Andrzej Barącz

U Nas we Lwowi


LWÓW cz. 1
(06/06/1995, 05/11/2002, 06/11/2002)


Siedzę nad błękitnym Morzem Śródziemnym w kraju obcym, choć spadkobiercy wielu kultur które tu nakładały się warstwami od przeszło czterech tysięcy lat. Nie "nad szumiącym Tajem", jak głosiła niegdyś piosenka rewii gimnazjalnej pióra Zygmunta Reissa ale w romantycznej Andaluzji, dziś niestety zmieniającej się szybko w hałaśliwą i wulgarną Riwierę. Przede mną, na tle błękitnego morza i nieba, na wzgórzu na którym kiedyś stały kolejno twierdze Fenicjan, Kartagińczyków, Greków, Rzymian i Arabów, wznosi się teraz kościół, którego wieża postawiona 1200 lat temu była częścią fortyfikacji arabskiej. Było to jeszcze przed narodzeniem Piasta, a kiedy Kalif Kordoby odwiedził dzikie północne kraje. Około roku 1000 był w Kaliszu i Krakowie, który wtedy jeszcze był miastem czeskim.

Wszystko to malownicze ale obce przypomina mi wciąż, że jestem wygnańcem. Że gdzieś tam za sobą pozostawiłem, zmuszony tyranią losu, miasto siedmiu wzgórz, w którym przeszedłem moją tragiczną młodość, ale młodość. Dziś przypomina mi to tylko, że gdziekolwiek osiadłbym, nawet w tej nowej Trzeciej Rzeczypospolitej, będę zawsze za granicą, a gdybym wrócił do mego rodzinnego miasta, będę już też w kraju obcym, za granicą. Obrazuje to bezsens sztucznych podziałów, którymi człowiek podzielił ziemie na moje i twoje. Dziś kiedy spojrzeliśmy na ziemię z przestrzeni, stało się jasnym, że żyjemy w cienkiej warstwie gazów, na zawieszonym w przestrzeni satelicie, którego skłócona załoga stanowi całą ludzkość i że w nieskończoności przestrzeni i czasu istnieją miliardy takich słońc, jak to dookoła którego krążymy. Jak błahe wobec tego wydają się te sztuczne podziały narzucone ludzkości przez tyranów, dyktatorów i błędne doktryny religijne czy narodowościowe, świadczące tylko o niedojrzałości ludzkości. Ludzkość dojrzewając przechodzi ewolucję, w której rywalizują kultura i cywilizacja. W naszej dobie hołdującej łatwiźnie, prym wiedzie cywilizacja, która daje nam do ręki narzędzia bez sposobu ich użycia. Dlatego najczęściej używamy ich błędnie. Przepis użycia zawarty jest w kulturze, dlatego kultura i cywilizacja powinny rozwijać się współmiernie. Wydaje się to być nieodzownym warunkiem dla przeżycia ludzkości. Jesteśmy więc panami swego losu. Nie przerzucajmy odpowiedzialności za to na barki hipotetycznego bóstwa. Za nasze czyny my sami jesteśmy odpowiedzialni. My wybieramy drogę w stworzonymi przez nadrzędny Intelekt (czy intelekty) świecie, obdarzeni inteligencją, która pozwala nam na sterowanie naszym losem. Takie myśli przychodzą mi do głowy na tym samotnym wygnaniu.

Ale dość tej filozofii. Powróćmy do naszego pierwszego tematu. Ta do Lwowa. Widziałem kiedyś na telewizji obrazki z ówczesnej rzeczywistości. Może teraz się to zmieniło. Ale wtedy zobaczyłem kolumnę Mickiewicza na tle obdrapanych domów, pomalowanych na jakiś "kazionny" kolor, z powybijanymi szybami, przez które wiały podarte firanki. Na ścianach domów wypisane były białą farbą (to było już po pierestrojce) cyrylicą, jakieś prawdy życiowe. Po ulicach posuwali sie ludzie w fufajkach, w futrzanych czapkach, patrzący bezmyślnie w dal. Każdy niósł jakiś tobołek jak mrówka do mrowiska. Potem widziałem pomalowane na żółto Ossolineum, i tylko kawki jak za dawnych lat kłębiły się chmurą nad jesiennymi drzewami. I te bruki Lwowskie, którym nawet czołgi przewalających się armii niemiecko-sowieckich nie dały rady. Było mi smutno i zacząłem myślami chodzić po ulicach przedwojennego Lwowa, przypominać sobie czasy i ludzi związanych ze Lwowem mojej młodości.

A więc najpierw Chorążczyzna, gdzie mieszkałem. Z cytadeli schodziła do niej stroma ul. Heleny Dąbczańskiej, dawniej Cytadelna, przez którą to właśnie w dzień deszczowy i ponury szły kiedyś Lwowskie Dzieci na tułaczkę ale z nadzieją na powrót. Tym razem ta nadzieja zawiodła. Idąc od Cytadeli w stronę Akademickiej mijałem wiele wspomnień. Więc był plac Dąbrowskiego ze studnią artezyjską, z której brano wodę w czasie wojny ukraińskiej, kiedy wodociągi Lwowskie nie działały. Gdzieś na Chorążczyźnie stał pałacyk hr. Aleksandra Fredry, ale już za moich czasów nie było po nim żadnego śladu. Naprzeciwko placu Dąbrowskiego stał jednopiętrowy dom, w którym było seminarium handlowe żeńskie Anny Rychnowskiej-Ciorochowej. Mąż Pani Anny Inż. Cioroch był Ukraińcem i konstruktorem pływającego młyna, którym mielił zboże dla chłopów ukraińskich, mieszkających nad Dniestrem. Dom ten był też szczególny tym że mieszkał w nim Inż. Franciszek Rychnowski albo Iks won Chyr (czytaj wspak) de Wyszehrad. Kiedyś miał on tam fabrykę zatrudniającą 100 ludzi, której personel za moich czasów redukowany był do jednego człowieka, starego pana Maciaka, który pracował tam na własne utrzymanie. Pan Rychnowski był to niezwykły oryginał. Średniego wzrostu, brodaty, z brzuszkiem, w kapeluszu z piórkiem spod którego spadały mu na ramiona długie, siwiejące włosy. Miał ogromny ogórkowaty nos. W krawacie lśniła wielka perła którą dostał za jakieś zasługi od królowej Carmen Silva a z butonierki zwisał order nadany mu przez królową Wiktorię.

Inżynierowie elektrycy byli cenieni w owych czasach. Pan Rychnowski założył w gmachu sejmu galicyjskiego (później UJK) pierwsze na terenie Imperium Austriackiego oświetlenie elektryczne do którego elektrownia i lampy łukowe były skonstruowane przez niego (w tym czasie nie można było nic takiego kupić). Gadka mówi, że jeden z ówczesnych posłów próbował od niego kupić beczkę tego, co się świeci w lampach łukowych. Ponieważ Pan Rychnowski twierdził, że udało mu się skroplić elektryczność jest w tym pewna substancja. Wydał nawet w tej materii dwie broszury: "Omnia in Sole", oraz "Prana Vis Vitalis" oraz pozostawił po sobie gruby manuskrypt pisany kodem, gdyż udostępnienie go całej ludzkości groziło katastrofą. Po śmierci inż. Rychnowskiego był on w rękach Tadeusza Zwiernickiego, jego pasierba. Pan Rychnowski leczył też ludzi jakimiś promieniami wytwarzanymi przez jego maszyny, przypominające wyglądem maszyny Wimshursta. Kiedy słusznie zaniepokojona Izba Lekarska zaczęła badać jego działalność, w czasie dysputy przesłała mu psa ze sparaliżowaną nogą, którą Pan Rychnowski wyleczył, ale sparaliżował mu drugą nogę i posłał go z powrotem lekarzom, aby go wyleczyli. Zyskało mu to pewne uznanie i dostał pozwolenie na leczenie, ale przydano mu lekarza Dr. Kowalskiego, który miał nadzorować jego działalność. Twierdził on też, że przed Edisonem skonstruował fonograf, co było możliwe, gdyż idea wtedy "wisiała w powietrzu" a jego kolorowe przezrocza widziałem osobiście w jego pracowni, w której wisiał pod sufitem wypchany krokodyl. Pan Rychnowski miał też duże uznanie wśród teozofów a nawet Annie Bessant odwiedziła go we Lwowie. W jego staromodnym salonie wisiał duży, obraz zajmujący całą ścianę, przedstawiający w Matejkowskim stylu kazanie Savonaroli, malowany przez ucznia Matejki, Rusina którego nazwiska nie pamiętam. W rupieciarni, która pozostała po fabryce, były trzy samochody. Jeden parowy, opalany palnikami naftowymi, jeden elektryczny z ogromnym kufrem akumulatorów i jeden jednocylindrowy, "modern" bo już na benzynę. Jako jeszcze jeden rys charakterystyczny: Pan Rychnowski był wielkim patriotą i na wszystkich pochodach trzeciomajowych szedł w pierwszej czwórce z czerwono-białą kokardą. Alchemię Być może. Czuję że zbyt długo zatrzymałem się na osobie Pana Rychnowskiego, idziemy zatem dalej.

Mijamy poprzeczną ulicę Sokoła z "knajpką" Maksymowicza na rogu. Ulica ta znów zasługuje na uwagę gdyż mieściła dwie, a właściwie trzy ważne instytucje. Pierwsza był gmach Sokoła Macierzy, druga redakcja i drukarnia Wieku Nowego, a trzecia VII gimnazjum neoklasyczne im. Tadeusza Kościuszki, którego i ja byłem uczniem. Gimnazjum neoklasyczne było nową formą szkolnictwa, nie zaniedbującego wiedzy klasycznej a kładącego większy nacisk na nauki ścisłe, coraz bardziej potrzebne w rozwijającej się coraz szybciej technologii. Nikt jeszcze nie przewidział komputerów lub konsekwencji teorii Einsteina o której mówiono początkowo jako o ciekawostce naukowej bez praktycznego zastosowania. Dało ono nam jednak wystarczające wiadomości o świecie klasycznym, o początkach filozofii, o Sokratesie i pierwszych krokach i klęsce demokracji ateńskiej, aby nas przygotować na przyjście nowego porządku świata. Historia się powtarza, gdyż natura ludzka nie zmieniła się od owych czasów. Dlatego kiedy po wielu latach znalazłem się na białych skałach Areopagu ogarnęło mnie wzruszenie że jestem dokładnie w miejscu, gdzie odbyła się jedna z największych tragedii w dziejach ludzkości, równa chyba tylko krucyfiksji, gdzie wydano wyrok na Sokratesa i na pierwszą na świecie demokrację.

Kiedy zostałem uczniem tego gimnazjum, było to tuż po wojnach i profesorami byli albo panowie w wieku emerytalnym albo młodzi ludzie, którzy przyszli jeszcze w mundurach. Jednym z największych oryginałów był prof. Gawlikowski, polonista. Postać nad wyraz komiczna. Grubawy pan, łysy z sumiastymi wąsami, zawsze w czarnym płaszczu, w meloniku, z grubą laską lub parasolem. Zawsze też w zbyt dużych kaloszach, którymi człapał kiedy szedł. Gawlikowski był koprolal jak i jego lekcje byłyby często przedmiotem zainteresowania jakiegoś cenzora, niemniej były one bardzo rozweselające. Kiedy człapiąc kaloszami wchodził do klasy, wszyscy "murmurando" wtórowali do taktu: "jedzie, jedzie, jedzie". Kiedy wchodził na gradus, na którym stała katedra, chór powiadał "całuję rączki" na co Guwlik, bo tak go nazywano, odwracał się do klasy i odpowiadał "w d...mnie pocałuj chamie". I tak rozpoczynała się lekcja. Kiedyś przy czytaniu "Trylogii", przy słowach "i leciały pod nogi hetmana buławy" ktoś aby zilustrować to dźwiękowo rzucił polano które potoczyło się po podłodze. Guwlik zerwał się i złapawszy za lagę ryknął "Który to świnia". Na to ktoś z klasy odpowiedział "Panie profesorze to Klaften”. "Wierzę ci świnio" ryknął Guwlik i pognał na koniec klasy gdzie między ścianą a piecem siedział Klaften, który nie mógł dlatego uciekać. W tej chwili widać było tylko niknącego pod ławką Klaftena i stojącego nad nim i wywijającego lagą Guwlika. Wtedy cała klasa unisono zaczęła wołać "Nie bij, nie bij, nie bij" na co Guwlik opuścił lagę i mrucząc pod nosem jakieś niecenzuralne epitety, poczłapał z powrotem na katedrę. Przypominało to jakiś surrealistyczny balet i było widocznie źródłem uciechy zarówno dla klasy jak i profesora. Był on jednak doskonałym polonistą i takie epizody okraszały przedmiot jak rodzynki placek. Na końcu ostatniej lekcji była zawsze modlitwa. Jednego dnia Guwlik warknął "Gottesman módl się!". Ktoś z klasy bąknął "Ta panie profesorze ta on jest Żyd". "Stul pysk świnio. Gottesman módl się", i biedny Gottesman choć się nie przeżegnał odmówił "Ojcze Nasz" które tak wiele razy słyszał. Najdziwniejszy jest fakt że później Gottesman się wychrzcił, ale nie miało to związku z jego przymusową modlitwą tylko sprawa sercowa.*

Religii uczył nas poczciwy ksiądz Bielówka. Zawsze żalił się przed nami, że nie czuje się dobrze w mieście. Pochodził ze wsi i rozumiał prostoduszność chłopów. Jednym ze standardowych kawałów były diabełki. Diabełki wycinało się ze sukna i smarowało kredą. Kiedy ksiądz przechodził rzucało się diabełka na sutannę. Oczywiście sukno odpadało ale pozostawała kreda i ksiądz paradował z diabłami na sutannie. Ponieważ w gimnazjum był duży procent Żydów, mieli oni swojego nauczyciela religii któremu też robili kawały. Jeden z najpaskudniejszych było wysmarowanie mu kapelusza wewnątrz klejem, a ponieważ nosił on perukę efekt był oczywisty. Różnic religijnych nie było. W każdą niedziele na chórze kościelnym w kościele św. Mikołaja śpiewał Tunek Dzieduszycki a na skrzypcach przygrywał do mszy Wisznowic. Polska szlachta Polski lud.**

Jednym z najbardziej lubianych pedagogów był prof. Zygmunt Reiss, były legionista z Pierwszej Brygady. Był on także naszym przywódcą kulturalnym, organizując rewie i pisząc do nich piosenki. Rewie te miały dobry poziom. W latach 20-tych powstał w rządzie polskim groteskowy projekt starania się o poniemieckie kolonie w Angoli. Oczywiście my Polacy nigdy nie staraliśmy się być kolonizatorami i projekt wielu z nam wydawał się śmieszny. W rewii zatem zorganizowaliśmy balet, w którym tańczyły Murzynki w krakowskich strojach śpiewając: "Hej my sobie jacy tacy chłopcy Angolacy". Tenorem był zawsze Tunek Dzieduszycki, konferansjerem Kazio Związek który raz w czasie programu, kiedy ktoś z ostatnich rzędów upominał się "Głośniej" odpowiedział "Ta Panie, ta musi być jakaś różnica między biletem za złotówkę i za dwa złote". Ja malowałem zwykle dekoracje z Karolem Baranieckim po którym pozostały dwa "charaktery": Bolek i Lolek w popularnych kreskówkach. Nie naśladowaliśmy Zachodu. Mieliśmy nasz własny humor.

Wychodząc z ul. Sokoła w kierunku ul. Akademickiej mijamy budynek konserwatorium muzycznego, który mieścił też kino Apollo. Na rogu akademickiej był elegancki lokal śniadankowy Pani Teliczkowej, patrycjuszki Lwowskiej o okazałych proporcjach. O tragicznym wypadku, który zdarzył się w czasie popisu akrobatycznego "człowieka-muchy", właśnie nad lokalem Pani Teliczkowej napisał popularny bard uliczny "Buwajtyzdorowa": "Przyjechał do Lwowa sławny człowiek Mucha, wlazł na Teliczkowę i wyzionął ducha"

A Tunka Dzieduszyckiego widuję czasami na telewizji i to jest bodaj jedyny z moich szkolnych kolegów o którym wiem że jeszcze żyje. Związka rozerwał Goliat w Warszawie. Tyle z lamusa mojej pamięci.


* Należy zwrócić uwagę na fakt że nie było żadnej reakcji ze strony Żydów na nakaz modlenia się Gottesmanowi. Po prostu każdy potraktował to jako wybryk psychopaty. Poza tym była to modlitwa napisana przez Żyda dla Żydów do wspólnego Boga i przejęta przez chrześcijan.

** Jakiś Narodowy Demokrata po przeczytaniu że Wisznowic grał na chórze do katolickiej mszy wtrącił: "Bo mu za to płacili". Właśnie że nie. Była to usługa koleżeńska. Pokazuje to jednak indoktrynację umysłów przez partie polityczne, i stosunki panujące normalnie w społeczeństwie przedwojennym.


LWÓW cz.2
(15/06/1995)

Ulica Akademicka czyli tak zwane Corso było miejscem ulubionym dla spacerów młodzieży lwowskiej. Można tu było spotkać wieczorem wszystkie panny na wydaniu i kawalerów do wzięcia, usłyszeć wszystkie plotki i nowości i zawrzeć wszelkiego rodzaju znajomości. Na Akademickiej mieściło się Kasyno Literackie w którym odbywały się różne imprezy kulturalne i najelegantsze bale i zabawy. (Jednym z ewenementów roku poza Sylwestrem był Bal Ormiański. Ormianie mieli starą tradycję we Lwowie. Mieszkali tu od wieków mając tu katedrę z XIV wieku i nazwiska jak Szymonowicze, Agopsowicze, Stefanowicze, Teodorowicze, Moszorowie. Barącze były dobrze zapisane w kronikach Lwowa). Na jej początku był plac Fredry z pomnikiem Hr. Aleksandra Fredry, znakomitego komediopisarza. Na rogach ul. Fredry zaczynającej się na wprost pomnika mieściły się dwie eleganckie kawiarnie: Roma i nieco skromniejsza Szkocka.

Ta druga zapisała sie nawet w światowych annałach nauki gdyż uczęszczali tam Lwowscy matematycy którzy przy "małej czarnej" prowadzili filozoficzne dysputy i na serwetkach, i marmurowych stolikach, rozwiązywali skomplikowane matematyczne problemy. Chodzili tam profesorowie: Banach, Bartel, Stożek, Ulam (jeden z współtwórców bomby atomowej) i inni. Rezultaty ich prac, a szczególnie Banacha i Stożka, uzyskały miano Szkoły Szkockiej, i tak skromna kawiarnia Lwowska przeszła do historii matematyki. Moje wspomnienia są nieco chaotyczne, ale tyle myśli ciśnie się do głowy że trudno jest nadać im pierwszeństwo. Poza tym są to dawne czasy, tonące już w wodach Letejskich, ale obrazują nieco stosunki w tym tak rdzennie polskim mieście, w okresie tuż po przeszło wiekowej niewoli. Wszystkie narodowości składające się na mozaikę ludnościową Lwowa, nie zaniedbując swoich tradycji pochodzeniowych złożyły się na rozwój kulturalny miasta. Wszyscy oni kochali to urzekające swym czarem miasto. Wszyscy byli przede wszystkim patriotami Lwowa. Warto wspomnieć mimochodem o różnych notablach aby zobrazować dziwny międzynarodowy charakter Lwiego grodu. A więc dowódcą Okręgowego Korpusu był Gen. Zulauf, legionista i rodowity Lwowski Żyd. Dowódcą jednego z pułków piechoty był pułkownik (późniejszy generał) Gigiel-Melechowicz, Tatar z pochodzenia. Dowódcą 6-tego pułku lotniczego był rodowity Włoch Camillo Perini a jego zastępca, Mjr. Paleolog, potomek greckiej familii panującej. Dyrektorem poczty był Ormianin Moszoro a wojewodą Lwowskim Biłyk którego nazwisko wskazuje na pochodzenie.

Żeby rzucić nieco światła na stosunki Polsko-Ukraińskie muszę wspomnieć o szewcu, panu Jaremie który miał swój zakład obok kawiarni Szkockiej. Pan Jarema nie był zwykłym szewcem. Pierwszą czynnością w jego zakładzie było zrobienie gipsowego odlewu stóp. Wtedy buty można było zawsze zamówić nawet pocztą. Para butów do jazdy konnej kosztowała "majątek" 500 złotych co było poważną sumą na owe czasy. Pan Jarema był Ukraińcem. Żona jego była Polką. Miał troje dzieci, dwóch synów z którymi kolegowałem i córkę, wszyscy na studiach. Uważali się oni za Polaków. Prócz tego miał Pan Jarema przybranego syna którego wychowywał w duchu Ukraińskim. Wszystko to pod jednym dachem żyło w zgodzie. Pan Jarema miał w domu piękny zbiór ponad 100 obrazów najlepszych Polskich mistrzów. Ciekaw jestem co stało się ze zbiorem obrazów pana Jaremy po "uwolnieniu" Lwowa przez naszych wschodnich aliantów. Na ulicy Sykstuskiej mieściła się piwniczka Pana Carla Perantoniego. Była to autentyczna murowana piwnica z dębowymi czysto wyszorowanymi stołami, bez nakrycia, gdzie można było dostać różne włoskie potrawy, ale przede wszystkim doskonałe Włoskie wina: Chianti, Aleatico, Lacrima Christi. Chodzili tam miłośnicy szlachetnych trunków. Tam nauczyłem się pić dobre wino. W jednym kącie piwniczki stał zarezerwowany stale stolik przy którym "urzędował" sam Pan Rektor Ciechanowski który po dobrej włoskiej kolacji i buteleczce Chianti zwykł był czytać gazetę. Pan Carlo miał dwóch synów którzy pomagali mu w interesie, ale kiedy była kampania Abisyńska wysłał ich patriotycznie do ojczyzny. Spodziewam się że Niemcy po zajęciu Lwowa odesłali wiernego alianta w ślad za jego synami.

Inna uczęszczana przeważnie przez artystów i literatów knajpka to była restauracja Naftuły na placu Trybunalskim gdzie specjalnością były flaczki obficie zakrapiane Czystą. Właścicielem jej był Pan Michał Szymon Toepfer. Człowiek o okazałej tuszy. Jednak nawet woda święcona nie wymazała z pamięci jego klientów jego pierwotnego imienia Naftali, został więc Naftułą. Pan Michał miał aspiracje artystyczne i sam “popełnił” bardzo oryginalnie wydany tomik satyrycznych poezji na temat rajców miejskich gdzie sam siebie określił: “zaprzysiężony rymarz miejski”. Pan Michał był melomanem i zbieraczem dzieł sztuki. Podarował galerii muzeum Lwowskiego ponad sto obrazów Malczewskiego, Wyczółkowskiego, Dobrowolskiego i innych. Był częstym gościem mego ojca.

Najbardziej uczęszczanym przez bohemę Lwowską lokalem była jednak piwnica Atlasa w Rynku Lwowskim. Na ścianach tego lokalu pozostawione były przez różne mniejsze i większe gwiazdy literackie, sentencje i aforyzmy w rodzaju np. tego który pozostawił tam Henryk Zbierzchowski: "Wódki i pracy jednakową władzą, dlatego razem nielza im panować. Jeżeli wódka w pracy Ci przeszkadza, przestań pracować". Nad Babcią pilnującą wygódki widniał napis: “Stosunek do Babci powinien być przyzwoity i płatny”. W lokalu tym wypiliśmy morze Kaliszczakówki, jak nazywaliśmy wiśniówkę na którą chodziliśmy z naszym "łacinnikiem" profesorem Karolem Kaliszczakiem. Kiedy po latach tułaczki koledzy odwiedzili Edzia Atlasa gdzieś w Australijskim szpitalu padło pierwsze Lwowskie pytanie: “Ta Edziu ta co ty tu robisz?” odpowiedź była: “Ta co mam robić w szpitalu. Ta umieram”.

Jako dziwny anachronizm z czasów Zagłoby dla miłośników syconego miodu mieściła się koło Teatru Wielkiego Miodosytnia Me chla Olewa.

Lwowski Teatr Wielki był to budynek utrzymany w stylu barokowego klasycyzmu. Postawiony w drugiej połowie XIX wieku. Front budynku ozdabiały rzeźby i kolumny a obszerne "foyer" i obsadzone kinkietami marmurowe schody mogły znajdować się w najbardziej reprezentacyjnym teatrze C.K. Imperium... Wnętrze było równie wspaniałe. Pokryte czerwonym pluszem fotele i obficie pozłacane loże i balkony oraz malowana przez Siemiradzkiego kurtyna przedstawiającą apoteozę Pytii dopełniały splendoru. Wszystko to było zbudowane z inicjatywy i za pieniądze łyków Lwowskich którzy chcieli w ten sposób udokumentować swój udział w rozwoju kultury i podtrzymania polskości swego kresowego grodu. Przed Teatrem Wielkim stał pomnik Króla Jana III Sobieskiego dłuta mego stryja Tadeusza. Król Jan III po wysiedleniu ze swoich rodzinnych stron i tułaczce, przez Wrocław zawędrował do Gdańska, gdzie tak jak ja jest wygnańcem.

We Lwowie był jeszcze teatr dawniej nazywany Skarbkowskim którego dyrektorem był niegdyś stryj mój Władysław, potem teatr ten został oddany Rusinom, Teatr rewiowy znajdował się w okolicy ul. Słonecznej, w tzw. dzielnicy Krakowskiej za Teatrem Wielkim, dokąd przyjeżdżały często zespoły operetkowe oraz kabarety jak Qui pro Quo, był też teatr Żydowski na ul. Sykstuskiej gdzie powstała żydowska Habima. Ponieważ ojciec był członkiem Związku Literatów dostawał często bezpłatne lub ulgowe bilety. Chodziłem więc często do teatrów i doskonale pamiętam “Prószy Państwa" Fryderyka Jarossego, przeboje Ordonki, “Marjanne” i “Miłość ci wszystko wybaczy”, Mirę Zimińską z “Ja się boję sama spać”, "Dodka" Dymsze i “Szmoncesy” Lopka Krukowskiego. Jarossy opowiadał o nim że kiedy Lopek stawił się do poboru, lekarz po dokładnych oględzinach zawyrokował: "Typowy nieżyt", na co Lopek zwracając się do niego powiedział: “Przepraszam , pan doktor chyba niedowidzą". Innym razem opowiadał jak Lopek uratował Qui pro Quo od płacenia podatków. Pewnego razu przyszedł do Qui pro Quo komornik aby zająć za zaległe podatki ruchomości. Ponieważ przedstawienie się odbywało poproszono go aby poczekał na widowni. Szedł właśnie numer Krukowskiego po którym komornik wybiegł wzburzony ze sali z okrzykiem: “To nie jest przedstawienie, to jest hańba”. A ponieważ od hańby nie płaci się podatków, teatr uniknął płacenia tychże. W Teatrze Wielkim występował często nieśmiertelny Solski, a w operetce Miłowska i Ruszkowski. Przyjeżdżała na gościnne występy Elna Gistedt (szwedzka aktorka).

O tej dzielnicy "za teatrem" należałoby napisać parę słów. Była to dzielnica biedna zamieszkała przeważnie przez biedotę żydowską, która stanowiła około 30% ludności Lwowa. Sercem jej były tzw. Krakidały czyli wielki targ na którym można było kupić wszystko. Przeważnie stare rupiecie ale znawca mógł znaleźć też cenne antyki i znajdowały się tam też często przedmioty kradzione. Miałem okazję przyjrzenia się tej dzielnicy, kiedy byłem komisarzem spisowym w czasie dużego spisu ludności w latach 20-tych. W jednym z tych biednych mieszkań, mieszkał stary Żyd w chałacie i jarmułce z pejsami który był znany z tego że pisał trudniejsze elaboraty matematyczne studentom. Gdy zapytałem go gdzie studiował odpowiedział ze niema żadnych studiów. Matematyki nauczył go ojciec. Wiedza była w rodzinie.


LWÓW cz. 3
(21/07/1995)

Grzebię w pamięci i wyciągam z niej stare rupiecie, spłowiałe szczątki starych sukien, wyblakłe fotografie, rzeczy, zdarzenia i dźwięki, które już nie powrócą, gdyż w dzisiejszej rzeczywistości nie pasują, nie mają sensu a jednak stanowiły tę rzeczywistość, która była kiedyś i która istnieje gdzieś w pamięci i na której kształtowała się cała późniejsza rzeczywistość. Pamiętam te domy, bramy, podwórka, z których dochodziło głośne wołanie: "Garki drutować, garnki drutować..". Pamiętam tego starego Żyda, pchającego przed sobą wózek i wołającego "Handele, handele. Szmates, taches, szmaty kupuję". Pamiętam te latarnie gazowe i idącego wieczorem latarnika z długim kijem, na którego końcu pełgał niebieskawy płomyczek. Szedł on od latarni do latarni, końcem kija przesuwał dźwignie kurka gazowego i płomyczkiem zaświecał latarnie. Rano odbywał swoją podróż znów przesuwając z powrotem dźwigienkę kurka i gasząc latarnie przed nadchodzącym świtem. Nie ma już tych latarń, niema tego zawodu latarnika który miał w sobie coś romantycznego, jakby był wysłannikiem Prometeusza który wykradł ogień bogom. Dziś zastąpił go odległy automat, ustawiony na pewne godziny, włączający prąd do połączonych drutami żarówek. Odebraliśmy Zeusowi piorun i uczyniliśmy z niego związanego drutami niewolnika. Wdarliśmy się do jego arsenału i brutalnie grzebiemy w nim, wykradając mu jeszcze większe tajemnice i potęgi. Nie ma też już tych druciarzy garnków, ani starego Żyda handlującego szmatami, świadków naszej biedy. I ich wołania chyba nigdy już nie zabrzmią echem w studniach podwórek, gdzie kuchty w chusteczkach na głowie trzepały dywany.

Świat zmienia się szybko. Przecież dopiero w 1845-tym roku zbudowano pierwszą w C.K. Imperium kolej parową, łączącą Lwów z Wiedniem. Maszyna parowa umożliwiła powstanie przemysłu i komunikacji kolejowej. Następne stulecie dało nam rozwój elektryczności. Rozwój samochodu i lotnictwa został umożliwiony przez proste wynalezienie lampy naftowej przez Drohobyckiego aptekarza Łukasiewicza. Mało o tym wiekopomnym zdarzeniu świat wie a przecież zaczęło ono epokę. Potem w krótkich odstępach czasu przyszło: radio, energia atomowa i loty międzyplanetarne. Straszliwa wojna totalna jeszcze bardziej przyspieszyła postęp technologiczny. Dowiedzieliśmy się, że prawa fizyki, na których opieraliśmy naszą dotychczasową technologię, ważne są tylko w pewnym przedziale, że materia jest tylko pewną formą energii. A czym jest energia?

Dowiedzieliśmy się przede wszystkim, jak mało jeszcze wiemy. Piszę te słowa na komputerze, którego nieśmiałe początki sięgają czasu ostatniej wojny a który dziś jest przedmiotem powszechnego użytku, bez którego nie byłoby lotów międzyplanetarnych i bez którego już nie możemy sobie wyobrazić normalnego funkcjonowania nowoczesnego społeczeństwa. Wydaje nam się że życie zostało ulepszone przez te wynalazki. Czy człowiek jest szczęśliwszy dziś jak był nim za czasów dawnych. Czy szczęście ludzkie zależy w jakimś stopniu od tych wszystkich cudów technologii?

Stworzyliśmy nowe warunki dla rozwoju człowieka. Coraz to mniej noworodków umiera i coraz to dłużej żyje człowiek dzięki postępom higieny i medycyny. Jest nas coraz to więcej, coraz to mniej miejsca dla każdego z nas. Zanim zaczniemy kolonizować wszechświat musimy gospodarować oszczędnie ograniczonymi środkami jakimi dysponujemy na ziemi. Kiedyś były te dawne dobre czasy kiedy mogliśmy sobie zasiąść w głębokim fotelu w przekonaniu że losami naszymi zajmuje się dobry Bóg. Dziś zaczynamy rozumieć, że chcąc nie chcąc, jesteśmy załogą statku przestrzennego ZIEMIA i że losami naszymi kierujemy my i że każdy dzień musi nam zająć troską o dobro całej ludzkości. To my ludzie organizujemy masowe mordy. To my ludzie robimy bomby atomowe i rzucamy je na siebie. To my ludzie zatruwamy ziemię powietrze i wodę. To my przeszczepiamy serca i latamy na księżyc. To my ludzie ostatecznie kierujemy naszym losem i losem biosfery. Pan Bóg jest daleko i zajmuje się sprawami wszechświata, sprawami miliardów galaktyk. Pan Bóg niema czasu na zajmowanie się sprawami tak błahymi. Widocznie pozostawił to On nam, ludziom. My tworzymy naszą przyszłość i przyszłość biosfery ziemskiej. To my kierujemy ewolucją tego nic nieznaczącego pyłka w ogromie wszechświata. Spojrzeliśmy na Ziemię z przestrzeni, z powierzchni księżyca, ale nie spotkaliśmy tam ani pana Twardowskiego ani barona von Münchhausen. Być może lecieli już dalej. Ale czy te wszystkie osiągnięcia dały człowiekowi szczęście Co jest ludzkie szczęście

Ta tu wszystku prauda ali co tu ma wspólnego zy Lwowem? Ta niby nic, tylko ży ja zy Lwowa i tak se myślim.


LWÓW cz. 4
(04/02/2003)

Obawiam się, że moje wspomnienia Lwowskie będą bardzo subiektywne bo żadne z opisanych osób nie będą wybitne, ani ja nie znaczę nic w historii tego miasta. Będą to obrazki czasu i obyczajów zwyczajnych ludzi żyjących w tym mieście w niespokojnych czasach tuż przed straszliwą zbrodnią drugiej wojny światowej, rozpętanej przez naród o wysokiej cywilizacji i kulturze. Dlaczego?

Jesteśmy we Lwowie na ulicy Akademickiej. Pomiędzy Kasynem Literackim i ulicą Boularda, mała uliczka o krętych zaułkach prowadząca do ul. Batorego. Było tam kilka zwyczajnych domów, w jednym z których, na parterze, w zwyczajnym apartamencie znajdowała się mała fabryczka, a raczej warsztat radiotechniczny Ekravox, prowadzony przez dwóch braci Girshingów. Byli to synowie nieżyjącego już lekarza. Jeden z nich był studentem 4- tego roku medycyny i asystentem w instytucie chemii medycznej a drugi studentem prawa, z którym kolegowałem niegdyś w gimnazjum.

Starszy z dwóch braci Tadeusz był duszą całego przedsięwzięcia. Nie chciał studiować medycyny ale wypadało żeby syn lekarza był też lekarzem. Po śmierci ojca został jedynym żywicielem rodziny i poszedł za głosem swego zamiłowania, którym była technika. Zaczął więc chałupniczą produkcję radioaparatów. Radio było jeszcze w początkach (były to lata 20-te). Wszyscy zatrudnieni tam ludzie byli to amatorzy, którzy siedząc przy stołach, na których było pełno kolb lutowniczych i części aparatów równocześnie, prowadzili rozmowy na różne tematy. Aparaty które robili, były konstruowane przez starszego z braci, demonstrując jego niezwykle praktyczny zmysł techniczny. Nie miał on zamiaru stworzenia wielkiego przedsiębiorstwa. Czasy były takie że warsztat wystarczał na utrzymanie rodziny i załoga warsztatu stanowiła interesujące otoczenie.

Pracowników było kilkunastu i wszyscy pracowali z zamiłowania i dorabiali sobie trochę pieniędzy, posiadając inne zawody. Był więc policjant, konduktor tramwaju, student filozofii, i kilku innych ludzi. Ukraińcy, Żydzi, Polacy i cały czas toczyły się dyskusje na różne aktualne tematy. Atmosfera była bardzo swobodna i matka obu braci częstowała pracowników zakąskami. Zdarzały się też komiczne epizody, jeden z których przytoczę: Do warsztatu zatelefonował Żydowski aptekarz prosząc o naprawę jakiegoś radioaparatu. Tadeusz zadecydował wysłanie do niego Zygmunta, (Zygo) Reizesa. Reizes był Żydem, studentem filozofii i postacią bardzo komiczną. Następnego dnia rano ten sam aptekarz znów zatelefonował. Tadeusz czując że będzie jakiś problem od razu zaczął chwalić Reizesa, że jest to bardzo kompetentny mechanik, student filozofii który sobie dorabia etc. na co aptekarz odpowiedział: "Panie Gurshing, to wszystko jest dobrze ale niech go Pan więcej nie przysyła. Moja córka, to ona leży w łóżku ze złamaną nogą, to jak ona zobaczyła jak on ten aparat naprawia, jak on do niego przyskakuje, jak on od niego odskakuje to ona się tak śmiała że ona sobie tą nogę zruszyła i ona dzisiaj z bólu kona. Niech pan go więcej nie przysyła". Kto mógł przewidzieć...... Młodszy z dwóch braci Adam prowadził dodatkowy interes. Mieszkanie było duże, więc w jednym z pokoi założył on hodowlę jedwabników, którym trzeba było codziennie dostarczać dużą ilość liści morwowych. Gdy była wystarczająca ilość kokonów, posyłał je do fabryki spadochronów, od której otrzymywał w zamian jedwabne koszule.

Nie znam dalszych losów ani jednego z tych ludzi. Prawdopodobnie ani jeden z nich nie żyje, jak większość moich rówieśników, ale czasem wracam myślami do tych czasów, do tej atmosfery jaka panowała wtedy. Czym zajmowali się zwyczajni ludzie "u nas we Lwowi"


Andrzej Jan BARĄCZ Ur. we Lwowie 14 września 1911 roku. Ukończył Gimnazjum VII im. T.Kościuszki w 1929 r. Student Wydziału Elektrycznego Politechniki Lwowskiej. Praca w Instytucie Szybownictwa i Motoszybownictwa przy Politechnice Lwowskiej do 1- szego września 1939. Kat. Wojskowa C. Nie zmobilizowany. Opuścił Polskę 17 września 1939 do Rumunii. Przez Jugosławię i Włochy do Francji. 1939/40 Szkoła podchorążych Rez. W Camp Coetquidan w Bretanii. Wcielony do łączności lotnictwa w Base Aerianne St. Jean d'Angely, (Cognac). Po zajęciu Francji przez Niemców przejeżdża z polskim wojskiem do Anglii. Przydzielony do dywizjonu bombowego 300. (Swinderby). Przechodzi kurs oficerski łączności lotnictwa w Cranwell. Jako oficer łączności przydzielony do dywizjonu bombowego 301 (Hemswell) przemianowanego na dywizjon służby specjalnej 138 (Hemsford). Stamtąd odkomenderowany na ukończenie studiów technicznych do Londynu (PUC). Zdemobilizowany w 1949 w randze porucznika. Pracuje w Fabryce Electromethods Ltd w Londynie i Stevenage (Earts). Emigruje do Ameryki w 1956. Pracuje w przemyśle, potem w Picatinny Arsenal (Dep. of Defens) (16 lat). Przechodzi na emeryturę w 1981. W 1986 emigruje do Hiszpanii.

Andrzej Barącz mieszkał do końca życia w Mijas, a zmarł 14 ego Lipca, 2004 r. w Torremolinos. Jego popioły są pochowane na cmentarzu nowym w Fuengirola, Hiszpania. W spadku zostawił cały dorobek Katedrze i Klinice Okulistyki Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego.


Redagował: Krzysztof Rybicki, egzekutor testamentu.

Copyright Andrzej Barącz



Data utworzenia strony: 2013-12-01

Powrót
Licznik