. W dwóch językach, po niemiecku i po polsku, gęsto drobnym pismem zapisane kartki. Aforyzmy, urywki dzieł filozoficznych, fraszki i poezja... Ten łowca mikrobów, we wszystkich relacjach o nim ukazywany mi jako abnegat pióra, stroniący od pisania listów, dzienników, ba! nawet niechętny pisemnym sprawozdaniom z prac przez się prowadzonych, tu odsłania się jako czytelnik polskich romantyków, pilnie przepisujący do kieszonkowego notesika ulubione wersety: „Niech żywi nie tracą nadziei i przed narodem niosą oświaty kaganiec..." czy „Miejcie nadzieję, bo nadzieja przejdzie z was do przyszłych pokoleń i ożywi je, ale jeśli w was umrze, to przyszłe pokolenia będą z ludzi martwych" (Juliusz Słowacki).

Z okruchów, które tylko pobieżnie przejrzałem (trzeba by pod lupą studiować gęste «wężyki liter), jeszcze dwa drobiazgi wydzielone przez notującego kreską: pierwszy, zatytułowany „Treść życia", zawiera czterowiersz bez wskazania autora: „Gdyby nie ciernie, co życie dręczą kalecząc ducha i ciało. I niszczą marzeń siatkę pajęczą — celu by życie nie miało..." Drugi fragment również bezimienny: „Twym szczęściem — szczęście drugich, ozdobą — prostota".

Czy odnajdą się jeszcze jakieś pisemne ślady — listy, notatki, bruliony, z których przyszły biograf Rudolfa Weigla odcyfruje zatarty już mocno w pamięci współczesnych wizerunek romantycznego młodzieńca, wkraczającego w pożogę pierwszej wojny światowej z austriackim paszportem i w austriackim mundurze, ale z sercem oddanym przybranej ojczyźnie i z wolą, która wiodła jego rówieśników Polaków ku Niepodległej: „Miejcie nadzieję..."?

Profesor Henryk Meisel, podobnie jak i Weigl, znalazł się w roku 1914 w wojsku austriackim. Syn drobnego kupca żydowskiego, z uporem przebił się na studia do Wiednia (tam opłaty były niższe niż w Galicji, wyżywienie tańsze, pokoje dostępniejsze) i naukę — powołany pod broń — kontynuował z przerwami. Z początku w wojsku austriackim nie rozróżniano wśród lekarzy specjalności, ale po nieudanej ofensywie, gdy epidemie i choroby dobrały się do armii, wydzielono grupy lekarzy specjalistów, wówczas Henryk Meisel otrzymał do dyspozycji pracownię bakteriologiczną... jednokonną: wózek zaprzężony w konika dla lekarza i laboranta.

— To było znakomite laboratorium — wspomina profesor. — W małych opakowaniach miałem wszelkie niezbędne pożywki do hodowli mikrobów i mimo szalejącej naokoło wojny mogłem prowadzić w tych warunkach badania... Z odkrywcą szczepionki tyfusowej, głośnym już wtedy Weiglem, zetknąłem się chyba po raz pierwszy w Przemyślu. Weigl z doktorem Filipem Eisenbergiem prowadzili tam regularną już produkcję szczepionki; zdaje się, że gdy cesarz wizytował twierdzę, przedstawiono mu do raportu młodego „pogromcę tyfusu", a Jego Cesarska Mość wyrzekł pod adresem odkrywcy jakąś zawiłą pochwałę... Pod Przemyślem był wielki obóz jeńców Rosjan, panował tyfus, trzeba tych ludzi ratować... Potem, gdy trwały działania wojenne roku 1920, przydzielono nas z Weiglem do VI okręgu we Lwowie. Służbą sanitarną kierował podpułkownik prof. Napoleon Gąsiorowski. Tyfus zbierał wtedy wielkie żniwo, na pograniczu pojawiały się ogniska cholery, krwawej dyzenterii. Jeździłem do Stryja, Tarnopola, Przemyśla, Weigl działał głównie we Lwowie. Nasze kontakty były częste, należałem formalnie do jego pracowni, poznaliśmy się dość dobrze... Gdy później ja wciąż jeszcze pełniłem wojskową służbę w Przemyślu, on już był w cywilu.

Bywały dość zabawne sytuacje: któregoś dnia pułkownik zarządził przegląd inwentarza i wtedy odkryto, że brak szesnastu koców... Weigl, który tymi kocami obdzielił chorych i nie pilnował ich zwrotu — spokojnie odparł: — Znajdą się! Poszedł do magazynu, pokroił cztery każdy na cztery części i położył „zgubę" przed komisją: — Jest szesnaście! Kiedy indziej szukałem daremnie mikroskopu, który zwykle miałem pod ręką. Pytam w końcu Weigla: — A, kolega Steusing we Lwowie nie mógł się bez tego obejść, więc mu posłałem... — Ależ to jest inwentarz wojskowy!...

Zupełną beztroskę Weigla w sprawach materialnych znali wszyscy. Szczęściem dla niego i dla mnie szefował tej komisji generał Iwaszkiewicz, który na ogół lubił dobre kawały i jakoś udało się nam z generałem Jędrzejowskim i profesorem Gąsiorowskim wmówić mu, że te nadużycia" to takie niewinne dziwactwa uczonego... Potwierdzą panu te rysy charakteru Weigla inni rozmówcy. Wielka ciekawość techniki. Zamiłowanie do eksperymentów technicznych. Wielkie zdolności konstruktorsko-wynalazcze. Talent złotej rączki. Te urządzenia z weiglowskiej pracowni, które przechowuje w Gdańsku profesor Kryński, powinny kiedyś znaleźć się w muzeum poświęconym pamięci wielkiego odkrywcy... Pamiętam skonstruowany własnoręcznie przez Weigla aparat do obserwacji odczynu aglutynacji, ale w kropli wiszącej w specjalnej komorze... Cudo precyzji i pomysłowości!

Zygmunt Giercuszkiewicz: — Przez dwadzieścia z górą lat widywałem uczonego w kręgu rodzinnym, razem chodziliśmy na ryby. Łowienia ryb i strzelanie z łuku to były jego ulubione zajęcia w chwilach wolnych, podobnie jak w młodości myślistwo, które zarzucił w latach wojny, gdy naokoło zaczęto polować na ludzi.

Pamiętam z opowieści „Pima" (tak bliscy nazywali Rudolfa) taki szczegół: pierwsze samoloty, na których przelatywał on nad Lwowem, miały silniki smarowane rycyną... Ten olej rycynowy i to, że Weigl sam pilotował aeroplan - to jakoś działało mi na wyobraźnię... Prof. Stanisława Woyciechowska: Zostałam asystentką Weigla już w latach późniejszych, gdy miałam za sobą pracę w kilku innych zespołach naukowych. Moje życie potoczyłoby się inaczej, gdybym tego człowieka nie spotkała. Zrozumiałam dzięki niemu, czym jest właściwie nauka. Że nie jest to gromadzenie wiedzy tylko, lecz samodzielne rozwiązywanie zagadnień nieznanych... On zmuszał ludzi do samodzielności i tej próbie nie każdy podołał. Pamiętam pierwsze dni moje w instytucie. — Dziecko, zrób mi takie preparaty, żeby się one nie odbarwiały — takie otrzymałam zadanie. Spytałam, gdzie biblioteka. — Po co ci biblioteka?

— Muszę przeczytać odpowiednią literaturę, poznać przedmiot... — Z książek? Masz odczynniki, masz aparaturę — rób! To było dla mnie szokujące przeżycie. Najpierw wykonać doświadczenie, a potem wielokrotnie sprawdzić. Jeśli założenie nie sprawdza się, nie przejmować się, próbować od nowa, zmieniając warunki...

Prof. Stefan Kryński: — Weigl nie znał zarozumiałości. Mawiał, że człowiek w życiu przechodzi przez trzy fazy:

  1. najpierw żyje myśląc, że wie wszystko,
  2. wie, że nic nie wie,
  3. zaczyna się uczyć...
— Wielu zatrzymuje się w pierwszej fazie i stąd mamy tak wielu durnych profesorów! Dlatego nie znosił ludzi z tak zwanym wzmożonym samopoczuciem. Gdy rozmawiał z kimś takim, na jego twarzy zjawiał się rzadko widywany złośliwy, niedobry uśmiech... Słyszałem wielokroć: — Człowieku, nie ma głupich robót, są tylko głupi wykonawcy. Gdyby ulice zamiatali ludzie mądrzy, nie byłoby tyle kurzu, a roboty kanalizacyjne stałyby się źródłem wielu wynalazków... Był także zdania, że nadmierne oczytanie w przedmiocie zagraża samodzielności myślenia. Najważniejszym punktem pracy uczonego jest doświadczenie, ale doświadczenie wykonane dobrze. Takie, w którym — jak w równaniu matematycznym — jest tylko jedna niewiadoma. Kontrolę doświadczenia stawiał równie wysoko, dowodząc innym niejednokrotnie, że o złych wynikach przesądziła źle prowadzona kontrola. Rzecz zastanawiająca: gdy przeglądam papiery Weigla, jego notatki i bardziej rozwinięte prace, widzę, że wielekroć cały jego wysiłek idzie na obalenie... własnych tez! Tak bywało i w trakcie publicznych wystąpień, kiedy to zgorszone audytorium słuchało, jak referent sam burzy konstrukcję wzniesioną na początku! Zaprzeczał samemu sobie, przejęty jedynie ustaleniem obiektywnego wyniku. Mówił, w znaczeniu: przemawiał — źle, z wyraźnym wysiłkiem. Nie był zbyt komunikatywny. Można by odnieść do niego samego aforyzm, który lubił powtarzać: Głupi mówi to, co wie, a mądry to, co chce.

Wiktor Weigl, zwany w rodzinie „Turkiem": — Ojciec był bardzo żywą, impulsywną osobowością. Pamiętam jego błyszczące w zapale oczy, gdy mówił, jego uśmiech, którym czarował kobiety... Miał piękne białe zęby, gęste ciemne włosy. W towarzystwie jednak zachowywał się jak szaraczek, siadywał w kącie, skąd wydobywały go zwykle panie. Mówiono o nim, że jest bardzo zdobywczy i nawet powstała legenda o jego sukcesach wśród dam. Owszem: kobiety, piękne stworzenia, stanowiły dla ojca silną podnietę, ale to były uniesienia platoniczne... Tak mi się wydaje. Wszyscy pamiętają jego niezmienny ubiór: rozwarty kołnierz koszuli a la Słowacki, spodnie pumpy, sportowy krój marynarki. Strój ten budził powszechne zgorszenie, gdyż ojciec nie znał wyjątków i zjawiał się tak ubrany wszędzie, w salonach, na katedrze, w restauracji... Wielkim problemem było przymusić ojca do ubrania się we frak, gdy pojechał do Watykanu odbierać z rąk papieża order rycerski Św. Grzegorza... O ile wiem, był to frak pożyczony i tylko raz jeden w życiu widziano w nim Rudolfa Weigla. Wszyscy asystenci wspominają, że lubił dobrze zjeść i kochał dobre trunki, które sam mistrzowsko przyrządzał...

Jadwiga Giercuszkiewicz: — Jako siostrzenica towarzyszyłam wujowi niejednokrotnie w jego wyprawach do znanych restauracji. Tu jednak trzeba było zachować przytomność, bo Weigl potrafił odesłać kelnera z zamówionym daniem, zmieniał menu zupełnie niepomny kosztów i jak zwykle sam bez grosza... Bywał taki roztargniony, że na mój ślub zjawił się jako świadek bez dowodu, na pytanie urzędnika podał stary adres lwowski, zapomniał nawet, gdzie jest czytając gazetę... Byliśmy z tym tak oswojeni, że już nikt się nie dziwił, a ja, gdy szliśmy z wujem na wędrówkę w góry — zbierałam bez słowa porzucane przezeń części ubrania, szalik, sweter, koszulę... Zdziwiony w drodze powrotnej pytał, skąd mam te przedmioty....

Wiktor Weigl: — Ojciec nie znosił tak zwanego czasu wolnego. Każdy spacer w jego towarzystwie to była lekcja przyrody. Umiem do dziś rozróżnić głos każdego ptaka i znam jego łacińską nazwę, to samo dotyczy traw, ziół, owadów, motyli. Gdyby ojciec wpierw nie znał doskonale cyklu rozwojowego wszy, nie trafiłby na trop odkrycia. Zapytał mnie pan, czy Weigl żył problemami sztuki — odpowiem zdecydowanie: nie interesowało go ani malarstwo, ani muzyka, ani literatura piękna. Życie zderzyło go z wielką polityką wiele razy, ale polityki nienawidził I nie interesował się nią. Jako mały chłopiec zna-lazłem na jego stole głowicą szrapnela: objaśnił mi, że na wojnie odłamek ten wpadł do jego kieszeni... Pokazując mi pistolet, pamiątkę z wojny, zaprzeczył, by kiedykolwiek oddał z niego strzał do człowieka... Ja chciałem mieć pistolet, choćby blaszany, ale takiej zabawki nie dostałem. Jaka była moja rozpacz, gdy znaleziony na ulicy pistolecik-pukawkę, ojciec kazał odnieść w to samo miejsce... — To do ciebie nie należy, nie wolno przyswajać sobie cudzych rzeczy!

Pyta pan: jak w ojcu żyła Polska? Żyła w nim głównie — tolerancją. To był kraj, który go przygarnął. Nie znosił jakiejkolwiek dyskryminacji. Gdy we Lwowie endecy ogłosili getto ławkowe dla Żydów, nie usiadł w czasie wykładu, dopóki zmuszani przez bojówkarzy do stania studenci żydowscy nie usiedli. W tych sprawach był nieprzejednany.

Ojciec był typem uczonego z epoki dziewiętnastowiecznej. Żyło w nim pojęcie pracy naukowej jako posłannictwa. Wierzył w pozytywną tendencję rozwoju wiedzy. Dopiero druga wojna światowa zachwiała w nim tę wiarę... Gdy wstępował na ścieżkę swego odkrycia, był uczonym-romantykiem. Badania prowadził najpierw na sobie samym. Zbierał wszy zakażone i poddawał się ich ukąszeniom, hodował na sobie materiał, z którego wytwarzał pierwsze porcje szczepionki. W Przemyślu ciężko zachorował na tyfus i ledwie wyszedł z życiem. Długo nie mógł się zdecydować na wypróbowywanie szczepionki na innych osobach. Pierwszą próbę, bez jego wiedzy, przeprowadził przydzielony ojcu... ordynans. Żona tego ordynansa, Rózia, kobieta zresztą kłótliwa, pracowała również w zespole sanitarnym i została zaszczepiona.... Jej mąż po jakiejś rodzinnej awanturze podrzucił do jej ubrania porcję zakażonych wszy i... nic! Rózia nie zachorowała. W roku 1921, gdy ojciec się ożenił, jego asystentką i ofiarną pomocnicą została żona, Zofia — moja matka. Funkcje laborantów pełnili Michał Martynowicz i Grzegorz Karlic. To już był etap regularnej produkcji szczepionki na potrzeby całego kraju.

Prof. Zbigniew Stuchly: — Weigl chorował na tyfus plamisty dwukrotnie, za każdym razem niezwykle ciężko. Podczas swej choroby zakażał wszy tyfusem plamistym, karmiąc je własną krwią. Gdy nikt nie chciał mu wyciąć skóry do tzw. biopsji dla stwierdzenia charakterystycznych dla tyfusu plamistego zmian w skórze, zrobił to sam, wycinając ją nożyczkami na brzuchu. I nawet w chorobie wydawał polecenia laborantce, zresztą własnej żonie, kierował eksperymentami. Był sam dla siebie „obiektem doświadczalnym". Wspaniały człowiek.

Na pogrzebie Rudolfa Rakowieckim w Krakowie, 14 sierpnia 1957, przemawiał nad jego trumną dr Henryk Mosing, wierny uczeń i wieloletni asystent zmarłego, zamieszkały dziś we Lwowie. Tekst tego przemówienia otrzymałem od prof. Kryńskiego:

"Lwowska pracownia Weigla była Mekką dla wszystkich, zajmujących się tyfusem plamistym, do której zjeżdżali się liczni uczeni nie tylko z krajów Europy, lecz i z innych kontynentów, z Ameryki, Azji, Afryki i Australii. Prof. Charles Nicolle, chluba Francji, uczeń Pasteura i Rouxa, spędził równo dwadzieścia pięć lat temu w pracowni Weigla szereg dni. W przedśmiertnym piśmie, charakteryzując uczonego swej epoki, wypowiedział Nicolle swój sąd o Weiglu, że jest to "człowiek nauki, godny najwyższego szacunku". Jako jego uczeń i wieloletni współpracownik, z perspektywy lat i wypadków ocenić mogę słuszność i głęboką prawdę tej charakterystyki (...) Mozolne serologiczne badania, żmudne eksperymenty przeprowadzał niesłychanie uczciwie, sumiennie i krytycznie. Jego dewizą było, iż 90 procent w badaniach powinna zajmować kontro/a, o czym tak często „naukowcy" pochłonięci eksperymentem zapominają Dzięki temu rezultaty jego badań są niewzruszone po dzień dzisiejszy. Praca „O istocie zarazka duru plamistego", licząca stronic kilkanaście, jest rezultatem wielu lat żmudnej pracy (...) Ostatnie ćwierćwiecze nauczyło nas patrzeć krytycznie na wiele wartości, widzieliśmy, jak ludzie w różnych warunkach rozmaicie się zachowywali, Weigl był człowiekiem, który w zawierusze dziejowej umiał zachować godność polskiego uczonego, nie poddającego się żadnym próbom".

A oto wypowiedź Charles Nicolle'a, laureata Nagrody Nobla, znakomitego mikrobiologa, na posiedzeniu rady naukowej Instytutu Pasteura w Paryżu w kwietniu 1933: „Walka z tyfusem plamistym nie wyglądała bardzo korzystnie tak długo, aż na widownię wystąpił znakomity badacz polski prof. Rudolf Weigl ze Lwowa. Swoją podziwu godną metodą nauczył nas hodować zarazek tyfusu plamistego we wszach. To nie jest jednak jedyna zasługa Weigla. Weigl wynalazł doskonałą szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu. Wyniki uzyskane szczepieniem metodą Weigla są wprost wspaniałe. Weigl uratował życie tysiącom ludzi, jest to człowiek, który zasługuje na najwyższe uznanie, jako pierwszorzędna głowa, jako niezmordowany pracownik, jako fanatyk nauki."


cz.3 ZWYCZAJNY-NADZWYCZAJNY

"Żyj i używaj, pnij się na wyżyny, boś jest rozumne i wolne stworzenie, lecz pnąc się - bliźnich nie spychaj z drabiny, bo łzy w społecznej walce to kamienie" — drobniutkim, równym pismem, wytoczonym na szpilkę ołówkiem, zapisał do notesika urywek wiersza Rodocia student Uniwersytetu Lwowskiego, poddany austriacki, Rudolf Weigl. W notesiku przechowywanym u pp. Giercuszkiewiczów w Krakowie, notatki w języku polskim i niemieckim, przemieszane jeszcze pół na pół, potem z upływem lat język polski zdominuje w rękopisach niemczyznę. To pierwsze pięciolecie początku wieku. Wojna światowa przechyli szalę.

A w Niepodległej u progu wolności Weigl, już wyzuty z munduru, jest polskim obywatelem. Nikt go o przyczynę nie spyta. Dopiero w roku 1942 usłyszy to pytanie z ust hitlerowskiego generała i wtedy odpowie: "Wybrałem ojczyznę u 1918. Raz jeden i na zawsze". W roku 1922 nazwisko uczonego ze Lwowa rozpatruje szwedzka Akademia na liście kandydatów do Nagrody Nobla, ale blask wielkiego Francuza Charlesa Nicolle'a, członka francuskiej Akademii Nauk, zresztą przyjaciela Weigla, przyćmiewa sukces pogromcy duru plamistego. Nicolle już w roku 1909 udowodnił doświadczalnie, że dur plamisty przenoszą na człowieka wszy odzieżowe i wciąż jeszcze czekał na najwyższą nagrodę. Przyznano mu Nobla w roku 1928. Odkrycie Weigla dawało ludzkości praktyczny oręż w walce z tyfusem, a więc o ogromnej doniosłości i społecznej. Nagrody jednak nie otrzymał. Dlaczego? Gdyby Weigl był Austriakiem... Możemy spekulować tylko domysłami. Nagrody Nobla, jak dowiodły tego długie dziesięciolecia, wielekroć stanowiły wypadkową najdziwniejszych operacji politycznych, niewiele mających wspólnego z nauką. W roku 1936 kapryśna gwiazda Rudolfa Weigla uśmiecha się doń obiecująco po raz drugi: jest on znowu kandydatem na liście szwedzkiej Akademii, ale ani on sam, ani rząd jego ojczyzny z wyboru bynajmniej nie przejmuje się tą okazją... Żadnego poparcia i żadnych starań! Przeszło, minęło. W roku 1942 — jak podaje prof. Stefan Kryński — generał Kaufmann, zastępca Himmlera, obiecuje Weiglowi starania rządu w szwedzkiej Akademii Nauk oraz posiadłość w Rzeszy i utworzenie instytutu jego imienia w Berlinie. Rudolf Weigl odmówił.

Niespodziewanie w roku 1946 w Sztokholmie przypomniano sobie o Weiglu. Na szalach noblowskiej nagrody ważone jest także nazwisko Polki, Heleny Sparrow, kierującej w Tunisie badaniami nad tyfusem (hodowla zarazka w tkance płucnej myszy) i Amerykanina Coxa, który wyhodował riketsje na kurzym żółtku. Kandydatura Weigla miała bardzo dobre szanse. Wcześniej jeszcze otrzymuje on zaproszenie do Sztokholmu celem wygłoszenia w szwedzkiej Akademii Nauk referatu o swoich pracach nad tyfusem plamistym. Wielce zaambarasowany brakiem koniecznego fraka (jak wiemy, nie cierpiał tego stroju, nie znosił oficjalnych uroczystości), pokonawszy i tę trudność — wyjeżdża do Szwecji. Znam tę historię z kilku źródeł, przytoczę wszakże wypowiedź Wiktora Weigla, syna uczonego:

— Ojciec dostał wiadomość w ostatniej chwili. Gdy znalazł się w Sztokholmie, nad jego głową skrzyżowały się szpady... Okazało się, że Szwedzi nie zaaprobowali polskich kandydatów do nagrody literackiej, chodziło bodajże o Zofię Nałkowską... Nasi dyplomaci postąpili wedle porzekadła: „na złość cioci odmrożę sobie uszy"... Ambasador Ostrowski wycofał również kandydaturę Rudolfa Weigla. Ojciec natychmiast zawrócił do kraju i, w najmniejszym stopniu, nie stropiony... wybrał się tego samego dnia na kolację do „Hawełki"... Okropnie zmierziła go szwedzka kuchnia! Ani zaprzepaszczenie wielkiej szansy, ani utrata imponującej sumy (w tysiącach dolarów) nie przygnębiły go wcale. Tata z kwestią finansową był całe życie na bakier, a o tytuły i nagrody nie dbał...

Profesorowie Stefan Kryński, Zbigniew Stuchly, Stanisława Woyciechowska, Henryk Meisel, Jan Starzyk, najbliżsi współpracownicy i przyjaciele Weigla jednomyślnie potwierdzają tę jego zdumiewającą niewrażliwość na sztychy losu, gdy chodziło o blaski i laury. Ale bolały go bardzo intrygi, jakich doświadczył na sobie po wojnie. Odczuwał też boleśnie samotność, pozostając uparcie tak długo w Krakowie, do którego przyjaciele rozproszeni między Gdańskiem, Poznaniem, Wrocławiem i Warszawą, zaglądali tylko z rzadka. Jednak kwestia prestiżu oficjalnego i sławy dlań nie istniała. Traktował te sprawy z rubasznym humorem i dystansem.

Stefan Kryński dopełnia ten szkic portretowy wyrazistą kreską:

— Nauka to nie jest winda do kariery — mawiał Weigl. Sam zostawił po sobie znikomą ilość prac opublikowanych. Rozpatrując przekazane mi po jego śmierci rękopisy, nie znajduję zakończonych tematów; to są bruliony rozmyślań nad daną kwestią, rzekłbym — dialogi ze sobą samym... Nie znosił gładkich uogólnień i swoim asystentom nie dawał żadnych „tematów". W obcowaniu bliski i bezpośredni peszył młodego człowieka zawołaniem: Zrób to sam! Nic mnie nie obchodzi, jak do tego dojdziesz... Sam musisz wiedzieć! Ale rezultat pracy interesował go bardzo i gotów był wniknąć w najdrobniejszy szczegół. Skutek był ten, że słabsi odpadali... Opowiadano mi, że na początku lat dwudziestych, gdy Weigl objął we Lwowie kierownictwo instytutu i otrzymał nominację na profesora zwyczajnego biologii, w szacownych sferach naukowych rozległo się szemranie: Jak to! Od razu -— „zwyczajny"?... Weigl posłyszawszy ten szmerek, bez ceremonii odparował: — Zwyczajnych, moi panowie, robią nadzwyczajnymi, nadzwyczajnych, takich jak ja — od razu zwyczajnymi... Wygórowane pojęcie o sobie? Nadmiar chełpliwości? Skądże — wrodzona awersja do tytułomanii i wszelkiej celebry. Ta jego bezceremonialna szczerość! Po wojnie, gdy przyjeżdżał z Krakowa do Warszawy, aby w ministerstwie załatwić coś dla swej Katedry Bakteriologii Ogólnej, bywało, przetrzymany dłużej pod drzwiami ministra, wpadał jak burza do jego gabinetu i walił kawa na ławę, co myśli o „demokratycznej" biurokracji, przedkładał ministrowi nie tyle prośby, ile ultymatywne postulaty i — wyjeżdżał z Warszawy z niczym.

Nieszczęściem Weigla były dość długie okresy w jego życiu, kiedy nieopatrznie podejmował się przeprowadzenia produkcji szczepionki i kiedy pełnił sam, jednoosobowo, obowiązki kierownika i zarazem organizatora zakładu. Absolutnie nie miał po temu zdolności! Zacznijmy od tego, że nie znał się na ludziach Dobierał kiepski personel, osoby nie znające się na ekonomii. Ani on sam, ani jego podwładni nie potrafili skalkulować cen, nie umieli nawiązać właściwych kontaktów handlowych, partaczyli samą produkcję. Powiedzmy otwarcie: Szczepionka też nie była najwyższej jakości, gdy rękę do tego przykładał Weigl. Kiedy wybuchła wojna i we Lwowie znaleźli się Niemcy, wówczas pełnomocnik niemiecki, bardzo dobrze zorientowany w stosunkach panujących w Instytucie, nader prędko i stanowczo odsunął Weigla od spraw produkcyjnych. Od razu znikł najważniejszy mankament, który hamował rozwój badań naukowych... Wyda się panu paradoksalne to, co powiem, ale to jest fakt bezsporny: do końca wojny wykonaliśmy w instytucie więcej prac naukowych niż może w całym okresie międzywojennym... Ja także byłem rozbitkiem na tej doskonale izolowanej wyspie: w ciągu jednego roku i niespełna siedmiu miesięcy przygotowałem rozprawę doktorską i napisałem połowę pracy habilitacyjne) oraz dziesięć pełnowartościowych prac naukowych, z których żadna nie miała charakteru przyczynkarskiego... To samo mogliby powiedzieć o sobie profesor Stanisława Woyciechowska i profesor Tadeusz Korzybski.

Nie dość, że Weigl nie umiał w swej krzątaninie wyjść poza obręb produkcji na poły laboratoryjnej, na poły technicznej, to jeszcze zagubił w tym chaosie swą własną pracę naukową. Użerał się z firmami w sprawie opakowań, zamiast pochylać się nad mikroskopem. A dodajmy do tego nie kończące się remonty w instytucie! W budynkach poklasztornych zaprojektował jakieś laboratoryjne podziemia i wiecznie coś przerabiał. Tu ściana trzy centymetry za gruba, tam za cienka o dwa... Woła jednego razu laboranta Nuzikowskiego i pyta: Co, kolego, czujecie? Ten wzrusza ramionami, nie wie, o co chodzi. Głupi! Jeszcze kilka osób wchodzi do podziemia. Nic nie rozumieją. Wpada Anda (Anna Herzig — późniejsza żona Weigla — R. W.) ...Pani doktor bez wahania stwierdza: — Sufit przytłacza! — i szanowny profesor każe zrywać nową podłogę, poleca obniżyć jej poziom o trzy centymetry... Takiej anarchii produkcja nie znosi. To się musi odbić na sprawach ekonomicznych i na samym poziomie pracy. Odbiło się to również na jakości szczepionki, kiedy po zakończonej wojnie, Weigl zorganizował w Krakowie mały instytut do badań nad tyfusem plamistym, zanim nie powierzył kierownictwa dr. Janowi Starzykowi...

Jeden z moich rozmówców opowiadał mi anegdotę wziętą z życia. Do Weigla przybył ajent spedycji opałowej i zaproponował przywiezienie tylu a tylu ton węgla; gdy profesor wyraził zgodę — ajent zjawił się do podpisu z rachunkiem. Weigl, nie wglądając w papiery, podpisał. Był mocno stropiony, kiedy w czas jakiś wyszło na jaw, że węgla nie dowieziono ani grama, a ów „ajent" znikł jak kamfora... Ta autentyczna historyjka mówi wiele o typie umysłowości uczonego-wynalazcy, który potrafił zaprojektować i sam własnoręcznie wykonywał przemyślne przyrządy naukowe, a nie zorientował się, że trzeba najpierw, nim się pokwituje, zobaczyć samemu, czy węgiel w ogóle przywieziono...

Prof. Stanisława Woyciechowska: — I to wszystko odnosi się do człowieka, który sam głosił i praktykował zasadę: Dziewięćdziesiąt procent czasu w badaniach powinna zajmować kontrola wyników!

Reporter szczęśliwie napotyka na swej drodze ludzi, którym obcy jest kunszt brązowniczy: postać Rudolfa Weigla wyłania się ze wspomnień w niemałym bogactwie sprzeczności, jakie cechować powinny były tego uczonego otwartego na niespodzianki życia całym swym istnieniem. „Żyj i używaj, pnij się na wyżyny" — notował młodzieńczą ręką, jakby świadom swej natury, która nie kłóciła jakoś „wspinania się na wyżyny" z potrzebą „używania"... Sądzę, że dla wielu jego przyjaciół podana przeze mnie wiadomość o istnieniu wspomnianego notesika, będzie wielkim zaskoczeniem. Wszyscy jednogłośnie zaprzeczali, by Weigl interesował się poezją, literaturą, muzyką, malarstwem. Nawet syn uczonego, zwany w rodzinie „Turkiem", charakteryzując postać ojca, na moje wyraźne pytanie: Czy Weigl interesował się sztuką? — odparł po namyśle: Nie pamiętam, by takie zainteresowania kiedykolwiek objawił. A dalej dodał: — Interesowała go technika, wynalazki, myślistwo i wędkarstwo, przyroda... Znał doskonale przepisy wędkarskie i ściśle ich przestrzegał. Pilnował, bym złowione ryby mierzył miarką i jeśli rozmiar był nieprzepisowy, musiałem zdobycz wypuścić do wody... Nigdy w czasie długich spacerów czy wypraw nad wodę nie mówiliśmy o literaturze, a poezja... Owszem, znał ojciec wiele ludowych piosenek niemieckich i czeskich i chętnie je przy mnie wyśpiewywał. Również i wtedy, gdy ćwiczył mnie w strzelaniu z łuku. „Pim" (przydomek ojca) był w tej dziedzinie takim perfekcjonistą, że gdyby w roku 1936 pojechał na olimpiadę do Berlina, to by pewnie zdobył mistrzostwo. Jego prywatne wyniki były lepsze od olimpijskich, a mnie tak dobrze w strzelaniu łuczniczym ułożył, że zdobyłem nawet mistrzostwo Lwowa. Zaprzeczyłem już wcześniej, by interesował się polityką, gdyż uważał, że prowadzi ona zawsze do nadmiernych kompromisów moralnych. Przypomniał mi się jednak teraz epizod budzący zastanowienie: w kilka dni po wiadomości o podpisaniu układu monachijskiego, ojciec zabrał mnie na polowanie i wówczas słyszałem, jak toczy się rozmowa na ten temat. W pewnej chwili ojciec z całym przekonaniem oświadczył: Gotów jestem się założyć, że najwyżej za trzy lub cztery lata wybuchnie wojna... Jeśli nie interesowała go polityka, to skąd czerpał przesłanki do takiej oceny sytuacji? Wydaje mi się, że my wszyscy, znający go z bliska, widzieliśmy jednak tylko powierzchnię...

Okres międzywojenny w życiu Rudolfa Weigla jawi się oczom kronikarza fragmentami. Są to drobne okruchy wspomnień nielicznych świadków i zaledwie strzępki dokumentów, notatek, listów. Trzeba do tej mozaiki uzbierać jeszcze sporo kamyczków, by obraz stał się bardziej czytelny. Ten „łowca mikrobów" spisywał w notesach swe intymne spostrzeżenia i dokonywał wypisów z ulubionych lektur (notes w posiadaniu pp. Giercuszkiewiczów), choć panuje zgodna opinia, że „nie znosił pióra i papieru", a z literaturą był na bakier. Dowiedzieliśmy się niedawno z programów telewizyjnych wrocławskiego dziennikarza Ryszarda Panka, że Weigl miał w sobie żyłkę filmowca dokumentalisty. Istotnie, brał do ręki kamerę amatorską i kręcił sceny ze swojej wyprawy do Abisynii, filmował także swoje życie prywatne. Zachowały się też rolki wąskiej taśmy, na których Weigl utrwalił pewne sceny pracy w instytucie i... epizody z wycieczki w grupie dziewiętnastu profesorów, zaproszonych przez radzieckich uczonych do Kijowa i Moskwy we wrześniu 1940. Filmy te znajdują się w przechowaniu również państwa Giercuszkiewiczów w Krakowie. A ile podobnych niespodzianek czeka może jeszcze na cierpliwego dokumentatora?

Jak dalece nazwisko Rudolfa Weigla znane było przed wojną na świecie, pisze profesor Henryk Meisel w „Kilku wspomnieniach z lat przedwojennych i z okresu wojny" („Postępy Mikrobiologii", tom XVII, zeszyt 2/1978):

„Z końcem międzywojennego 20-lecia mikro-biologia lekarska w Polsce rozwijała się bardzo żywo. Głównymi ośrodkami prowadzonych na wysokim poziomie badań naukowych był Państwowy Zakłao Higieny i niektóre jego filie, np. filia lwowska. Tematyka prac naukowych PZH obejmowała wszystkie aktualne zagadnienia mikrobiologiczne o charakterze podstawowym i praktycznym. Szczególne zasługi w rozwoju badań w PZH ma Ludwik Hirszfeld. Przez wiele lat przed II wojną światową pracowałem w filii PZH we Lwowie (...) Bardzo ważną dziedziną działalności filii a także Zakładu Biologii kierowanego przez Rudolfa Weigla, była walka z durem plamistym nękającym południowo-wschodnie krańce kraju. Głośne badania nad durem plamistym R.Weigla i opracowane przez niego metody sporządzania skutecznej szczepionki przeciwko tej chorobie spowodowały, że zakład Weigla był ośrodkiem przyciągającym naukowców z całego świata. Przed wojną kraj miał już zapewnioną obsługę mikrobiologiczną, co również było głównie dziełem PZH i jego filii. Oprócz dużych laboratoriów diagnostycznych sieci PZH, istniały liczne małe, należące do Ubezpieczalni Społecznej, szpitalne, laboratoria miejskie i prywatne. Rozwinięte było również szkolenie kadry mikrobiologów (...). W bibliotekach poważniejszych zakładów można było znaleźć wszelkie fachowe czasopisma z całego świata, a nasze pismo - "Medycyna Doświadczalna i Mikrobiologia" - cieszyło się uznaniem za granicą i miało zawsze dużo materiału do publikacji".

Profesor Stefan Kryński dopełnia ten obraz bardzo ciekawym dokumentem. Jest to zachowany w papierach Weigla rękopis listu szefa sanitarnego misji belgijskich w Chinach, o. Ruttena, nadesłany przed wojną do instytutu. O. Rutten pierwszy wypróbował na większą skalę i ocenił znaczenie szczepień ochronnych, czym był nie tak jeszcze dawno dur plamisty i czym się stało odkrycie polskiego uczonego:

Najstraszliwszy nasz wróg pisze O. Rutten -tyfus plamisty. Ta okropna choroba porwała nam więcej ofiar niźli wszystkie epidemie, choroby, morderstwa razem wzięte. Wystarczy powiedzieć, że spośród 130 ojców zmarłych w latach 1906-1931, 88, a więc 70%, padło ofiarą tyfusu plamistego. Trwaliśmy w nadziei, że człowiek, który tylu odkryć dokonał, wynajdzie wreszcie sposób zabezpieczenia przed tą chorobą. Jakoś tak przed ośmiu laty doszły do nas wieści, że w dalekiej Polsce jeden z waszych uczonych wynalazł szczepionkę przeciwtyfusową o niezwykłej jakoby sile działania. Nazwisko tego profesora brzmiało Weigl. Profesor Rudolf Weigl z Uniwersytetu Lwowskiego. Przyznam się, że z początku ustosunkowaliśmy się dość sceptycznie do tej wiadomości. Tyle nam już w ciągu tych lat przedstawiano lekarstw i szczepionek przeciw tyfusowi, tyle razy zapewniano nas o o absolutnej skuteczności, tyle pieniędzy wyłudzono na te próby. Przecież skuteczny środek lub szczepionka przeciw tyfusowi plamistemu to kwestia życia lub śmierci dziesiątków tysięcy nieszczęśliwych w tym kraju. Tym razem jednak informacje wyglądały tak poważnie, że postanowiłem zainteresować się nimi bliżej. Na moją prośbę profesor Weigl przygotował dla nas 200 szczepionek i posłał nam do Pekinu. Zaszczepiliśmy natychmiast tych ojców, którzy byli najbardziej narażeni, mieszkając w okolicach ogarniętych przez najsilniejszą epidemię oraz pewną liczbę Chińczyków. Szczepień dokonali: węgierski lekarz dr Stefan Gajdos oraz lekarz chiński, dr Czang.

Wyniki przeszły nasze najśmielsze oczekiwania. Śmiertelność wśród misjonarzy, tak wysoka przedtem, spadła nagle tak gwałtownie, że wkrótce doszła niemal do zera, przynajmniej, jeśli chodzi o zgony wskutek tyfusu plamistego. Ani w roku 1931, ani w ciągu trzech lat następnych, nie było wypadku zgonu wskutek tej strasznej choroby, poza jednym tylko misjonarzem, który nie był szczepiony.

Wobec tego rodzaju rezultatów, postanowiliśmy przystąpić do szczepień metodą Weigla na daleko większą skalę. Tu jednak nasunęła się wielka trudność. Proces fabrykacji szczepionki Weigla jest bardzo skomplikowany i uciążliwy, a o przesyłaniu większych jej ilości z Polski nie mogło być przecież mowy. Wydelegowaliśmy więc do Lwowa dra Czanga. Przyjęty niezwykle serdecznie przez prof. Weigla, nasz chiński lekarz mógł pracować przez parę miesięcy w jego laboratorium i nauczył się gruntownie procesu wytwarzania szczepionki. Po powrocie dra Czanga do Pekinu, stworzyliśmy przy naszym laboratorium specjalny oddział, którego wyłącznym zadaniem jest fabrykacja szczepionki anty-tyfusowej, metodą Weigla. Kierownictwo tego oddziału objął, oczywiście, uczeń waszego profesora, dr Czang, który ma do swej dyspozycji stosunkowo liczny, gruntownie wyszkolony personel chiński.

Od chwili rozpoczęcia szczepień, czyli od siedmiu lat, nie zdarzyło się, aby szczepiony misjonarz lub krajowiec zmarł wskutek tyfusu plamistego. Wasza polska szczepionka uratowała życie nie tylko misjonarzom, ale tysiącom biednych Chińczyków. Błogosławimy za to naukę polską i w modlitwach naszych prosimy Boga, aby mogła ona dalej pracować i tworzyć, ku dobru i ocaleniu ludzkości".

Będąc niedawno w Zabrzu u państwa Janiny i Wiktora Weiglów, oglądałem fotografie Ruttena i dr. Josepha Czanga zachowane z czasu ich pobytu we Lwowie. Pan Wiktor pamięta pierwsze spotkanie z o. Ruttenem:

— Pojechaliśmy z ojcem na ryby, łowić pstrągi w Gorganach. Tam, nieopodal głuchej wioszczyny Iłemnia, zamieszkałej bodajże przez Bojków, płynął wartki potok. Ludność tamtejsza pociągu nie widziała, a samochód był pojazdem z zaświatów. Nagle... Dziś jeszcze pamiętam to wrażenie, jakie wywarła na nas figura w zakonnym habicie i obszernym kapeluszu: ten człowiek maszerował ku nam zupełnie samotnie, już z dala wymachując rękami, i wołał po francusku nader donośnie: — Monsieur Weigl, czy pan otrzymał mój list z Pekinu? Jak tutaj dotarł, jak się porozumiał z tutejszą ludnością i dopytał bezbłędnie o mego ojca? To dla mnie do dziś pozostaje tajemnicą. Ojciec wynagrodził trudy misjonarza, darowując mu znaczne ilości gotowej szczepionki i wyraził zgodę na przyjazd doktora Czanga, który gościł w naszym instytucie prawie przez dwa łata.

Pan Zygmunt Giercuszkiewicz przechowuje także kilka listów o. Ruttena, adresowanych do Rudolfa Weigla z Belgii już po zakończeniu wojny. Przebywając od roku 1937 w Chinach pod okupacją Japończyków, znalazł się w roku 1943 w obozie dla internowanych. Zwolniony z obozu w roku 1945, pod presją policji kuomintangowskiej opuszcza wraz z innymi misjonarzami Chiny i dopiero po dwu latach tułaczki powraca do Belgii... Z listów, jakie doń dotarły z drugiej półkuli, z USA, dowiaduje się, że Weigl w roku 1940 stracił żonę, ale sam przeżył. Ojciec Rutten prosi o adres profesora Hirszfelda i, poruszony wiadomościami, jakie napływają z Polski o okropnościach wojennych, pisze:

„Nie mogę zupełnie zrozumieć Niemców tej epoki, przechodzi to wszelkie wyobrażenia na temat tego narodu... To doświadczenie, które stało się Pańskim udziałem i ta konieczność odpowiedniej adaptacji do tych warunków i niebywałe czyny, jakich Pan dokonał, to sprawa nie do pojęcia!"

Dla nas patrzących na epokę ostatniej wojny już z pewnego dystansu, okrutne doświadczenie, jakie stało się udziałem Rudolfa Weigla w tych latach, jest również "sprawą nie do pojęcia".


Ryszard Wójcik

Copyright Ryszard Wójcik



Data utworzenia strony: 2014-01-26

Powrót
Licznik