Helena Olszewska-Pazyrzyna

MÓJ LWOWSKI MIKROKOSMOS
Część II - MATURA, ŻYCIE TOWARZYSKIE, STUDIA, CZWARTY ROZBIÓR POLSKI
1927—1939



Pierwsza część wspomnień z roku 1991


Dzisiaj zdaję maturę. Rano, jak zwykle, zrywam się o szóstej godzinie. Pogoda śliczna, złote promienie słońca kładą się na ścianach i dachach kamienic naprzeciw moich okien. Są pierwsze dni lipca 1927 roku. Tak się złożyło, że nasza szkoła jako ostatnia w tym roku zamyka okres matur.

Po raz ostatni też zakładam dzisiaj mundurek szkolny: granatową, układaną spódniczkę, białą bluzkę z marynarskim kołnierzem granatowym, zdobnym, białymi tasiemkami i granatowy beret. Wcześniej już dostałam czarne lakierowe czółenka, po raz pierwszy na francuskim obcasie! (szpilki jeszcze nie są znane).

W domu nikt nie wie, że dzisiaj zdaję ustny egzamin. Nie mówiłam o tym, po co Rodzice mają się denerwować — wystarczy mego strachu. Zdaję z jednego przedmiotu wybranego przeze mnie, tj. z historii, zresztą ze wszystkiego jestem zwolniona po egzaminie pisemnym. Koleżanki, których nazwiska zaczynają się od wcześniejszych liter alfabetu zdają już od kilku dni, a Halka Drzewicka zdążyła nawet już poprzedniego dnia wyjść za mąż i jest już panią sędziną Jamińską. Moje nazwisko rozpoczynające się od litery „O" jest mniej więcej w połowie klasy.

Egzamin ustny zdajemy w sali gimnastycznej naszej kochanej szkoły. Tutaj wstawiono długi stół nakryty zielonym suknem z wazonem kwiatów i karafką Wody ze szklankami. Przewodniczy egzaminowi dr Kazimierz Sośnicki, naczelnik wydziału z Kuratorium Okręgu Szkolnego Lwowskiego, autor zwięzłego i jasnego podręcznika logiki, który obowiązuje we wszystkich szkołach w ósmej klasie gimnazjalnej. Jego osoba wzbudza ogólny postrach, ponieważ jest bardzo surowy. W komisji egzaminacyjnej jest ponadto dyrektor Aleksander Medyński i nasi profesorowie. Ja mam zdawać u dra Augusta Paszkudzkiego, świetnego profesora historii, a przede wszystkim nauki o Polsce Współczesnej. Jest on wspaniałym komentatorem konstytucji, zwłaszcza marcowej z 1921 roku, której komentarz jego pióra Jest podręcznikiem obowiązującym w całej Polsce. On sam uczy przeważnie tylko w ósmych klasach gimnazjalnych i ma opinię pogromcy i kata. Ale to nieprawda. Świetny wykładowca potrafi wzbudzić zamiłowanie do historii, zwłaszcza ojczystej, której uczy barwnie i obrazowo, a co ciekawsze na wesoło. Niemniej boję się bardzo.

Chodząc po korytarzu widzimy, jak schodzą się członkowie komisji. Podchodzi do nas „Medzio" uspokaja i dodaje odwagi stremowanej grupie. Proszę go, aby, w czasie gdy ja będę odpowiadać, zabawił przewodniczącego jakąś rozmową. Obiecał, że tak zrobi.

Pierwsza czwórka abiturientek już weszła i zdaje. Nie jestem w pierwszej czwórce zdających. Czekamy, czas nam się dłuży. Wreszcie wychodzą mniej lub więcej zadowolone i dzielą się swoimi doświadczeniami z oczekującymi na wejście. Teraz wchodzi do sali nasza czwórka. Jestem druga z kolei. Przede mną z historii odpowiada koleżanka, która przebrnęła już przez odpowiedzi z innych przedmiotów i obecnie, po przedstawieniu jakiegoś faktu z historii, zaczyna się gubić w zagadnieniu z Polski Współczesnej. Cichutko podpowiedziałam jej, ale siedzący po drugie) stronie stołu przewodniczący coś usłyszał. Najlepsze moje intencje wywołały jego złowrogie spojrzenie zwrócone ku mnie spoza cwikieru. Koleżanka została uratowana, ale ja naraziłam się bardzo, a odpowiadać mam zaraz po niej. Na szczęście kartkę z trzema pytaniami otrzymałam przed chwilą i mogę stwierdzić, że na wszystkie zdołam odpowiedzieć. Z ust przewodniczącego pada słowo „dziękuję" skierowane do koleżanki, a zaraz potem moje nazwisko.

W tej chwili „Medzio" wstaje i wychodzi. Zapomniał widać o mojej prośbie i danej mi obietnicy?...

Spojrzałam na profesora Paszkudzkiego — uśmiechnął się. Czytani więc głośno z kartki pierwsze pytanie: „Polska a Zakon Krzyżowy" i zaczynam mówić o trwających przez długie lata ciężkich zmaganiach Polski z Krzyżakami od chwili ich sprowadzenia do Polski przez Konrada Mazowieckiego, który niepomny na doświadczenia węgierskie króla Andrzeja II, stworzył przez ich wezwanie przyczynę wielowiekowych nieszczęść narodu. Przedstawiam fakt sfałszowania przez Zakon dokumentów w procesie przed papieżem Grzegorzem IX, wspominam Dagome iudex — gdy pada z ust przewodniczącego słowo „dziękuję". Odczytuję więc drugie pytanie „Kościół w Polsce w XIII wieku", gdy drugi raz słyszę słowo „dziękuję". Sięgam do trzeciego pytania i słyszę znów to samo z dodatkiem „Pani już jest wolna". Ukłoniwszy się, wychodzę z sali. Po latach, po II wojnie światowej, gdy w Toruniu spotkam się z dr. Sośnickim już prywatnie, przypomni mi on moją maturę „u Strzałkowskiej", którą dokładnie zapamiętał.

Po skończonej maturze urządzamy wspaniały komers pożegnalny dla naszych nauczycieli w małej sali Hotelu George'a. Wszystkie występujemy - strojach wieczorowych. Po bankiecie następują tańce na sali ogólnej przy dźwiękach hotelowej orkiestry. Niektórzy z profesorów — uznając naszą dojrzałość — przy podziękowaniu za tańce całują w rękę. Wtedy też profesor Paszkudzki składa mi życzenia powodzenia w dalszych naukach, nazywając mnie przy tym „markizą Yorisaka" z Claude Farrere'owskiej La bataille.

Tak zaczynam najdłuższe w życiu wakacje. Spędzam je nad polskim Bałtykiem, w budującej się Gdyni, na Kamiennej Górze. Zwiedzam uroczy, stary Gdańsk. Musimy jednak wyjechać, ponieważ Ojcu mojemu szkodzi pobyt nad morzem. W Warszawie żegnam się z Rodzicami, którzy jadą do Krynicy, ja zaś, pierwszy raz sama, jadę do krewnych do Wilna. Cieszę się na pobyt w tym malowniczo położonym nad Wilią i Wilejką, jakże pięknym zakątku Polski, pełnym na każdym kroku pamiątek tak bliskich naszemu sercu. Podśpiewuję sobie żołnierską piosenkę, której jedna strofa dotyczy tego pięknego miasta: „Gdy zwiedzim Warszawę, już nam pilno zobaczyć to nasze stare Wilno" i chodzę po mieście oglądając jego cuda. Wśród nich katedrę, Ostrą Bramę, kościół św. Piotra i Pawła na Antokolu słynny z dwóch tysięcy rzeźb i z gry słów fundatora wyrytych nad portalem: „Regina Pacis funda nos in pace", i wreszcie czarującą perłę gotyku płomienistego, kościół św. Anny, który Napoleon chciał przenieść na dłoni do Paryża. Wszystkie te cuda fotografuje i rozpowszechnia (nawet w postaci pocztówek) wielbiciel uroków Wilna Jan Bułhak.

Jestem też w Trokach, tej stolicy województwa Trockiego w czasach Kazimierza Jagiellończyka (1444 r.). Jeżdżę łodzią po wijącym się Jeziorze Trockim o ogromnej, niemal gęstej czerni jego głębiny, oglądając ruiny Zamków Gedymina. Wreszcie koniec letniej eskapady i powrót do ukochanego rodzinnego Lwowa. Tu, zanim pociąg wjedzie w oszkloną halę dworcową, wśród zabudowań miejskich mija wysokie mury fabryki z wielką ażurową reklamą na dachu, której napis głosi: „J. A. Baczewski, Fabryka wódek, likierów i rosolisów". Pamiętam też z mego pobytu we Włoszech, jak we Florencji po rzece Arno pływały żaglówki reklamujące również tę lwowską firmę na swych białych żaglach, jak i włoskiego producenta piwa o polskim nazwisku „Birra Paszkowski".

Jestem więc z powrotem w naszym domu przy Akademickiej.

Jest śliczny, złocisty lwowski wrzesień. Zbliżają się jak rokrocznie Targi Wschodnie. Ta impreza handlowa powtarza się już od kilku lat. Obecnie, w 1927 roku są to już siódme Targi. W ciągu dziesięciu dni września 398 firm zagranicznych z 23 państw oprócz naszych, polskich wystawia tu swoje wyroby. Ruch we Lwowie wzmaga się. Dużo obcych twarzy, słyszy się na ulicy obce języki. Jest nawet trochę egzotyki. Różne firmy w rozmaity sposób starają się w czasie Targów zwrócić na siebie uwagę i zainteresować klientów. Po mieście chodzą wtedy różne żywe reklamy. Jedną z oryginalniejszych jest jeżdżąca po ulicach Akademickiej i Legionów, a także wśród pawilonów Targów, mała ryksza zaprzęgnięta w kucyka, a w niej przebrana za gejszę drobniutka panna Hala Schrimpfówna z placu Akademickiego, ucharakteryzowana na Japonkę zgodnie z wzorami drzeworytów Hokusai’a. Głowa w stylowej japońskiej fryzurze z białymi szpilkami, niebieskie kimono przepasane pomarańczowym obi, a w rękach nieodzowna parasolka i wachlarz. Nie pamiętam tylko, co reklamuje rozdzielając przy tym swe najpiękniejsze uśmiechy przechodniom, zwłaszcza płci męskiej.

W tym roku nie jestem jeszcze skrępowana zajęciami, bo szkołę już zostawiłam poza sobą, mogę więc swobodnie pójść z Rodzicami nie jeden tylko raz na „Targi Wschodnie". Co roku lubię je odwiedzać i co roku czekam na nie, zwłaszcza gdy dopisuje pogoda. Odbywają się one na placu Powystawowym, zwanym tak od czasu „Wystawy Krajowej" w 1894 roku. Obecnie plac ten leżący malowniczo nad Parkiem Stryjskim został przemianowany na „Plac Targów Wschodnich". Z czasów „Wystawy Krajowej" pozostały tu biała rotunda, w której mieści się Panorama Racławicka, arcydzieło Kossaka i Styki, chluba Lwowa, pod drugiej wojnie światowej wywieziona niestety do Wrocławia i piękny „Pawilon Sztuki", nazywany też „Pałacem Sztuki", usytuowany na środku placu. Budowla parterowa, biała, wkomponowana w uroczy teren, ale — o ile się nie mylę — bez możliwości ogrzewania w zimie. Wiosną i w miesiącach ciepłych, w czasach II Rzeczypospolitej, służy jako miejsce wystaw obrazów, a także rzeźb. W zimie jest zamknięta. Pawilon ten bardzo lubię, pamiętam go od dawna. Z nim wiąże się moje najstarsze — jak daleko sięgam pamięcią — przeżycie. W pawilonie tym już od maja 1914 roku mieściła się bardzo ekskluzywna kawiarnia, czy cukiernia. Na tarasie pawilonu gra orkiestra, a na rozległej przestrzeni przed nią, skąd rozciąga się wspaniały widok na panoramę Lwowa, stoją w rzędach okrągłe stoliki dla gości. Nad wszystkimi stolikami otwarte, czerwone parasole w duże białe grochy, niczym ogromne muchomory, chronią siedzących pod nimi przed żarem słonecznym. Pogoda prześliczna, upalne, niedzielne popołudnie, dnia 28 czerwca 1914 roku, Niemal wszystkie stoliki są Już zajęte. Wytworne towarzystwo dookoła, piękne, letnie toalety i ogromne kapelusze pań, z których żadna nie odważyłaby się wyjść z domu bez nakrycia głowy i bez rękawiczek, co momentalnie zostałoby skomentowane jako nie comme il faut. W antraktach szum rozmów i jedwabi. Przy jednym ze stolików my oboje z bratem siedzimy wraz z Rodzicami, a przed nami na śnieżnobiałym obrusie zamówione dla nas przez Tatusia poziomki ze śmietaną.

Śliczna, niebieskawa mgiełka unosi się nad Lwowem oglądanym w rozpyleniu między świerkami Parku Stryjskiego. Wśród tej zieleni, w kotlinie widoczna konfiguracja — wieży ratuszowej i kopuły dominikańskiej — sama nasuwa porównanie z analogicznym niemal widokiem Florencji otulonej w Ogrody Roboli, z wieżą Palazzo Vecchio i kopułą Santa Maria del Fiore widzianym z Fiesole. Nawet rzeźba terenu podobna. Nastrój pogody i prawdziwego odpoczynku, który nagle mąci gromada małych, bosych uliczników, czyli baciarzyków. Oni to przekrzykując się wzajemnie, wdzierają się pomiędzy stoliki oferując wrzaskliwie nadzwyczajne wydanie — „Extraausgabe" z wiadomością o zamordowaniu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. Spiesznie dobiegają do stolików i odbierają halerze za sprzedane pojedyncze płachty dziennika. Muzyka natychmiast przestaje grać, a w miejsce melodyjnych walców straussowskich daje się słyszeć na znak żałoby werbel. Słyszany po raz pierwszy robi na mnie straszne wrażenie. Kawiarnia pustoszeje — publiczność rozchodzi się, a ze wszystkich stron dochodzą do mnie słowa: „będzie wojna".

I tak się stało. W ciągu jej trwania toczyły się o Lwów zacięte boje między Austrią i Rosją, w czasie których Rosjanie okupowali miasto przez 293 dni (od 2 września 1914 do 22 czerwca 1915), a po kapitulacji Austrii i po zwycięskich walkach Orląt lwowskich z Ukraińcami w 1918 r. miasto wróciło do Polski.

Od dnia wybuchu I wojny światowej, który zastał nas na Placu Powystawowym minęło kilkanaście lat i znów idziemy na ten sam Plac, dziś Targów Wschodnich, już w wolnej i szczęśliwej Polsce. Wchodzimy od ulicy św. Zofii. Ruch ogromny. Po lewej i prawej stronie głównej alei wyrosło wiele pawilonów. Największy, piękny pawilon centralny — to pawilon przedsiębiorstw zagranicznych.

Poczesne miejsce zajmują tu francuskie stoiska z kosmetykami. W powietrzu unosi się woń subtelnych perfum z królujących ośrodków sławnych producentów, takich Jak Coty, Chanel, Forvil i innych rywalizujących z nimi. Po prawej stronie wejścia młody reprezentant jednej z wielkich firm, stojąc z kryształowym rozpylaczem, dla reklamy rozpryskuje nad przechodzącymi paniami — jedną z będących wtedy ev vogu — kompozycję kwiatową perfumy. Analogicznie z lewej strony urocza Francuzeczka skrapla wodą lawendową mijających ją panów.

Pełno reklamowych atrakcji. Otrzymuję miniaturowe mydełka o delikatnych zapachach, pięknie i barwnie opakowane z etykietką zdobną w wianuszek maleńkich, kolorowych kwiatków, okalający nazwę firmy. Cieszy mnie to i bawi, że sprzedawcy z wdzięcznym ukłonem ofiarowują mi również niewielkie saszetki nasycone zapachem różnych kwiatów o rozmaitych kształtach i delikatnych rysunkach, służące do wkładania do szaf, między bieliznę. Mam pełne ręce przemiłych niespodzianek, nie mówiąc już o drukach i reklamowych folderach. Zawsze przy tym kilka słów miłej rozmowy. Handlowcy zagraniczni doceniali i doceniają siłę i znaczenie reklamy. Na stoiskach pełno towarów estetycznie rozłożonych. Oglądamy i inne stoiska.

Wychodzimy drugimi drzwiami na zewnątrz. Dalej pawilon Państwowego Monopolu Tytoniowego.

Gdzieś tam, na uboczu wśród drzewek kryje się też, jakby zawstydzony swą dawnością ostatni relikt z „Wystawy Krajowej", cząstka dawnego Lunaparku, karuzela dla dzieci, zdominowana nowościami XX wieku.

W pawilonie Zakładów Gazowni Miejskiej, będącej rentownym przedsiębiorstwem, od przełomu lat dwudziestych i trzydziestych, panie-członkinie Towarzystwa Straży Mogił Polskich Bohaterów prowadzą bufet, z którego dochód — jak i z wielu innych imprez — jest przeznaczony na kontynuowanie prac związanych z Cmentarzem Orląt Lwowskich.

I znów inne pawilony. Po prawej stronie wyrasta śliczny, jakby z klocków zbudowany domek drewniany, przypominający nieco swymi białymi kolumienkami i okiennicami dawny dworek polski, ale o mniejszej rozpiętości przestrzennej od dworków. To drzewna spółka akcyjna „Oikos" (Dom) mająca swą parową fabrykę stolarską we Lwowie, prezentuje przenośne domki z drzewa, łatwe do zbudowania i do rozbiórki. Obok również drewniany pawilon węgierski zaprasza na degustacje winogron, salami oraz na lampkę wina „Tokaj". To mnie nie interesuje.

Idziemy dalej. Pośrodku śliczna, mała rotunda „Pacykowa" z ekspozycją własnych, artystycznych wyrobów z fajansu. Pacyków ma też swój sklep firmowy we Lwowie, pod patronatem Lewickich, u zbiegu placu Mariackiego z ulicą Rutowskiego, idąc w kierunku do katedry, zaraz za magazynem Gabriela Starka. Wystawione nowoczesne kinkiety elektryczne, lampy stojące, różne figurki i żardyniery ścigają z powodzeniem wyroby z Kopenhagi. Największym wzięciem cieszy się zwielokrotniona kopia marmuru popiersia Eleonory Aragońskiej, czyli Battisty Sforza, wzorowana na oryginale rzeźby Francesca Laurany z końca XV wieku, produkowana w dwóch wersjach: jako jednobarwna w kolorze kości słoniowej, lub w zastosowaniu barw, jasnego odcienia gumiguty włosów i zharmonizowanej z nią złamanej zieleni we fragmencie stroju.

A oto znów inny uroczy zakątek. Ekspozycja osiągnięć rodzimych wyrobów z marmuru w Żurawnie. Bladoróżowy marmur z delikatną, białawą żyłką został wykorzystany do wyrobów lamp, flakonów i innych przedmiotów dekoracyjnych. Stoją tu — jak w Wenecji — różnej wielkości wazy, na których krawędziach usiadły trzy białe gołębie. Mam także w domu lampki nocne , z Żurawna i blaty pod torty.

W ekspozycji nie zabrakło też pięknych, rodzimych witraży. Dalej między pawilonami przyczaiły się małe, bielone, bardzo schludne kioski — bufety z tarasikami pod daszkiem, na których ustawiono dwa, trzy lub cztery stoliki z krzesłami. Tu zmęczona publiczność może chwilę odpocząć i posilić się — ale już odpłatnie — parówkami z chrzanem lub z musztardą, które oferują znane wędliniarnie lwowskie, czy to Sosina, czy też Ichniowskiego, mającego duży sklep przy ulicy Zimorowicza, zaraz za rogiem ulicy Akademickiej, obok kwiaciarni Franczaka.

Ileż tu tych pawilonów. Teren wystawowy zamyka zbudowana u schyłku lat dwudziestych lub na początku lat trzydziestych wieża radiowa z reklamą wódek J. A. Baczewskiego. Tutaj też mieści się park maszyn polskich i zagranicznych, wystawionych jako eksponaty pod gołym niebem. Przed nimi, po prawej stronie na tle wysokich, starych świerków, pamiętające jeszcze Wystawę Krajową z 1894 r. Boża Męka na prostym, drewnianym krzyżu pod blaszanym, mocno już skorodowanym daszkiem. Jednaką, jak wtedy rzeczywistą, widzę ją także dziś podglądaną przez pryzmat pamięci. Dalej już tylko bocznica kolejowa dla obsłużenia wystawców towarów, boiska sportowe „Czarnych" i „Pogoni" i wejście od ulicy Stryjskiej, w czasie Targów zamknięte.

Mówiąc o Placu Targów Wschodnich nie sposób pominąć milczeniem lwowskich „Kontraktów Jesiennych", też na tym miejscu eksponujących wyroby ludowe, zwłaszcza z terenu Małopolski Wschodniej. Datują się one od początku lat trzydziestych, a więc są młodsze od „Targów Wschodnich", — choć tradycją starsze — w znacznie węższym zakresie i o innym charakterze. Oglądam wystawę z zainteresowaniem. W sektorze Jaworowa została wystawiona praca ludowego artysty malarza, którego nazwiska nie udało mi się, mimo starań, ustalić i do którego nie udało mi się dotrzeć. Pracą tą jest przepiękny tryptyk malowany na drzewie, przedstawiający Zwiastowanie Najświętszej Marii Pannie, oddane za pomocą kół koncentrycznych, operujących w swym wyrazie nasileniem barw. Koncepcja niesłychanie nowoczesna i oryginalna, godna Zofii Stryjeńskiej w swej dekoracyjnej stylizacji. Madonnę adorują dwie postacie anielskie na skrzydłach bocznych. Mój zachwyt nad tym dziełem sprawił, że tryptyk ten stał się moją własnością, ale niestety uległ spaleniu wraz z moim mieszkaniem w bombardowanej Warszawie, w czasie II wojny światowej.

Park Stryjski i Plac Targów Wschodnich nasuwają mi wspomnienie jeszcze jednego fragmentu tego malowniczego wzgórza, a to wśród świerków małą, ostrą serpentynę — alejkę łączącą te dwie kondygnacje ogrodu, mniej więcej naprzeciw Pawilonu Sztuki. Na ostatnim, najwyższym jej zakosie stoi bardzo skromny, lecz jakże po lwowsku wymowny pomnik pilota tragicznie zmarłego śmiercią lotnika, którego pamięć miasto uczciło zatkniętym na postumencie śmigłem z jego samolotu i tabliczką głoszącą chwałę temu bohaterowi skrzydeł. Dziś nie pomnę jego nazwiska, ale mam przed oczyma, jakby widziany w tej chwili len piękny zakątek Parku Stryjskiego i usiłuję odnaleźć w zakamarkach pamięci, kim mógł być ten aeronauta, któremu miasto Lwów oddało cześć w Ten sposób. Może poświęciło go pamięci pioniera Orląt skrzydlatych w latach 1918—1920, kapitana, pilota obserwatora Stefana Bastyra, pochowanego później na Cmentarzu Orląt. On to bowiem w czasie walk z Ukraińcami w 1918 r. pierwszy maluje wraz z porucznikiem obserwatorem Władysławem Toruniem na starym austriackim samolocie biało-czerwoną szachownicę, która stała się następnie emblematem polskich samolotów wojskowych.

A może tak chciało uczcić innego wspaniałego pilota — akrobatę, który uświetnił ekwilibrystyką swego lotu jedną z pierwszych defilad trzeciomajowych w wolnej Polsce międzywojennej przez swe podniebne wzloty i zloty aż pod przewody tramwajowe na placu Mariackim i Wałach Hetmańskich przed Teatrem, aby zakończyć życie swoje i swe; maszyny na dachu jednej z kamienic. Jednak najprawdopodobniej relikt ten należy do lwowskiego prekursora zdobywców przestworzy, który służąc jeszcze w armii austriackiej odbywał swe loty nad Lwowem na maszynie typu „Brandenburg" i w tym miejscu runął na ziemię razem z samolotem, ponosząc śmierć lotnika. Nie wiem, ale coś takiego zasłyszanego w dzieciństwie majaczy mi się też w pamięci. Pytam o to znajomych Lwowian, ale nikt z zapytanych przeze mnie nie potrafi dać mi odpowiedzi. Nie jest też wykluczone, że lwowski Ikar związany z tym śmigłem był jednym z pierwszych pilotów sportowych spod znaku „Aviaty", szkoły pilotażu Scipiona del Campo, który tu odbywał swe loty treningowe wiarach 1911—1913.

Piękne to miejsce z małą ławeczką nieraz odwiedzamy pod opieką moich Rodziców w upalne wieczory czerwcowe, kiedy cale roje świetlików, zwanych po lwowsku „robaczkami świętojańskimi" igrają w powietrzu, mamiąc oczy swymi drobnymi iskierkami światła, to tu... to tam.

Do miejsca tego dochodzą świetnie dźwięki muzyki orkiestry grającej do późnej nocy w Restauracji Parku Stryjskiego, w rytmie których nieraz w alejkach tych tańczymy.

Wracam do życia w naszym mieście.

Jest jeszcze wrzesień. Wraz z koleżanką Krystyną Malzacher udajemy się do nowego gmachu Uniwersytetu Jana Kazimierza przy ulicy Marszałkowskiej, gdzie zaopatrzone w świadectwa maturalne chcemy się zapisać na Wydział Humanistyczny. Nikt wtedy nie pyta nas o pochodzenie miejskie, czy wiejskie, kim jest nasz ojciec, ani jaki jest jego zawód, nie ma żadnych punktów i dodatkowych, jedynie świadectwo dojrzałości wystawione przez odpowiedzialną i dobrą szkołę otwiera drogę do wyższych studiów. Nikt z rodziców; ani żadne protekcje, czy inne środki nie są potrzebne do dostania się na uczelnię-Studia w tym czasie są płatne, ale ta opłata jest niemal symboliczna — 120 złotych rocznie, płatne w trzech ratach, ponieważ obowiązuje podział roku na trymestry, z których pierwszy wymaga opłaty 60 zip. —zaś dwa następne—po 30 złp. Dla zobrazowania możliwości opłacenia takiej kwoty może posłużyć fakt, że za korepetycje udzielane przeze mnie po maturze w mojej dawnej szkole im. Zofii Strzałkowskiej pobieram prawie takie właśnie honorarium miesięczne, jakie wynosi całoroczna opłata Uniwersytetu. Nawiasem dodam, że moje studia finansuje Tatuś, aczkolwiek cała moja rodzina była i jest przeciwna memu pójściu na wyższą uczelnię. Młodzież uboższa korzysta ze zniżek. Po pierwszym roku studiów, po wykazaniu się pewnymi wynikami swej pracy może ubiegać się o stypendium. Stypendyści obowiązani są do wykonywania pewnych, zleconych im prac np. do: dyżurów w bibliotece, inwentaryzowania przeźroczy, obsługi epidiaskopu itp. W ten sposób umożliwienie wyższego wykształcenia łączy się z wdrażaniem do pracy.

Tak staję się studentką pierwszego roku, która następnie po immatrykulacji we wspaniałej auli naszego niezapomnianego Uniwersytetu ma rozpocząć nowy etap życia. Mam już indeks, który wypełniam jeszcze trochę niepewnie, właściwie jakby w myśl zasad „chybi, trafi..." przy wyborze interesujących mnie wykładów. Regularnie uczęszczam już na zajęcia.

Jesienią tegoż roku idę z Mamusią na pierwszy w życiu dansing do Kasyna Miejskiego i Koła Literacko-Arty stycznego. Przy wejściu na salą dansingową, w drzwiach spotykamy lwowskiego arbitra elegantiarum, dyrektora Miejskiej Kasy Oszczędności, pana Michała Guzeckiego, który, dowiedziawszy się, że jest to moje „wejście w świat" zaprasza od razu do tańca. Później nieraz spotykając mnie na balach powtarza z dumą, że to jego szczęśliwa ręka wprowadzająca zadecydowała o moim powodzeniu. Możliwe, bo na zabawach w szkole nie mogłam się tym poszczycić. Natomiast bawię się świetnie na zabawach domowych.

We Lwowie w okresie międzywojennym jest zwyczaj odwiedzania się w ustalone dni. Poszczególne domy, a raczej rodziny mają swooje jours fixes, w skrócie od five o'clock. Bywamy na takich spotkaniach o charakterze poważnym u generałostwa Władysławy i Bolesława Popowiczów w gmachu Dowództwa Okręgu Korpusu Nr VI przy placu Bernardyńskim w sąsiedztwie Hotelu Krakowskiego i u wujostwa Oktawii i Jana Popowiczów, zamieszkałych w gmachu Głównej Poczty przy ulicy Słowackiego, której wuj jest prezesem. Trzecia zaś niedziela miesiąca jest dniem przyjęć u moich Rodziców. Inne zaprzyjaźnione domy mają pierwszą, drugą lub czwartą niedzielę, albo nawet jakieś dni powszednie tygodnia.

I tak urocze wieczory w pierwszą niedzielę miesiąca odbywają się u państwa Szczepanowskich w ich willi przy ulicy Mochnackiego 23, gdzie obok rodziców w roli przemiłych gospodarzy występuje czwórka młodzieży: Janek i Jerzy, Hanka i Krysia. Z Krystyną po dziś dzień pozostajemy w Warszawie w serdecznym kontakcie, z którą też przez mego brata i jej siostrą cioteczną jesteśmy skoligacone. Później państwo Szczepanowscy przenoszą swoje spotkania na wszystkie wtorki.

Bywamy też u państwa Kremerów w gmachu dyrekcji Cukrowni Chodorowskiej mieszczącym się przy ulicy Zimorowicza i rogu ulicy Kaleczą. Tu również mamy prawie rówieśników w osobach starszego Józka i młodszej Anulki. Z Anulką serdecznie się przyjaźnimy. Często w wiosenne przedpołudnią jeździmy autem jej rodziców do Winnik. Na poboczach winnickiej szosy w rowach jest wtedy aż fioletowo od pachnących fiołków, których całe naręcza zbieramy — a wśród krzewów mój ulubiony wawrzynek- wilcze łyko wabi oczy malutkimi, gęsto rozsianymi na gałązkach różowo-liliowymi kwiatkami o cudownym zapachu.

Towarzystwo nasze spotyka się też u pani Neymannowej, matki Leszka i Ewy, świetnej pływaczki, która brała udział w zawodach pływackich przepływając Zatokę Pucką. Ewa swoje studia chemiczne zakończy później małżeństwem ze swoim słynnym już profesorem petrochemii na Politechnice Lwowskiej, Stanisławom Pilatem, który wraz z innymi profesorami zginie z rąk hitlerowców na Wzgórzach Wuleckich w nocy z 3 na 4 lipca 1941 r. Po II wojnie światowej Ewa spotyka się z propozycją objęcia katedry chemii w Uniwersytecie czy Politechnice Wrocławskiej, ale przeszkodzi temu jej tragiczna śmierć. Piękne wspomnienie poświęci pamięci jej i jej męża chemiczka spod znaku ministra, profesora Wojciecha Świętosławskiego i Marii Skłodowskiej-Curie, profesor Politechniki Lwowskiej Alicja Dorabialska (Jeszcze jedno życie. Warszawa 1972). Na razie nieświadoma tego, co ją czeka, Ewa idzie ku swemu przeznaczeniu przez wyczynowy sport, studia i pogodne, nasze wspólne zabawy.

Dla naszych spotkań tanecznych zwykle też szeroko otwierają się drzwi mieszkania państwa Sołtysików przy placu Mariackim, względnie początku ulicy Rutowskiego, w dniach świąt ich patronów Adama i Zofii. Bywa tu zwykle moc osób. Bardzo jeszcze młodociany syn pani Sołtysikowej z pierwszego małżeństwa, Jerzy Lerski, osiądzie po II wojnie światowej za granicą, gdzie wyda w Londynie książkę Emisariusz Jur, obecnie — gdy to piszę — również wydaną w Warszawie.

Spotkania nasze odbywają się też u państwa Blumów, zamieszkałych przy ulicy Jabłonowskich. Z ich córką Lili — Heleną zetknęłyśmy się na Uniwersytecie, gdzie Lili ma się doktoryzować u profesora Podlachy. Lili pracuje w Muzeum książąt Lubomirskich, gdzie kustoszem jest profesor Mieczysław Gębarowicz. Po II wojnie światowej zwiąże się Ona z Muzeum Czapskich w Krakowie. Tu też będzie się habilitować. Jest autorką świetnej monografii o Oldze Boznańskiej.

A teraz wrócę do five'ów. W takie niedziele przyjęć bywa u nas trzydzieści do czterdziestu osób.

Odkąd oboje z bratem staliśmy się dorośli, five'y przekształciły się w wieczory taneczne i przeciągają się nawet poza godzinę 2 w nocy. Bawimy się świetnie. Do tańca grają nam na pianinie zapraszani odpłatnie za noc taperzy, przeważnie koledzy mego brata z wydziału prawnego. Raz nawet gra u nas w tym charakterze jeden z późniejszych twórców „Wesołej Lwowskiej Fali", prawnik Wiktor Budzyński. W czasie zabawy Mamusia od czasu do czasu podchodzi do pianina i gra walce, aby i „pan Tolo" mógł zatańczyć. Również około godziny 21, przed kolacją Mamusia zwraca się do niego, aby podszedł poprosić którąś z panien do stołu na kolację.

Przy stole nie ma miejsc pierwszych, ani ostatnich. W jadalni trzy ogromne stoły ustawione w podkowę, nakryte są na biało z kwiatami pośrodku. Dwa boczne stoły na ten dzień Rodzice wypożyczają od państwa Macheków, naszych gospodarzy domu (wtedy wyraz gospodarz oznaczał właściciela kamienicy, a nie dozorcę, jak obecnie).

Państwo Machekowie, którzy mieszkają na I piętrze, pod nami, przenoszą się w tym dniu do drugiej, dalszej części swego mieszkania, aby im we śnie nie przeszkadzała muzyka i tańce. Nie protestują przeciw naszym zabawom, a nawet życzą miłego i udanego wieczoru. Sami profesorowie są bezdzietni. Czasem obok naszej służby przychodzi też wypożyczona do pomocy kucharka z zaprzyjaźnionego z Rodzicami domu państwa Kremerów.

Ogólny nastrój jest wesoły. Częste, beztroskie wybuchu śmiechu świadczą o dobrej zabawie. My z Mamusią mamy w takim dniu moc pracy. Przygotowujemy tace z rozmaitymi kanapkami, nakrywamy i przybieramy kwiatami ustawione stoły.

Z bywających u nas gości, panny — to moje koleżanki szkolne i z Uniwersytetu oraz córki zaprzyjaźnionych domów, danserzy — to koledzy brata, exkistryniacy i zaproszeni przez Tatusia młodzi sędziowie i prokuratorzy.

Czasami zjawia się także witany owacyjnie burzą oklasków sam dyrektor Mieczysław Kistryn, zawsze w krótkich spodniach, z uśmiechem pełnym dobroci i pobłażania, promieniującym spoza szkieł cwikieru.

Raz po powrocie z lata spędzonego w Viareggio przywiozłam z dansingu w tamtejszym Kasynie śliczne, indiańskie przybrania dla pań i panów. Wieczór z tymi rekwizytami, za przykładem tytułu zaczerpniętego z Viareggio, otrzymuje nazwę „Jednej nocy wśród Indian". Panie dostają ślicznie wykonane, krepinowe przepaski na głowę z trzema piórami — założonymi zależnie od porady lustra — z tyłu głowy, lub nad czołem, z dwoma spadającymi na ramiona warkoczami z czarnej krepiny, dla panów zaś są indiańskie pióropusze. Ponadto każda z pań otrzymuje do ręki ręcznie malowaną w cieniach błękitno-zielonych, liworyzowaną papugę naturalnej wielkości, osadzoną ®a zielonym pręcie o długości około jednego metra. Z tymi insygniami tańczymy nawet „Polkę w szafliku".

Na jeden z takich five'ów zapraszam raz asystenta przy katedrze historii średniowiecznej profesora Jana Ptaśnika na Uniwersytecie Jana Kazimierza, Stanisława Pazyrę — jak się potem okaże— mojego przyszłego męża. Jest jednak wtedy nie „ktoś" i nie „coś" nie mogący znieść naszych zabaw. Jest to psiaczek Morusek, którego kupiłam pod Hotelem George'a w jakąś niedzielę, kiedy wracałam z katedry. Był bardzo malutki. W nocy, kiedy tęsknił i płakał za matką, karmiłam go mlekiem podgrzewanym na płomieniu świecy. Sypiał pod kołderką lalki. Morus później staje się bardzo edukowanym pieskiem, gdyż uczy się do wszystkich egzaminów z prawa razem z bratem i do wszystkich z filozofii, leżąc ze mną na kanapie. Korzysta przy tym z wielu przywilejów. Kiedy po imieninach Mamusi i moich na kredensie w jadalni leży najmniej 30 kilogramów czekoladek w bombonierkach od Zalewskiego, ucząc się — karmimy się wspólnie tymi dołączonymi do życzeń pozostałościami po gościach. O ile ten zwyczaj pieskowi odpowiada o tyle nienawidzi gości i kryje się przed nimi w najbardziej niewidoczne kąty kuchni i łazienki. Jednak z tego powodu nie rezygnujemy z tańców.

Tak bawimy się nie tylko na wieczorach domowych ale w karnawale także na wspaniałych balach w Kasynie Miejskim.

Trzeba tu wspomnieć, że specjalny urok ma „Raut asystentów" organizowany każdego roku w nowym gmachu Uniwersytetu. Drogie, poczciwe mury nawykłe na codzień do powagi instytucji, którym służyły i służą, wpierw Sejmowi Galicyjskiemu, a następnie uczelni krzewiącej prawdziwą wiedzę, z pobłażaniem patrzą w tę wyjątkową noc na tańczące w kuluarach pod arkadami pary w świetle rozjarzonych, po obu stronach schodów, białych kuł lamp. Otwierają się wtedy podwoje do amfilady pokoi rektorskich, nad którymi czuwa za moich czasów pełen dostojeństwa, reprezentacyjny, prawdziwy „rector magnificus", ksiądz profesor Adam Gerstmann.

Ale pierwszy mój karnawał rozpoczął „Sylwester" 1927/1928 roku w sąsiednim Kasynie Miejskim. Obowiązkowo jako pierwsza jest biała suknia balowa — to stylowa krynolina o zmodernizowanej linii i długości, ale niestety wymarzony wachlarz ze strusich piór, oprawny w szylkret, podziwiany zawsze w szafie u Mamusi, skończył czas swego królowania i nie jest już en vogue.

Zaproszona przez wiceprezesa Kasyna profesora Seweryna Lehnerra, za zgodą Tatusia, biorę udział w amatorskim przedstawieniu o północy, w inscenizacji nadchodzącego Nowego Roku 1928 w korowodzie tańczących jego miesięcy jako Styczeń, czyli inaczej Boule de neige. W tańcu śmiejąc się, obrzucam białymi kulami z marabuta — niby kulami śnieżnymi — zgromadzoną na sali publiczność. Niektórzy panowie widząc artystycznie wykonane kule, odrobinę większe od kul bilardowych, z uśmiechem kierują je z powrotem do mnie, ale trafić nie mogą, bo i ja tańcząc zmieniam wciąż miejsce na estradzie, i kule są za lekkie, aby mogły mnie doścignąć. Niemniej zabawa doskonała niby prawdziwym śniegiem.

Po skończonej imprezie, po zejściu ze sceny wszystkie pseudoartystki zostają przez Zarząd Kasyna obdarowane pluszowymi zwierzątkami. Mnie prezes wręczył białoczarnego pieska, którego tańcząc sadzam danserowi na a ramieniu.

Po godzinie drugiej Rodzice dają mi sygnał do wyjścia i powrotu do domu. Za chwilę jesteśmy już w naszym mieszkaniu sąsiadującym z Kasynem.

Zmęczona, lecz zadowolona z udanego wieczoru zawieszam ramiączko z moją białą suknią na lampie, gaszę światło i klękam do modlitwy wpatrzona w ogromny szmat usianego gwiazdami mroźnego, styczniowego nieba, za oknem.

Nagle jedna z jarzących się gwiazd oderwała się od reszty i zakreśliwszy łuk przez cały skłon nieba spadła zupełnie na wprost mego okna...

Ogarnął mnie jakiś dziwny lęk. Zjawisku temu — mimo woli — zaczęłam nadawać głębsze znaczenie w odniesieniu do przyszłości. Leżę z szeroko otwartymi oczyma, a tak żywe przed chwilą odgłosy balu zaczynają się oddalać i milknąć.

Czyżby to miała być przepowiednia nieznanych, a czekających mnie ciężkich przeżyć — jak się później okaże — związanych z II wojną światową, utratą ukochanego Lwowa, w którym miałam możność przeżyć tyle szczęśliwych lat. Nie wiem. Z wolna zapadam w sen.

Ranek przynosi jaśniejsze spojrzenie na świat, ale obawy zbudzą się na nowo później w innych okolicznościach, pod wpływem wróżby Jednej z Cyganek, których tak wiele kręci się po Parku Stryjskim. Chodzą zwykle parami, lub we trójkę i nagabują spacerowiczów stałym zwrotem: „panoczku", lub „pani, powróżyć, powróżyć. Cyganka powie prawdę". Uciekam zawsze przed nimi i nie ukrywam, że boję się ich. Nie chcę ich słuchać. Daję na odczepne 50 groszy i szybko się oddalam, ale jedna z nich biegnie za mną, wołając głośno: „nie udawaj, że jesteś taka zła, nie będziesz tu, widzę Cię w ogniu i wśród ruin, dużo trupów i krwi". Przyspieszam kroku — już nie słyszę jej słów, została poza mną. Ale jej słowa zapadły w pamięć, choć nie chcę się poddać wyrażonej przez nią wizji mojej przyszłości i nie wierzę jej słowom. To, co mi przepowiedziała sprawdzi się potem w Warszawie, w 1939 roku.

Na razie otaczający mnie świat jest tak inny i pogodny, jak tylko może być we Lwowie.

Nie myślę już o Cygance — oprócz tych Cyganek snują się przecież po Parku Stryjskim także inne kobiety — te babinki, które sprzedają precle z makiem. Ach! jak je te precle lubię! Zwłaszcza te mniejsze po 5 groszy, nie te po 10. Noszą je one przed sobą w dużych koszach nanizane na sterczące do góry patyki, nakryte czystą, białą gazą, chroniącą przed muchami. Kobieciny zachęcają do kupna wołaniem: „Świeżi, majowi precli". Cukierki — białe i różowe słomki, również po 5 groszy za sztukę i makagigi leżące na dnie kosza umiej mnie interesują, te kupowałam będąc jeszcze w szkole. Co innego precle chrupiące i świeże, które z taką przyjemnością zajadam, siedząc na jednej z ławek w dalszej części parku, daleko za stawem i pomnikiem Kilińskiego, zwłaszcza w czasie, gdy skoszą trawę i tak mocno pachnie nagrzane słońcem siano.

Tyle piszę o przyjemnościach, a przecież są to lata intensywnej pracy na studiach, w których zabawy i częste chodzenie do teatru na wszystkie niemal przedstawienia i do kin nie wpłynęły ujemnie na naukę tak brata, jak i moją. Oboje kończymy studia uniwersyteckie w terminie. Przed każdą sesją egzaminacyjną „kujemy" potężnie, z tym że mamy odmienne metody pracy. Ja zaczynam naukę wcześniej i rozkładam sobie materiał do przerobienia na mniejsze partie, brat oblicza swoje przygotowania do egzaminu na krótszy przeciąg czasu, ale za to nadaje swej pracy wręcz szaleńcze tempo. Jesteśmy na innych wydziałach, brat studiuje prawo, ja jestem na wydziale humanistycznym, konkretnie na historii sztuki i historii, oczywiście niżej od niego.

Historia sztuki i historia mieszczą się w nowym gmachu Uniwersytetu. Poczesne miejsce, bo cały front drugiego piętra, od roku ulicy 3 Maja aż po róg ulicy Mickiewicza z oknami wychodzącymi na Ogród Jezuicki zajmują Zakłady Historii Sztuki (pracownia z półokrągłymi oknami) profesora Władysława Kozickiego, w części centralnej profesora Władysława Podlachy oraz na drugim końcu (też z półokrągłymi oknami) archeologii klasycznej profesora Edmunda Bulandy. Tutaj też ma siedzibę Towarzystwo Dante Alighieri. Jedynie historia sztuki kościelnej, księdza profesora Zdzisława Obertyńskiego, znalazła pomieszczenie pól piętra niżej od strony ulicy 3 Maja. Ksiądz profesor, były rotmistrz Ułanów — chyba Jazłowieckich — to ostatni pan na Obertynie, Obertyński. Między kościołem św. Mikołaja, z którym jest związany a swą pracą na Uniwersytecie porusza się swoim autem, co jest nowością.

Analogicznie jak Zakład Historii Sztuki Sakralnej, po drugiej stronie gmachu z oknami wychodzącymi na ulicę Mickiewicza, z widokiem na Kasyno Końskie, rozsiadła się prawie cała historia: Zakłady profesorów Jana Ptaśnika, Franciszka Bujaka, Stanisława Zakrzewskiego, a także nieco bliżej profesora Adama Szelągowskiego.

Po małym, wstępnym egzaminie z nauki o stylach {Stilkunde Hartmanna) dostaję się na proseminarium profesora Kozickiego, który wykłada renesans włoski i który jest także recenzentem teatralnym „Słowa Polskiego". Recenzje wierszem pisuje tu również Jan Zahradnik, młodociany „Janek", autor pięknych wierszy o przemijaniu, ogłoszonych drukiem pt. Ludziom smutnym (Lwów 1925). W swych impresjach recenzyjnych potrafi okazać lwi pazur swojego talentu. Przychodzą mi na myśl zapamiętane dwa takie fragmenty o zabarwieniu satyrycznym. Pierwszy dotyczy przedstawienia Don Juana:

Po cóż Don Juan zabił komandora,
Że krew tryskała prawie do pował!
Dla tej Inezy, co grała wczoraj,
Ja bym nikogo nie zamordował!

lub drugi z balu prasy:

Czyjś po sali brzuch się szwenda?
Ach! to własność Gerschwinda!

Daję się ponieść dygresjom — obiecuję już poprawę i wracam do dziejów związanych z moją nauką na naszym Uniwersytecie.

Uczęszczam więc też na wykłady z filozofii ścisłej profesora Kazimierza Twardowskiego odbywające się — już nie w sali kina „Apollo", lecz w starym gmachu Uniwersytetu przy ulicy św. Mikołaja o godzinie 7 rano bez kwadransa akademickiego. Profesor zaczyna wykład z uderzeniem godziny i biada temu, kto by się spóźnił. Uczy wzorowej punktualności i porządku. Wykłada wspaniale.

Zaczynam też słuchać wykładów profesora Podlachy, zwłaszcza z „teoretycznych założeń historii sztuki" i tych, które poświęca rozważaniom osiągnięć uczonego polskiego pochodzenia z Białej, Józefa Strzygowskiego, który jednak zasłynął jako wiedeński historyk sztuki, drukujący swe prace w języku niemieckim. Poglądy Strzygowskiego, aczkolwiek kontrowersyjne, zwłaszcza w odniesieniu do roli, jaką w rozwoju sztuki odegrała twórczość ludów Wschodu i Zachodu, będące tematem dzieł Orient oder Rom oraz Altai— Iran und Voelkerwanderung oraz późniejsze prace profesor zaopatruje we własny, ogromnej wartości komentarz.

Na wiosnę 1928 roku zdaję już jeden z pięciu egzaminów magisterskich z filozofii ścisłej, z „Głównych zasad nauk filozoficznych" u profesora Mścisława Wartenberga w gmachu starego Uniwersytetu. U profesora Kozickiego czytam swą pracę proseminaryjną o późnogotyckim rzeźbiarzu niderlandzkim Clausie Sluterze i od razu dostaję się do niego na seminarium, otrzymując już klucz do pracowni. Równocześnie zostają przyjęta na seminarium profesora Podlachy, odznaczające się bardzo wysokim poziomem.

W lokalu seminarium profesora Podlachy raz w miesiącu odbywają się posiedzenia Towarzystwa Naukowego. Przychodzą tu wtedy stale: jeszcze podówczas docent (na którego wykładzie habilitacyjnym na naszym Uniwersytecie w 1928 roku byłam), wykładowca na wydziale architektury Politechniki Lwowskiej, dr Mieczysław Gębarowicz, kustosz Muzeum książąt Lubomirskich, aż do ostatniego tchnienia w 1984 roku wierny Lwowowi, dr Helena Polaczkówna, kustosz Archiwum Ziemskiego, wybitna znawczyni heraldyki średniowiecznej, późniejsza ofiara w więzieniu hitlerowskim w 1942 roku, mecenas dr Tadeusz Mańkowski, wielki amator i znawca sztuki, po II wojnie światowej autor wydanej w 1974 roku w Londynie wspaniałej monografii Lwowa pt. Dawny LWÓW, jego sztuka i kultura artystyczna, ponadto wszyscy asystenci zatrudnieni przy katedrach historii sztuki, a czasem też kustosz zbiorów wawelskich dr Marian Morelowski, w latach trzydziestych profesor Uniwersytetu im. Stefana Batorego w Wilnie. W posiedzeniach takich uczestniczymy i my studenci, członkowie seminarium profesora Podlachy, oczywiście bez prawa głosu.

Mam w domu, w niedobitkach rzeczy ocalałych z pożogi wojennej bardzo wartościową pamiątkę — świetny, miniaturowy portrecik ołówkowy profesora Podlachy, szkicowany przed I wojną światową przez mego stryja Mariana Olszewskiego. Doskonale uchwycone podobieństwo i wyraz twarzy profesora Mam jeszcze i drugi portrecik profesora, również autorstwa Stryja, ale zachowany już tylko w fotografii, bardzo awangardowy, do mnie mniej przemawiający. Oba należą do rzędu portretów psychologicznych, których tak wiele pozostawił po sobie Stryj Marian.

Wracając do moich studiów, muszę dodać, że w tym czasie uczęszczam również na odbywające się w starym gmachu Uniwersytetu ćwiczenia z „historii ustroju Polski", u zasłużonego, europejskiej sławy badacza źródeł historycznych. Profesora Oswalda Balzera, autora wspaniałych opracowań źródeł, wydawnictw takich, jak „Monumenta Poloniae Historica", „Corpus Iuris Polonici" i wielu bezcennych rozpraw — reprezentującego jednak bardziej wydział prawny.

Mnie więcej pociągają sprawy związane z kulturą i sztuką narodową. Dlatego idąc po linii moich zainteresowań i zamiłowań, wiążę się bliżej z katedrami kultury średniowiecznej profesora Jana Ptaśnika oraz dziejów ojczystych, zespolonych ściśle z katedrą senatora, profesora Stanisława Zakrzewskiego. Od profesora Ptaśnika otrzymuję też z tej dziedziny temat pracy magisterskiej. Niestety przed ukończeniem przeze mnie studiów, profesor Ptaśnik nagle zmarł. Po zdaniu wszystkich egzaminów magisterskich z zakresu historii u profesorów Konstantego Chylińskiego i Stanisława Zakrzewskiego, egzamin ostateczny na podstawie pracy zdaję już u jego następcy, profesora j Teofila Emila Modelskiego, który, choć nie tak zaangażowany w zagadnienia kultury i sztuki.

Jak jego poprzednik, poleca mi rozszerzenie jednego rozdziału pracy, wybitnie źródłowego, traktującego o organizacji życiu cechów artystycznych, ponieważ chce ją uznać za pracę doktorską. Niestety do tego nigdy nie dojdzie, ponieważ odebrana z Uniwersytetu do rozpracowania tej części moja praca wraz z zebranymi przeze mnie materiałami, ulegnie spaleniu w Warszawie w 1939 roku.

Jeszcze tylko czytam ją w całości na seminarium u profesora Podlachy, którego też zainteresowały moje sformułowania dotyczące cechów, o których długo dyskutuje ze mną po skończonym posiedzeniu seminaryjnym.

Muszę tu dodać, że już od dwóch lat, nie mając jeszcze dyplomu pracuję jako nauczycielka w Szkole im. Zofii Strzałkowskiej. Kuratorium lwowskie udzieliło mi veniam docendi-, zaliczając mi ten okres pracy dydaktycznej jako praktykę. Muszę więc teraz zdać państwowy egzamin pedagogiczny, który dopiero da mi pełne kwalifikacje zawodowe. Odraczam więc sprawę doktoratu, a przygotowuję się do tego państwowego egzaminu. Zdaję go we Lwowie, gdzie po raz pierwszy zbiera się w Uniwersytecie Państwowa Komisja Egzaminacyjna. Jest rok 1934. Do tej pory na ten egzamin jeździło się do Warszawy. Składa się on z dwóch części: z klauzurowego, pięciogodzinnego egzaminum pisemnego i części ustnej, zdawanej przed pięciu profesorami. Wymagania duże.

Uzyskuję jednogłośnie ocenę bardzo dobrą. Jest to mój pierwszy egzamin po ślubie.

I znów nie mogę myśleć o doktoracie, ponieważ nadmiar nauczycieli historii znasza mnie do przekwalifikowania się. Po powrocie na Uniwersytet Lwowski wybieram jako drugi przedmiot filologię klasyczną. Równocześnie uczę już w szkole historii i języka łacińskiego, a wizytacja kierownika ośrodka metodycznego łaciny, profesora Mariana Goliasa, wypada dla mnie nadspodziewanie dobrze. Ocenia mą lekcję bardzo wysoko. Wtedy, w tym samym jeszcze 1934 roku wizytator Juliusz Zalewski zabiera mnie do szkoły SS. Nazaretanek mających siedzibę przy ulicy Unii Lubelskiej 9, gdzie dostaję pełną ilość godzin łaciny i historii tak w starym, jak i w nowym, zreformowanym przez ministra Janusza Jędrzejewicza czteroklasowym gimnazjum i dwuklasowym liceum.

Ustalił się wtedy we Lwowie zwyczaj, przyjęty przez Ogniska Dydaktyczne, urządzania lekcji pokazowych dla nauczycieli ze Lwowa i okręgu lwowskiego. Sama już byłam na kilku takich lekcjach, prowadzonych przez różnych nauczycieli, np. dra Stefana Halickiego w gimnazjum męskim i na pięknej, bardzo interesującej lekcji w I Korpusie Kadetów, prowadzonej przez byłego asystenta profesora Ptaśnika, dra Bolesława Stachonia.

Przewodnicząca Sekcji Dydaktycznej Polskiego Towarzystwa Historycznego dr Ewa Maleczyńska (moja dawna nauczycielka, jeszcze jako panna Szwajgerówna w IV klasie gimnazjum Strzałkowskiej) zaprasza do poprowadzenia pokazowej lekcji historii dla nauczycieli historii podległych Kuratorium Lwowskiego Okręgu Szkolnego.

Moja lekcja pod znamiennym historycznym tytułem „In hoc signo vinces", której wybranym przeze mnie tematem jest zwycięstwo chrześcijaństwa za czasów cesarza Konstantyna Wielkiego, ma na celu zastosowanie korelacji — jako jednej z metod nauczania — zespolonych ze sobą w osobie jednego nauczyciela dziejów starożytnych z językiem łacińskim.

Wcześniej jeszcze w obecności dyrektorki szkoły, pani Jadwigi Sanojcowej i sióstr Nazaretanek, odbywamy lekcje łączone z polonistką, dr Janiną Garbaczowską, asystentką profesora Juliusza Kleinera, późniejszym profesorem Uniwersytetu im. Marii Skłodowskiej-Curie w Lublinie. W pierwszej części lekcji przedstawiam przyczyny i podłoże bitwy Ateńczyków z Persami pod Maratonem — na które to tło w drugiej części lekcji padają już słowa polonistki: „Sardes płonie..." z Maratonu Kornela Ujejskiego z przepięknym, literackim omówieniem i analizą tego wiersza. Wspólna konkluzja tej lekcji — to odniesienie poematu do spraw polskich. Takich przykładów współpracy mogłabym przytoczyć więcej.

Nauczycielstwo, które cieszy się ogromnym autorytetem, na ten autorytet zasługuje swą ciężką, ale interesującą i owocną pracą, która jest też odpowiednio honorowana. Nauczyciel ceni swą pracę, ale i jego praca spotyka się z wysoką oceną i należnym szacunkiem.

Oprócz absorbujących mnie zajęć szkolnych, mam jeszcze czas wypełniony niemal bez reszty, dodatkowymi studiami filologii klasycznej. Żyję normalniej od piątku wieczora (po ćwiczeniach z języka łacińskiego na Uniwersytecie) do niedzieli wieczora. Inne dni pochłania zupełnie nakładanie się na siebie obowiązków.

Wróciłam w mury uniwersyteckie. Niestety ostatnio odszedł na emeryturę wspaniały profesor filologii klasycznej, członek PAU Stanisław Witkowski i nie było mi już dane studiować pod jego kierunkiem. Studiuję więc u profesora Ryszarda Ganszyńca, który po roku 1946 we Wrocławiu zmieni swe nazwisko na Gansiniec i przede wszystkim u profesora Jerzego Kowalskiego, z którego nazwiskiem łączy się szereg moich nie znanych mi przedtem porażek. Nie mogę przystosować się do atmosfery panującej przy tej katedrze. Nie przypomina ona niczym cudownej atmosfery naukowej, do jakiej przywykłam studiując historię i historię sztuki. Przyjęto tu zupełnie inne założenia organizacji pracy. Dominuje przymus. Profesor zmusza do obecności na wykładach i od tego uzależnia swoje nomen w indeksie.

Pierwszej selekcji indeksów składanych do podpisu dokonuje woźny, drugiej asystent i dopiero tak przesiane indeksy dochodzą do trzeciej instancji, to znaczy do rąk profesora. Mnie wykłady kolidują z pracą w szkole — nie mogę na nie uczęszczać. Stąd wynika pierwsza kolizja. Wchodząc na ćwiczenia profesor Kowalski zamyka za sobą drzwi sali na klucz, który chowa do kieszeni.1 Nie mam ani ochoty, ani zwyczaju wychodzenia bez powodu z sali w czasie| trwania ćwiczeń, ale też nie mogę znieść zamknięcia, jak w więzieniu. Deprymuje mnie to. Nie ma odpowiedniego do studiów klimatu. Jesteśmy pionkami na szachownicy kierowanymi przez profesora. Nie ma swobody myślenia, istnieje tylko konieczność podporządkowania się narzuconemu reżimowi.

Z radością witam więc zakończenie ćwiczeń, zastanawiając się nad tym, co ' one mi dały i o ile przyczyniły się do pogłębienia wiedzy z języka łacińskiego, potrzebnej do udzielania nauki tego języka w szkole. W świat potrzebnych realiów lepiej wprowadzają mnie książki, choćby takie jak Szczepańskiego lub Terlikowskiego. Może wynoszę z tych studiów trochę więcej rutyny w tłumaczeniu klasyków, do których tak świetnie przygotowali mnie w ciągu ośmiu lat moi profesorowie w gimnazjum. ,

Nadchodzą wakacje 1935 roku. W tym roku nie możemy planować | dłuższego wyjazdu, bo od 15 lipca mąż mój zaczyna pracę w wydawnictwie Ossolineum w charakterze zastępcy dyrektora Antoniego Lewaka.

Jedziemy na tydzień do Gdyni, gdzie na Kamiennej Górze spędzamy krótki, lecz świetnie wykorzystany czas. Z kuzynką i jej mężem, dyrektorem „Polskiej Agencji Morskiej" codziennie, do późnej nocy bawimy się w różnych lokalach. Raz nawet, kiedy po drugiej w nocy wracamy na Kamienną Górę, nie możemy zrozumieć, jak to jest możliwe, że słońce wschodzi zza morza.

Oglądane seledynowożółte zjawisko odblasku zorzy polarnej w pierwszej chwili utożsamiamy mylnie ze wschodem słońca.

Dni szybko mijają.

Aby skrócić czas podróży powrotnej do Lwowa, lecimy po raz pierwszy samolotem typu „Junkers", należącym do Polskich Linii Lotniczych „Lot".

I już znów jesteśmy we Lwowie.

Zbliża się sezon wydawniczy w Ossolineum. Pracy jest moc. Chodzimy z mężem nawet na prace nocne, aby nadążyć. Pośpiech konieczny zwłaszcza nrzy wydaniach podręczników, które w konkurencji z Państwowym Wydawnictwem Książek Szkolnych muszą szybciej znaleźć się na rynku księgarskim.

W Ossolineum panuje wtedy taki zwyczaj, że około godziny 22 zjawiają się tu dyrektor Lewak i profesor Tyszkowski, a po ich odejściu, o północy przynoszą, na ich polecenie, dla pracujących czarną kawę i tacę świeżutkich pączków z cukierni Welza z ulicy Akademickiej. Są to najlepsze pączki we Lwowie. Moi Rodzice też je tam zamawiają do nas na five'y. Po takich nocach, rano biorę chłodny prysznic i idę do szkoły.

W Ossolineum czeka mnie miła niespodzianka. Profesor Tyszkowski, jako sekretarz Polskiego Towarzystwa Historycznego, powierza mi stałe prowadzenie działu recenzyjno-sprawozdawczego bieżących wydawnictw książkowych i periodycznych z zakresu dydaktyki historii w szkołach dla „Wiadomości Historyczno-Dydaktycznych", stanowiących dodatek do „Kwartalnika Historycznego". Dział ten prowadzić będę 4 lata, aż do wybuchu II wojny światowej.

Ale cóż! Znowu nie mogę przystąpić do pracy związanej z moim doktoratem. Nie mieszkam już przy ulicy Akademickiej, ale przy Sierpowej, za Domem Studentek, w ślicznej, narożnej „Kurzej Stopie" urządzonej stylowo z balkonem i oknami wychodzącymi na Pohulankę, które to mieszkanie zamieniamy na większe przy ulicy Zielonej 35.

Mam maleńką córeczkę — Haneczkę. Dziecko, praca zawodowa, redakcyjna i dom nie pozwalają myśleć o sobie. Wieczorem jestem bardzo zmęczona, zaledwie starcza mi sił do przygotowania się do lekcyj na dzień następny i do poprawy zadań szkolnych łacińskich, których po 10 musi mieć każda klasa w ciągu roku szkolnego. W tych warunkach odkładam więc jeszcze raz na później swe ambicje doktorskie, tym razem już niestety ad infinitum...

Mąż mój zostaje przeniesiony do Warszawy. Zakład Narodowy im. Ossolińskich wiąże z jego osobą plany rozbudowy wydawnictwa i w tym celu oddaje mu kierownictwo Oddziału Warszawskiego i czyni go pełnomocnikiem Zakładu. Opuszczam ukochany Lwów, moich Rodziców i szkolę z żalem i płaczem.

Pierwszy to raz nie będę na uroczystościach żałobnych w listopadową rocznicę na Cmentarzu Obrońców Lwowa. Odprawiane tu stale wtedy egzekwie pod Pomnikiem Chwały na tle kaplicy cmentarnej i katakumb, otoczonym morzem kwiatów i świateł nagrobnych — o specjalnym charakterze śpiewy chóru i zgromadzonych tłumnie lwowian — nie pozwalają i nie pozwolą zapomnieć o tych, którzy „ponieśli śmierć, abyśmy żyli wolni". Niezwykły majestat tej śmierci i wspólnych modłów stwarza niepowtarzalną atmosferę W mrokach wczesnego, jesiennego wieczoru, w którą wplata się od czasu do czasu szelest opadających z drzew ostatnich, pożółkłych i na pół zeschłych już liści.

We wrześniu 1938 roku jestem już na stałe w Warszawie po to, aby równo w rok później, w przedostatnim dniu oblężenia Warszawy przez hitlerowców stracić od bomby zapalająco-kruszącej wszystko, co przywiozłam ze Lwowa. Jestem sama — mąż jako porucznik rezerwy lwowskiego 40 pułku piechoty, zmobilizowany ostatniego sierpnia 1939 r.. Jest na wojnie, nie wiem gdzie, lecz jak się później okaże — walczy w obronie Lwowa, podobnie Jak mój brat, też porucznik rezerwy, ale 6. Dywizjonu Artylerii Konnej. Jestem więc sama z malutkim dzieckiem. To, co zdołałam wynieść z płonącego domu, to tylko rzeczy potrzebne dla dziecka, dokumenty i dyplomy mojego męża i moje oraz kilka cennych drobiazgów; sama mam tylko to, co na sobie. Nie mogę zapewnić dziecku ludzkich warunków istnienia, choć spotykam się z ogromną życzliwością i pomocą napotkanych ludzi, nawet obcych.

Nazajutrz, po ostatnim, najsilniejszym bombardowaniu Warszawy wybiegam ze schronu przy ul. Bartoszewicza, w którym zostawiam moją śpiącą córeczkę Hanię ze służącą i na godz. 6 wchodzę do kościoła św. Krzyża. Pierwszy raz widzę ten kościół zbombardowany, rozbite figury, powyginane, wiszące spod sklepienia żelastwa, ogromne leje w posadzce, na której piętrzą się stosy gruzu. Łzy stają w oczach, przed którymi przesuwają się grottgerowskie wizje klęski. Jedynie kaplica Matki Boskiej Częstochowskiej nie naruszona. Tam też skierowują się ludzie szukający Opieki Bożej. Ołtarz bez kwiatka. Mszę św. odprawia wspomniany już uprzednio ks. Zdzisław Obertyński z Uniwersytetu lwowskiego. Po prawej stronie konfesjonał, w którym spowiada j ksiądz:, po obu stronach tłum ludzi. Nie uda mi się doczekać mojej kolejki^ muszę się spieszyć do dziecka, które może się zaraz obudzić...

Nad zdecydowaną na kapitulację Warszawą warczą krążące jak krwiożercze, sępy hitlerowskie Messerschmitty nie rzucające bomb na zdobyte już miasto.

W kaplicy powszechny szloch, ostatnie wolne „Boże coś Polskę. Nikt nie wstydzi się łez. Ludzie pozbawieni wody, którzy tak, jak i ja opuścili schrony rozmazują rękami brud na załzawionych twarzach.

Nabożeństwo kończy się. Zaraz wrócę do córeczki, gdy wtem z otwartego konfesjonału wychodzi ksiądz i stając przy mnie — takiej samej jak inni zapłakanej nędzy ludzkiej — pyta: „czym mogę pani pomóc, bo widzę, że pani tej pomocy potrzebuje". Nie widzę twarzy tego kapłana, a upoważniona klękam poza kolejnością. Po skończonym nabożeństwie wracam już nie sama do schronu, w którym kilka osób proponuje mi zamieszkanie u nich, w niespalonych mieszkaniach.

Wybieram chwilowy pobyt u bardzo dobrej i społecznie zasłużonej pani Czajkowskiej mieszkającej przy ul. Sosnowej. W bramie naszego dotychczasowego mieszkania w nie spalonej skrzynce na listy, za ścianą szybką zostawiam wiadomość, gdzie jestem razem z córeczką, na wypadek gdyby mąż wrócił i poszukiwał nas.

Tak rozpoczynam tułacze życie.

Zamierzam wrócić do Lwowa. Około połowy października raniutko, jeszcze przed wschodem słońca jestem, w dziś już nie istniejącym kościółku przy ulicy Moniuszki 3. Po wysłuchaniu mszy św. i pełnym w niej uczestniczeniu, staruszek ksiądz mówi do mnie: „jedziesz do bolszewików, weź to" i za małą ofiarę oddaje mi czarnooprawny, w niewielkim formacie tomik Tomasza a Kempis O naśladowaniu Chrystusa, ten sam, który przejdzie ze mną całą gehennę trzech przejść przez zieloną granicę, pod kulami siepaczy herodowych po obu jej stronach — i tych nordyckich o zimnoniebieskich oczach, mieniących się być „uebermenschami na świeczniku kultury" i tych prymitywnych o czarnych oczach i twarzach kałmuckich, żądnych krwi ludzi stojących na wyższym poziomie kultury.

Iluż to ludzi musi dzielić podobny mojemu los?

Skąd ja to znam? Aha! „Polska Chrystusem narodów", „Stajenka betlejemska", „Ucieczka do Egiptu"... zawsze ucieczka przed innymi istotami, które uważają się za ludzi!...

Książeczka Tomasza a Kempis, to ta, która otwarta na chybi... trafi..., na każdej stronicy zawsze trafi do człowieka, który znajdzie w niej odpowiedź na daną chwilę. Książeczka ta wysłana później mężowi do więzienia — na Pawiak, wróci do mnie zaopatrzona w podpisy więźniów jego celi, aby po swej ziemskie} wędrówce nie zostawić po sobie śladu materialnego, strawiona przez ogień mego nie pierwszego spalenia mieszkania przy ulicy Żurawiej 8, lecz drugiego przy ulicy Kruczej 18, w czasie Powstania Warszawskiego. W płomieniach tych zginą zawsze ramy życia — człowiek, on sam zachowany zostanie i wzbogacony o poznanie wartości i ceny życia oraz jego jedynego celu. Włos mu z głowy nie spadnie…

Rozpoczynam powrót do Lwowa furą, potem autem ciężarowym, wreszcie pociągiem o powybijanych szybach i zdemolowanym wnętrzu wagonu, za którego oknami widać uciekające, skupione ze sobą, bezradne masy ludzkie, dążące w różnych kierunkach, z resztką własnego dobytku oraz kontrastujące z nimi pełne buty oddziały zdobywczych wojsk i tych świetnie uzbrojonych i później, po przeprawie przez San w Jarosławiu, tych w szarych papachach. Jednako żegnają i witają mnie w miejscach styku granic kulami karabinowymi. Długo ukryta w sitowiach Sanu, w jesiennej szarudze, w niewielkiej, drewnianej krypie słyszę i zawsze już przy tym wspomnieniu słyszeć będę plusk towarzyszący zetknięciu się kuł karabinowych z powierzchnią wody w rzece. Wreszcie jestem na drugim brzegu Sanu i tu pierwsze spotkanie krasnoarmiejca na tej naszej polskiej ziemi. Drugie bardziej dramatyczne spotkanie następuje Już na stacji w Rawie Ruskiej, gdzie czekam na pociąg do Lwowa. Oddział żołnierzy sowieckich wkracza do poczekalni stacyjnej i aresztuje zgromadzoną tu ludność cywilną. Uciekam nie zauważona przez okno skacząc z wysokiego parteru. Koleją docieram do Kleparowa, a stąd furą do mieszkania Rodziców.

Z dzieckiem na ręku i z nędznym tłumoczkiem, obdarta i brudna dzwonię do drzwi wejściowych. Otwiera mi Tatuś, który biorąc mnie za żebraczke z małym dzieckiem, sięga po pulares. Na mój okrzyk: „Tatusiu! Tatuś mnie nie poznaje?" dostrzegam w tych zawsze jasnych i dobrych oczach mego ojca lęk, cofa się. Już nie lęk, lecz przerażenie maluje się w tych źrenicach, jakby na widok zjawy... „Halusiu to ty?..." Wystarczyło tych 7 tygodni niewidzenia, i przeżyć, aby rodzony ojciec nie mógł mnie poznać.

Jest koniec października, a rozstaliśmy się przed l września, kiedy wracając z wakacji spędzonych z moją Haneczką pod Delatynem nad Prutem jechałam jeszcze normalnie przez Lwów do Warszawy, do męża, wobec grozy mobilizacji i budzącej się grozy nadchodzącej wojny.

Jak inną byłam wtedy i jak innym był mój Lwów. Teraz nie mogą go poznać. Po ulicach snują się obcy ludzie o tak odmiennych od naszych wyrazach twarzy. Do zarekwirowanej części mieszkania Rodziców wprowadza się jakiś komandir z żoną i dzieckiem. Ci przybysze są żądni wszystkiego, wiecznie nienasyceni, ogarnięci szałem kupowania wszystkiego, czego nigdy dotąd nie widzieli. Łapczywa zaborczość cudzego.

Sklepy puste, ogołocone z towarów, które wykupili, choć czasem nie i wiedzą, co do czego służy. Powoduje nimi bezwzględny głód posiadania.

Idę moją dawną ulicą Akademicką, pozostały po niej tylko piękna aleja topolowa i nie dające się zmienić lica kamienic, nie mówiąc już oczywiście o ukrytych wewnątrz nich zawsze wiernych i silnie bijących polskich sercach autochtonicznych mieszkańców Lwowa.

Pod sklepami spożywczymi kolejki, których Lwów nie znał. Sprzedawcy sprzedają — zgodnie z nakazem władz po 10 dekagramów cukru na osobę,, ważonych w tutki robione na prędce z papieru.

Co może się stać z zamożnego miasta w ciągu kilku zaledwie tygodni? Nie do wiary. Na Krakowskim, za Teatrem Wielkim można sprzedać wszystko. Popyt ogromny, kupujących moc, największy tłum przy zegarkach i częściach garderoby zwłaszcza „szercianej" to znaczy wełnianej.

Jestem zdezorientowana, nie wiem co robić? W mieszkaniu Rodziców pełno przyjezdnej rodziny, którą wojna zastała na wakacjach spędzonych w Worochcie, czy też w samym Lwowie.

Męża już nie zastałam, po rozmundurowaniu się wyszedł przez zieloną granicę do Warszawy. Rozminęliśmy się w drodze. Wszyscy trzej, jako oficerowie rezerwy walczyli w obronie Lwowa: mój mąż, brat i zaprzyjaźniony z nimi porucznik Włodzimierz Chondru. Poszli do Warszawy przez Białystok, Małkinię. Dzięki temu, że nie stawili się na rozkaz złożenia broni, lecz ją zniszczyli uniknęli losu kolegów — ofiar Katynia.

Pod moimi stopami również ziemia zaczyna się palić. Tak zwani „bieżeńcy", czyli ludzie nie meldowani stale we Lwowie tak jak ja muszą się rejestrować. Cel tego rozporządzenia początkowo nie jest wiadomy, jak się później okaże — wywózka do Kazachstanu i straszne losy tam czekające.

Mam wracać do Warszawy. Czas nagli ze względów stworzonych przez zaborcze władze we Lwowie, a także ze względu na nadchodzącą zimę.

Pierwsza próba powrotnego przejścia przez zieloną granicę nie udaje się. Druga przez Rawę Ruską, Uhnów z przejściem przez rzekę Sołokiję udaremnia aresztujący mnie milicjant — młody Żyd, który po odprowadzeniu z powrotem do Rawy Ruskiej proponuje za okup pieniężny pomoc w przeprawie na niemiecką stronę. Odmawiam i udaje mi się wrócić z córeczką do Lwowa. Nie zatrzymał mnie powodowany jakoby litością nad dzieckiem.

Jest początek grudnia.

Następna próba uwieńczona powodzeniem — to przejście drogą przez Białystok, Szepietowo, Zręby Kościelne do pozostającej już w rękach niemieckich Małkini. Opis tych przejść mógłby stanowić odrębny rozdział „Ludzie ludziom zgotowali ten los..."

Długa, ciemna, na szczęście nie mroźna, grudniowa noc, noc ucieczki z zatrzymanego przez żołnierzy sowieckich pociągu. Korzystając z tego, że jadę starym wagonem o wyjściach z każdego przedziału na obie strony toru, uciekam z dzieckiem w pole... w nieznanym kierunku. Jest godzina 3 nad ranem. Potykam się o grudę, lecz biegnę, aby znaleźć się jak najdalej od toru. Pociąg rusza i odjeżdża już pusty w kierunku Zręb Kościelnych. Odwróciwszy się widzę w świetle naftowej lampki stacji w Szepietowie zwartą gromadę mych współtowarzyszy podróży otoczoną i popychaną karabinami przez żołnierzy.

Dokąd ich prowadzą — nie wiem.

Czeka mnie jeszcze najgorsze przejście przez pas graniczny. Ale drogę tę odbywam dopiero o zmierzchu dnia następnego po przejeździe jeszcze po tej Stronie kilkudziesięciu kilometrów furą. Zaczynam ostatni etap już pieszej wędrówki przez ciemny las, w którym potykam się sto razy o wystające korzenie drzew. Wreszcie po około dwóch godzinach drogi las rzednie. W świetle zasłanianego przelotnymi chmurkami księżyca otwiera się przestrzeń z tu i ówdzie widocznymi białymi plamkami brudnego śniegu, oświetlona reflektorami latarek od strony niemieckiej. Ciszę mącą odgłosy strzałów karabinowych. Odczuwam nieludzkie wprost zmęczenie. Rzemienie plecaka, w którym niosę córeczkę wpiły mi się mocno w ramiona pod wpływem zbyt wielkiego obciążenia. Poszczególni ludzie idący w tym samym kierunku wyprzedzają mnie. I tu — nie wiem kto — przechodząc mimo — wkłada mi do uchylonych ust o spieczonych wargach cukierek miętowy. Materialny znak opartego na wierze-„Ufaj".

Nieco przyspieszam kroku.

Graniczny strażnik sowiecki nie strzela do nas, ale każe się położyć na ziemi a sprawdziwszy, czy drugi nie nadchodzi, żąda okupu w postaci zegarków i złota. Zaspokojony w swej żądzy posiadania, puszcza nas pod niemieckie kule. Ludzie zaczynają biec.

Nie mogę już nadążyć za innymi — zostaję daleko w tyle, sama. Buciki zdjęłam już dawno, bo nie mogłam w nich iść po nierównościach terenu. Moja maleńka zasnęła. Już nie idę, lecz wlokę się wpatrzona w nikłe światełko dalekiego okna świadczącego o końcu pasa granicznego. Przed i za mną słychać strzały. Dobywam resztek sil, gdy ktoś mocno ujmuje mnie pod ramię. W świetle reflektora widzę mundur niemiecki. Moją słabą niemczyzną rozmowa ze strażnikiem granicznym jest krótka. Sprawdziwszy, że nie przemycam niczego, lecz niosę dziecko, odprowadza mnie na posterunek, gdzie mam pozostać do rana.

Okazuje się, że to Austriak — Wiedeńczyk, który idąc do wojska zostawił w domu swą żonę też z maleńką córeczką i boi się o ich los. Twarz tego człowieka zatarła mi się w pamięci, nie umiałabym go poznać, ale wiem tylko, że to człowiek. Pozwala mi wypić, ile chcę, gorącej wody gotowanej w czajniku na małym żelaznym piecyku. A pragnienie mam ogromne. On chce mi wyświadczyć dobro, aby ono rykoszetem odbite wróciło do jego najbliższej rodziny potrzebującej może pomocy.

Rano puszcza mnie wolną, wskazując drogę do stacji Małkinii. Pociągiem wracam więc do Warszawy, choć wyjeżdżając z niej w październiku zarzekałam się, że tu już nigdy nie wrócę.

Żegnam w myśli mój drogi Lwów widziany po raz ostatni w grudniu 1939 roku. Żegnam nie z własnej woli, lecz z twardej konieczności, okupując to rozstanie nie wypowiedzianą męką odbytej drogi do Warszawy.

W obie strony tej straszliwej wędrówki przenoszę zaszyte w odzieży papiery Ossolineum - Zlecone dokumenty zarówno we Lwowie, jak i w Warszawie doręczam nie naruszone, zgodnie z poleceniem adresatowi, którym jest Zakład Narodowy imienia Ossolińskich (v. Ossolineum. Księga pamiątkowa w 150-lecie Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich., Wrocław 1967, s. 251 i 268).

Rzucona przeze mnie garść wspomnień dotyczy mego życia we Lwowie. Nie pretendują one ani do miana pamiętnika, ani dziennika, czy też kalendarium. Piszę tak, jak poszczególne wydarzenia narzucają mi się dyktowane przez pamięć, bez ujęcia ich w ramy chronologiczne.

Niektóre wspomnienia wybiegają w przyszłość, jak również cofają się w przeszłość w miarę, jak oglądam je przez pryzmat pamięci, która będąc jedynym motorem działania chce utrwalić tylko to, co było związane z moim życiem w latach 1916—1939 w tym najpiękniejszym z polskich miast.


Pani Helena Olszewska Pazyrzyna (rocznik 1908) mieszka do dziś w Warszawie. Oprócz opublikowanych w "Roczniku lwowskim" wspomnień jej opowiadania można przeczytać w biuletynach warszawskiego oddziału Towarzystwa Miłosników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich.
We wrocławskim Ossolineum złożyła rękopis największej swojej - 2-letniej pracy: "Kalendarium Lwowa". Niestety "Kalendarium" na razie nie zostało wydane - z braku funduszy. Jest ono jednak dostępne w dziale rękopisów.
Pani Helena mimo sędziwego wieku zachowała jasność umysłu i świetny słuch Rozmawiałem z nią dziś (26.II.2003) telefonicznie. Jest w dalszym ciągu chętna do udzielania pomocy w kwestiach dotyczących Lwowa.

Stanisław Kosiedowski


Copyright © 1999 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.


Powrót

Licznik