Józef Mayen

GAWĘDY O LWOWSKICH KAWIARNIACH


WSTĘP TEORETYCZNO-HISTORYCZNY

"W kawiarnianych mrokach żyją całe grupy ludzi, tworząc charakterystyczną i specjalną publiczność, żądną ruchu nerwowego l oddechu Europy, co wionie ze szpalt zadrukowanej bibuły, spragnioną plotek wielkiego miasta, a przede wszystkim życia błyskotliwego, na falach drgającego światła, w arabeskach dymu, wśród nawoływań kelnerów".

Tak oto rozpoczyna znakomity historyk Lwowa i subtelny znawca duszy naszego grodu, Franciszek Jaworski, wnikliwy obserwator swych współczesnych i świetny odtwórca minionego życia lwowskiego, w swym dziele 'Lwów stary i wczorajszy' rozdział pod tytułem "W kawiarnianym dymie". Z tego ogólnikowego opisu stworzonego w 1910 roku wyłania się specyficzny obraz jakiejś ówczesnej nieistniejącej już dziś kawiarni w stylu "Cafe Monopol", której w zbiorze O szarym Lwowie poświęcił zresztą Jaworski oddzielne studium. Toteż przypuszczam, że do "Monopolki" musiał najczęściej zachodzić. Ale bywalcem kawiarnianym w pełnym tego słowa znaczeniu nigdy nie był! Świetny znawca historii kawiarń lwowskich, nigdy snadź nie był ani teoretykiem, ani naprawdę rutynowanym praktykiem kawiarnianego życia. Świadczy o tym już choćby jego zdumienie, z jakim notuje niby rzecz uwagi godną: "Znam pewnego dziennikarza, który z chlubą opowiada, że najlepsze swe artykuły stworzył w kawiarni". Mój Boże! Znam pewnego dziennikarza, który wyznaje, że nigdy w życiu jeszcze nie napisał ani jednego w ogóle artykułu, gdzie indziej jak w kawiarni. A nie opowiada o tym dlatego tylko, że uważa to za rzecz najnaturalniejszą w świecie. Tym dziennikarzem jestem ja sam *.


* Józef Mayen (1896-1978), ur. we Lwowie. Maturę uzyskał we Wiedniu, tamże studiował filozofię i historię sztuki. Występował jako aktor w lwowskich teatrach, założył teatrzyk "Semafor". W latach 1927-1939 pracował w "Chwili", gazecie lwowskich Żydów, wydawanej w polskim języku. Niniejszy szkic o lwowskich kawiarniach opublikowany został w tym dzienniku w dniach od 18 czerwca do 9 lipca 1934 r. Przynosi on sporo interesujących wiadomości, których próżnoby szukać w innych źródłach (red.).


Pisząc te słowa, siedzę tedy oczywiście przy kawiarnianym stoliku, rozglądam się dookoła, gryzę pióro i po raz tysięczny w życiu biedzę się daremnie nad sformułowaniem aforyzmu, który by w kilku słowach zdołał godnie wyrazić całą istotę Kawiarni. Pociesza mnie to jedno tylko, że znakomitsi ode mnie pisarze, choć nie znamienitsi chyba kawiarniolodzy, z Piotrem Altenbergiem i Ilją Ehrenburgiem na czele, również tego nie potrafili. Toteż najbardziej wyczerpującą wydaje mi się sentencja, wygłoszona przed dwudziestu laty przez Fritza, sławnego "starego Fritza", płatniczego w wiedeńskiej "Cafe Museum":

"Kawiarnia to spotkanie, którego się sobie nie wyznacza, ale na które się przychodzi!" Scilicet: Spotkanie nie tylko z innymi, ale i jedyna możliwość swobodnego spotkania z samym sobą -jedyna możliwość niekrępowanego "przyjścia do siebie".

Jakże powierzchowne i niewyczerpujące wydawać się tego musi określenie, do którego dochodzi Jaworski, stwierdzając, że we Lwowie "kawiarnia stała się dziś instytucją prawie że (!) społeczną, miejscem neutralnym (!) dla schadzek ludzkich".

Aby zdać sobie sprawę z tego czym była i czym jest dla Lwowa kawiarnia, trzeba przede wszystkim uprzytomnić sobie wysoki stopień kultury naszego miasta. Niewątpliwie zdawał sobie z tego sprawę i sam Jaworski, jeden z najświetniejszych, a może najświetniejszy znawca wszelkiego tradycjonalizmu lwowskiego. A jednak zbyt ogólnikowo wspomina o dawnym życiu kawiarnianym Lwowa. Blisko przed stu laty, w roku 1841, wyrażał się o nim z zachwytem pisarz podróżniczy I. G. Kohl w swej książce "Reisen im Innerem von Russland und Polen", dziwiąc się wielkiej ilości kawiarń i cukierń istniejących we Lwowie i stwierdzając, że Lwów posiada lepsze i elegantsze kawiarnie aniżeli jego rodzinne Drezno lub inne niemieckie miasto równej wielkości. "Najlepszą kawiarnią - pisze I. G. Kohl -jest zakład Wolffa, złożony z kilkunastu (!) salonów, przepełnionych gośćmi o każdej porze dnia lub nocy". A jak rdzennie lwowskimi, jak rdzennie polskimi instytucjami były te kawiarnie, mimo iż znajdowały się przeważnie w rękach niemieckich, niech o tym świadczy choćby taki szczególik, zanotowany przez naszego podróżnika, że ponieważ lwowianie nosili się wówczas po francusku lub po niemiecku, strój narodowy zdarzało mu się oglądać najczęściej na malowanych szyldach kawiarnianych. Szlachcic w kontuszu z garnuszkiem kawy w prawicy - to obraz dla naszej fantazji dość niepospolity. Ale nie należy zapominać, że praojcem kawiarni był nie kto inny jak szlachcic: zasłużony w czasie odsieczy Wiednia rycerz polski Kulczycki, który otrzymawszy na swą prośbę od Sobieskiego wory z kawą, znalezione w tureckich namiotach, otworzył w Wiedniu pierwszą w Europie "Kaffeastube". Z jego ducha ród swój wywodzą owe rody Wolffów, Sieberów, Hexlów, Schneiderów, pionierów kawiarnianego życia lwowskiego, wśród których figuruje zaledwie jedno zachowane dla potomności nazwisko polskie; pana Dobrowolskiego, właściciela sławnej ongiś kawiarni "Piekiełko" przy ulicy Krakowskiej. W późniejszym okresie swego istnienia mocno podupadłe, odegrało to "piekiełko" niepoślednią rolę w latach 1848 i 1863 jako miejsce zborne konspiratorów - patriotów polskich - rolę podobną do znaczenia, jakie przed rokiem 1914 przypadło w udziale kawiarni "Sans-Souci", w której sztamgastem i duszą ośrodka młodzieży był nie kto inny jak twórca legionów - Józef Piłsudski.

Ale odsyłając wszystkich ciekawych historii lwowskich kawiarń do Jaworskiego, a w szczególności do przemiłego gawędziarza Schnuer-Pepłowskiego, pragnę dziś poświęcić uwagę wyłącznie współczesnemu życiu kawiarnianemu Lwowa. Nie mogę jednak zakończyć tego wstępu, nie poświęciwszy chwili skupionego wspomnienia lokalom zmarłym w ostatnim ćwierćwieczu, znanym mi i miłym mej pamięci. Niechaj za epitafium godniejsze ich znaczenia i zasług starczy w ramach tego artykułu samo wymienienie ich nazw: "Cafe Monopol" na placu Mariackim, kawiarnia Schneidera na Akademickiej, "Kryształowa" w Pasażu Mikolascha, "Europejska" na ul. Jagiellońskiej, "Centralna" na placu Bernardyńskim, "Amerykańska" na ulicy Trzeciego Maja, "Sans-Souci" na ulicy Szajnochy, "Splendid" na ulicy Sykstuskiej, "Grand", "City", "Esplanade", "Abbazia". "Corso" na ulicy Legionów, "Royal" na ulicy Hetmańskiej i mająca ponoć wkrótce zmartwychwstać "Szkocka" na placu Akademickim.

Piętnaście lokali, zgasłych, częściowo w zaraniu swej młodości, w ciągu niespełna trzydziestu lat! Wobec ogólnej liczby kawiarń, dziś jeszcze istniejących - liczba to ogromna, a wobec nikłej liczby lokali nowo powstających, przerażająca: śmiertelność w tej dziedzinie, bardziej może jeszcze niż w każdej innej dziedzinie życia gospodarczego i kulturalnego, przerastająca liczbę urodzin...!

BOLĄCZKI KAWIARZY

Omówiwszy z grubsza przeszłość kawiarnianego życia Lwowa, do której zresztą wypadnie nam jeszcze tu i ówdzie powrócić przy opisie poszczególnych lokali, przechodzę do smutnej, ach, jakże smutnej teraźniejszości. I tu nasuwa się przede wszystkim kwestia: ile kawiarń mamy w ogóle w chwili obecnej we Lwowie? Kiedy zadawałem to pytanie znawcom naszego miasta, prosząc, by mi na nie bez chwili zastanowienia aproksymatywnie odpowiedzieli, słyszałem liczby wahające się między pięć a trzydzieści. Owóż mamy obecnie czynnych kawiarń szesnaście: "Cariton" (dawna "Muzeum" obok Muzeum Przemysłowego), "Centralna" (obecnie na rogu ul. Jagiellońskiej i Trzeciego Maja), "Europejska" (róg ul. Czarnieckiego i placu Bernardyńskiego), "Grand" (dawna "Teatralna"), "George", "Imperial" (ul. Legionów 5), "Louvre", "Palermo" (ul. Rutkowskiego, róg ul. Kamińskiego), "De la Paix", "Roma", "Rouge" (ul. Mikołaja), "Sewilla" (pl. Bernardyński, róg ul. Piekarskiej), "Union" ("Hostynnycia"), "Victoria" (ul. Rejtana), "Warszawa", "Wiedeńska". Szesnaście kawiarń na 300 tysięcy mieszkańców Wielkiego Lwowa: zaledwie jedna na 20 tysięcy!

Niech mi gospodarze i bywalcy przybytków Zaleskiego, Dudka, Welza i innych cukierń o na wpół kawiarnianym charakterze wybaczą, że ich lokali w rachubę nie biorę. Nie tylko lada z ciastkami i wczesna godzina zamykania odróżnia je w moich oczach od właściwych kawiarń. O nie! Wszak, jak mi o tym opowiadał p. Błocki, wieloletni kierownik kawiarni "Wiedeńskiej", a obecny jej współwłaściciel, w latach dziewięćdziesiątych stał również w pierwszym pokoju "Wiedeńskiej" bufet z domowymi ciasteczkami i słynnymi w całym Lwowie rogalikami, osobistego wypieku ówczesnej właścicielki, p. Sieberowej. A lokal zamykano zrazu o 8, później o 10 wieczorem. Ale mimo to nie byłoby nikomu na myśl przyszło nadać "Wiedeńskiej" dość powszechne wówczas miano "Cafe-Conditorei".

Co w moim pojęciu odróżnia najdobitniej kawiarnię od cukierni -to jej szyld, jej nazwa. Podczas bowiem gdy cukiernia, firmując się niemal zawsze nazwiskiem właściciela, pozostaje jego własnością nie tylko materialną, ale i duchową, kawiarnia lwowska, przyjmując w ostatnich latach z reguły patronat jakiegoś abstraktu, symbolu lub pojęcia geograficznego, wyzbywa się wszelkich zewnętrznych cech czyjejś prywatnej własności i staje się wspólnym dobrem swoich bywalców: instytucją prawie że społeczną, jak ją określił Fr. Jaworski. I podczas gdy cukiernik, królujący za ladą, sprawia wrażenie dziedzicznego monarchy, rządzącego w swym państwie z łagodnym despotyzmem, kawiarz, już to zajęty w biurze lub w innym dyrekcyjnym zakamarku, już to zjawiający się na forum, by powitać swych gości i zapewnić sobie ich życzliwość, podobny jest raczej do premiera w parlamentarnie rządzonej republice. Tutaj lud jest suwerenem, a sztamgaści jego meneranti.

Znalezienie owej abstrakcyjnej, a atrakcyjnej firmy jest pierwszą bolączką kawiarza, otwierającego nowy lokal lub obejmującego przedsiębiorstwo po swym poprzedniku. Nie jest to łatwym zadaniem w mieście skłonnym do patosu, do marzycielstwa i do manii wielkoświatowości.

Kilkaset kawiarń paryskich, które by we Lwowie uchodzić mogły za pierwszorzędne, położonych przy końcowych stacjach autobusów lub tramwajów, albo przy dworcach kolejki podziemnej, nosi skromne rzeczowe nazwy: "Pod autobusami", "Pod tramwajem" lub "Cafe du Metro". Inne z niefrasobliwością i bezpretensjonalną fantazją mienią się "Kawiarnia geniuszów" czy "Kawiarnia pod kotem łowiącym ryby" - lub używają, jako oficjalnych nazw, całych zwrotów, jak np.: kawiarnia "Wszystko dobrze idzie", kawiarnia "Czemu by nie?", kawiarnia "Na momencik". A skoro któraś z nich szuka szumniejszego tytułu, pozostaje ona jednak w sferze pojęć dla każdego dostępnych i zrozumiałych, mieniąc się kawiarnią "Pokoju", "Wielką", "Królewską" czy "Cesarską", kawiarnią "Regencji" czy "Katedralną". Przeniesione żywcem na nasz grunt, tracą te proste epitety i przymiotniki wszelki konkretny sens, stając się abstraktami jakiegoś międzynarodowego żargonu hotelowo-kawiamianego: de la Paix, Grand, Imperiał, Royal. Jest w Paryżu sto lokali "Cafe do Paris", tak jak z dziesięć kawiarenek wiedeńskich nazywa się "Kaffee zur Stadt Wien", lub tym podobnie. Ani jeden jednak z naszych lokali nie raczyłby nazywać się po prostu kawiarnią Lwowską. Brzmiałoby to nie dość światowo. Jak już miasto - to musi to być co najmniej Warszawa lub Wiedeń, a lepiej jeszcze Rzym, Abacja, Palermo lub Sewilla. Następnie we wszystkich krajach Europy patronują kawiarniom bardzo często jakieś narodowe wielkości - poeci, kompozytorzy, malarze, wodzowie. Ale nazwać lokal kawiarnią Mickiewicza czy Fredry, Matejki czy Chopina, albo Kościuszki czy Bartosza Głowackiego, uchodziłoby w Polsce za blasfemię, za pomysł godny Boya! Czemu "Roma" nie nazwała się na przykład kawiarnią Akademicką? Czemu w konkursie na nowo otwierający się wówczas lokal u zbiegu placu Smolki i ulicy Mickiewicza zwyciężyła nazwa "Warszawa"? Nie wiem. Nie wiem też, skąd wziął się pomysł ochrzczenia jednej z kawiarń, wedle fresków w jej wnętrzu, "Szkocką". Mnie osobiście nazwa ta nasuwa raczej na myśl sławne dowcipy o skąpych Szkotach i apelowała zawsze - zapewne wbrew intencjom gospodarza - do mej oszczędności i może dlatego po części została na razie zamknięta. Przekraczając próg innego z naszych lokali, natyka się człowiek tuż naprzeciw wejścia na dość pokaźnych rozmiarów figurę Mickiewicza; i dlatego zapewne nazywa się ta kawiarnia... "Sewillą". Wspaniały przybytek, dawniej, stosownie do swego stylu, "Renesansem" zwany, odkąd wprowadził kabaretowy program przemianował się na "Louvre"; wypada tedy spodziewać się, że muzeum Ossolińskich, powodując się podobną logiką, przemianuje się rychło na Musee Tabarin. Jeśli już zmieniać nazwy - to przede wszystkim dbać o ich aktualność. I tak jak w roku 1918 "Cafe de l'Avenue" (po polsku znaczyło to dosłownie "Kawiarnia Ulicy Dojazdowej"), przemianowała się na "Cafe de la Paix , tak dziś powinna by przezwać się "Cafe de la Crise". Zresztą jakimi przesłankami kierują się nasi kawiarze przy chrzcinach lub obrzezaniach swych lokali - pozostaje ich tajemnicą. Może to w ogóle mniej ważne, niż im i nam się wydaje. Może nawet zmiana firmy nie zdołałaby już naszym, przy mimo wszystkich, najwspanialej brzmiących nazwach, ledwie dyszącym kawiarniom więcej zaszkodzić, tak jak im żadna zmiana nigdy nie pomogła. Bo oprócz trzech - wszystkie one idą gorzej niż źle. Oprócz trzech, których nazw wymienić nie mogę: bo podczas gdy w oczach publiczności wszystkie rade by mieć opinię świetnie prosperujących, zawsze pełnych klienteli i życia, w oczach władz podatkowych rade by uchodzić za deficytowe, puste, konające. Ale faktem pozostanie, że obrót jednej z największych naszych kawiarń wyniósł w maju bieżącego roku [1934 - red.] blisko o trzy tysiące mniej, niż w maju roku ubiegłego. Wskazywałoby to, że w tej dziedzinie dno kryzysu nie zostało jeszcze osiągnięte. Powód leży zresztą nie tylko w zmniejszonej frekwencji, ale w obniżce cen, którą wszystkie prawie lokale w tym roku przeprowadziły, a która sięga przeciętnie do dwudziestu procent. A jednak ceny te wydają się publiczności jeszcze za wysokie, a warunki płatności zbyt uciążliwe. "Moi goście chcieliby melanż dostawać na weksle - opowiada mi kostyczny gospodarz jednego z lokali na głównej ulicy miasta - a jak już który zafunduje sobie raz dwa jajka w szklance, chleb z masłem i podśmietanie, to chciałby płacić w sześciu ratach miesięcznych".

Dalszą bolączką kawiarzy są czynsze, które, choć w wielu wypadkach kilkakrotnie obniżone, wciąż jeszcze są ich zdaniem zbyt wygórowane. Toteż, jak mi opowiadano, choć właściciel jednego z domów na ul. Legionów, w którym do niedawna mieściła się kawiarnia, w ciągu ostatniego roku obniżył swe żądania o przeszło 50 procent - lokal jego, kiedyś świetnie prosperujący, nie znajduje wcale reflektantów i nic nie wróży, jakoby miał ich kiedykolwiek jeszcze znaleźć. I tak jak w całym szeregu byłych lokali kawiarnianych, w których mieszczą się dziś jakieś hurtownie i magazyny, tak i tutaj zniszczą rychło przesuwane tam i z powrotem skrzynie politurę boazerii i zetrą ze ścian resztki dekoracyjnych sztukatur, nie pozostawiając ani śladu owej niedawnej wspaniałości.


Wobec wysokich i nigdy nie obniżanych cen światła, opału, abonamentu pism, który w najbogaciej w lekturę zaopatrzonej kawiarni wynosi około półtora tysiąca złotych miesięcznie - niepodobna, przy nieodzownej obniżce cen konsumpcji, utrzymać równowagę budżetu. Dalszą bolączką kawiarzy są oczywiście podatki, zwłaszcza zaś 50-groszowy "podatek północny". Może solidnym lwowianom - a niestety jest ich coraz to więcej - nie wiadomo wcale, że każdy gość, przebywający w lokalu po godzinie dwunastej w nocy, obowiązany jest uiścić 50-groszową opłatę na fundusz bezrobotnych. Ba, gość jest obowiązany, ale jeżeli temu zobowiązaniu nie chce uczynić zadość, odpowiedzialność spada na właściciela lokalu. I niejeden raz zdarza się, jak mnie jeden z kawiarzy zapewnił, że nie mając wszak wobec swego klienta prawa egzekutywy, a nie chcąc go siłą z lokalu wypraszać, musi za opornego płatnika sam uiścić podatek, wynoszący czasem dokładnie tyle, co cały rachunek. I choć tylekroć sprawa ta była już bezskutecznie poruszana, dotrzymując przyrzeczenia danego gospodarzom, zaklinam raz jeszcze władze skarbowe, zarówno w imieniu kawiarzy, jak i w imieniu całej lwowskiej publiczności kawiarnianej, by podatek ten raczyły obniżyć. Leżałoby to zresztą w interesie samego Funduszu. Nie ulega bowiem wątpliwości, że każdy z kawiarnianych bywalców uiściłby chętnie opłatę np. dwudziesto groszową. Wówczas wilk byłby syty i owieczki całe. Obecnie zaś głodny wilk, poborca podatkowy, inkasuje ze wszystkich kawiarń lwowskich (nie licząc nocnych lokali) tygodniowo niecałe sto złotych! Znaczy to, że przeciętnie przebywa do wieczora we wszystkich kawiarniach lwowskich po godzinie dwunastej w nocy około dwudziestu pięciu osób.

Toteż w Warszawie wszystkie kawiarnie o północy po prostu zamyka się. Jedynie "Europejska" pozwala dla prestiżu pozostać nielicznym gościom, którzy, również dla prestiżu, nie chcą umykać przed kelnerem, rozdającym "nakazy płatnicze". Ze stolicy więc wpływ z podatku północnego w kawiarniach nie wynosi chyba ani nawet stu złotych tygodniowo. I gdyby zadano sobie kiedyś trud obliczenia wpływu podatku północnego oddzielnie z restauracji i lokali nocnych, a oddzielnie z kawiarń - okazałoby się, że na terenie całego państwa podatek ten nie dochodzi zapewne nawet do pięciuset złotych tygodniowo. W razie obniżenia zaś taksy do dwudziestu groszy wzrósłby on niewątpliwie kilka, a może kilkunastokrotnie.

Ale dość już tych poziomych spraw materialnych! Kawiarnia jest wszak nie tylko przedsiębiorstwem, ale i "instytucją prawie że społeczną!" O tej społecznej i kulturalnej stronie kawiarń lwowskich - poniżej.


KAWIARNIA "WIEDEŃSKA"

Lokale i życie kawiarniane Lwowa, przedstawiające do niedawna jeszcze specyficzny, swoisty typ zlokalizowanego, zlwowianizowanego życia wiedeńskiego coraz silniej ulegają w ostatnich latach wpływom lokali i zwyczajów warszawskich. Wiedeńskie wpływy w kawiarnianej kulturze Lwowa, idące oczywiście w parze w czasach zaborczych z wpływem stolicy monarchii na towarzyskie życie stolicy Galicji, uwidoczniły się może w tej dziedzinie silniej nawet niż w każdej innej. Ślady tej wiedeńskiej prakultury kawiarnianej odnajdujemy w opisach pierwszych, par excellence kawiarnianych lokali Lwowa z lat czterdziestych: salonów Wolfa i "Piekiełka". W tym czasie mniej więcej powstała również reprezentacyjna dla Lwowa przez długie dziesiątki lat kawiarnia, której do dziś dnia zachowana nazwa jest najdobitniejszym wyrazem tych wpływów: "Wiedeńska". Przy tej swojej historycznej nazwie upierała się "Wiedeńska" bardzo stanowczo: a kiedy w roku 1918 zwycięscy obrońcy Lwowa, chcąc zatrzeć wszystkie ślady austriackiego panowania, zażądali od jej właściciela, by zmienił nazwę lokalu, tylko interwencja dyr. Czołowskiego, dbałego na każdym odcinku o tradycje lwowskie, zdołała ustrzec ją, jak mi opowiadano, od tej przesadnej puryfikacji.

Do utrzymania wiedeńskiego "Betriebu" w lwowskich "Kaffehausach" przyczynił się w znacznej mierze fakt, że z dawien dawna najelegantsze lokale Lwowa, tak jak dość wielka część przemysłu gospodnio-szynkarskiego w całej Polsce, znajdowały się w rękach niemieckich. Nie miejsce tu na analizowanie tego zjawiska. Tłumaczy się ono może jednak po części jedną z najmilszych zalet charakteru polskiego, wyrażającą się w maksymie: Czym chata bogata, tym rada. Jasnym jest zaś, że stosowanie tej chlubnej zasady w przedsiębiorstwie kawiarnianym mogłoby łacno na szwank narazić najżywotniejsze jego interesy. Tak jak lwowscy kawiarze utrzymali w swych lokalach wiedeński "Betrieb", tak lwowscy bywalcy kawiarniani utrzymali w nich po dziś dzień wiedeński "Stimmung". Jedno z drugim zaś składa się na najwyższy poziom kawiarnianej kultury, promieniującej z Wiednia nie tylko na dawne kraje monarchii, ale i na całą Europę i stwarzającej w całej środkowej Europie kawiarnie wiedeńskiego typu. Typ wiedeńskiej kawiarni dzieli się na trzy zasadnicze odmiany: na kawiarnie samotników, kawiarnie towarzyskie i kawiarnie "branżowe". Wszystkie te trzy odmiany były i są we Lwowie reprezentowane. Najbardziej charakterystyczna z tych trzech odmian: kawiarnia samotników zachowała się we Lwowie w swej nieskażonej, pierwotnej postaci. Jest nią kawiarenka, położona naprzeciw DOK, czyli naprzeciw dawniejszego Korpskommando. To vis-a-vis właśnie przyczyniło się zapewne w znacznej mierze do zachowania jej charakteru. Dawniej, w przedwojennych latach, a i jeszcze jakiś czas po wojnie, zwala się ona z lekka rewolucyjnie "Secesją". Obecnie jej nazwa brzmi "Europejska". Ale z dzisiejszą Europą, z Europą debacle'u, nie ma ona nic wspólnego. Jest europejska w sensie dawnej, "europejskiej" Europy. Jej tytuł jest wyrazem nie współczesnej wielko światowości, lecz sentymentalnego wspomnienia.

Różne i dziwne koleje losu przechodził ten lokal, będący ongiś kawiarnią drobnomieszczaństwa, potem, w czasie wojny, nieoficjalną kantyną oficerów z Korpskommando. Na jesieni i w zimie roku 1918 wysiadywały tu niedobitki c.k. armii, żołnierze i oficerowie wszystkich stopni i wszystkich narodowości monarchii, zatrzymani przez powojenną zawieruchę w drodze powrotnej do swych rodzinnych krajów. Siedzieli, czekając godzinami, dniami i tygodniami na załatwienie swych repatrianckich spraw w naprzeciwległej komendzie, na możliwość powrotu. Przez kilka późniejszych lat była ta kawiarenka jednym z najhałaśliwszych ośrodków życia nocnego. Obecnie, szczególnie od czasu przeniesienia sąsiedniej "Centralnej" w inną stronę miasta, stała się najtypowszą kawiarnią samotników, milczących pożeraczy gazet.

Wydaje się jakby do tego celu umyślnie stworzona. Bezpretensjonalne trzeźwe wnętrze nie narzuca się żadnym nastrojem. Jest rzeczowe i codzienne. Bo też ten lokal bynajmniej nie ma ambicji, by być jakimś lokalem odświętnym; ma szczytniejszą, a zapewne i lukratywniejszą tendencję: to lokal na co dzień; lokal sztamgastów. Toteż każdy nowy przybysz budzi tu zawsze odrobinę uwagi. Lokal byłych c.k. Galicjan - emerytów.

Kilkunastu gości, których tam w przedwieczornej porze i w niedzielne przedpołudnia zastać można, ma w sumie około tysiąca lat. Siedzą, każdy przy oddzielnym stoliku. Ale mimo tego akcentowanego odosobnienia, przędą milcząco od stolika do stolika nici wzajemnej życzliwości, pewnego koleżeństwa starości, wyrównującej dawne, nieistotne dziś różnice temperamentów i upodobań. Są w tym wieku, w którym ludzie, po raz pierwszy od czasów dzieciństwa, zaczynają znów stawać się podobni do siebie. Mimo to jednak obowiązują tu jeszcze pewne resztki dystansu, stosownie do dawnych stanowisk, do dawnych rang, którymi w chwilach powitania i w krótkich, przelotnych rozmowach z pedantyczną precyzją się tytułują. Siedzi Hofrat i kajserlicher Rat, siedzą radcy i nadradcy, wessani oczyma w gazetę, wysączają z nich ekstrakt życia - duchowe kalorie i witaminy, nieodzowne starości. Starzy, czasem bardzo starzy panowie, przy herbatkach z mlekiem lub przy czarnej, podawanej wiedeńskim sposobem w alpakowych dzbanuszkach i w małych, grubych filiżankach.

Nie odważyłbym się wcale zamówić tutaj, warszawskim obyczajem, pół czarnej w szklance. Uważano by to chyba za takie dziwactwo, jak gdybym piwo chciał popijać z filiżanki. Może jeszcze wypadałoby najwyżej zażądać czarnej w literatce (secesjonistyczny wymysł cyganerii z lat dziewięćdziesiątych!).

I tylko jednego kawiarnianego obrzędu mi tu jeszcze brak: ceremoniału roznoszenia niezliczonych szklanek świeżej wody, podawanych przez małego "pikkola" w każdym wiedeńskim lokalu i co chwila, raz po raz zmienianych. I brak mi za bufetem tradycyjnej, złotowłosej kasjerki w jedwabnej bluzce, obficie wypchanej reprezentacyjnym biustem (ein fesches Maedel, panie radco!), z uśmiechem, stężałym w grubej warstwie szminki na zmęczonej twarzy. Na bufetowej ladzie pod staromodnym daszkiem, opartym na drewnianych kariatydach, więdnie w szklance wody herbaciana róża - ostatnie wspomnienie po nieobecnej, szarmancki hołd, złożony może przez któregoś z sztamgastów złotowłosej marze z przeszłości. Zewnętrzny wygląd tych sztamgastów jest zresztą dość rozmaity. Widać wykwintnych panów ze starannie wypielęgnowanymi bokobrodami i widać resztką energii jeszcze usztywnionych eks-dostojników w uroczystych audiencjonalnych Jaskółkach" (jakże frywolnych wobec swych pierwowzorów: szlusroków"!). Widać gumowe stojące kołnierzyki z krawatkami, zapinanymi na karku i gumowe "rollmankiety" wysuwające się z rękawów i cwikiery w metalowej oprawie, wprawdzie bez sznurka już, ale jeszcze z kółeczkiem na sznurek. Widać czarne buciki, wciągane na wzór oficerskich "Salonschuhe" i buciki z długimi sznurowadłami, owiniętymi kilkakrotnie dokoła nogi w kremowej skarpetce i białe tasiemki, zwisające bezsilnie spod starannie podciągniętych nogawek.

Ale na progu sali bilardowej, a wieczorami także na schodkach z tylnego pokoju karcianego, pojawiają się od czasu do czasu na parę chwil młodsi panowie bez marynarek, w samych kamizelkach i modnych kolorowych koszulach, wnosząc lekki, sportowy rozgwar w dostojne milczenie czytelni. Od czasu do czasu zazgrzyta na skręcie rozklekotany tramwaj. Z sąsiedniej sali dolatuje stuk kuł, zgłuszony suknem bilardu. Poza tym jedynie szelest kartek i suchy trzaski trzcinowych ram gazetowych przerywa gęstą, kleistą ciszę.

I jest całkiem tak samo jak wówczas, kiedy Lwów - stosownie do informacji starego Brockhausa, paradującego na honorowym miejscu liczył 159 787 mieszkańców i był "eine Bezirkshauptmannschaft und Sitz der Statthalterei von Galizien am Bache Peltew". Tych dwadzieścia kilka tomów Brockahausa - leksykon, obok grubego Schematyzmu Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkiem Księstwem Krakowskiem -jako nieodzowna, fundamentalna część inwentarza wiedeńskiej kawiarni, więcej mówi o jej kulturalnym znaczeniu od wszelkich superlatywów. I tych dwadzieścia kilka tomów nie stoi tu bynajmniej nieużytecznie! Pomieszanie, jakie wśród nich panuje, świadczy o tym, że niejednokrotnie jeszcze sięga niecierpliwa ręka po któryś z nich i nerwowo, nieuważnie odstawia go z powrotem.

Sięgam i ja po jeden z tomów, po literę L i czytam skondensowany i - już w roku ukazania się tego wydania Brockhausa - przestarzały Baedeckerowski opis Lembergu. Jakiś lokalpatriota uzupełnił na marginesie - pismem konceptowego urzędnika - informacyjne braki, dopisał nie wymienione pomniki i niektóre historyczne szczegóły: "Koenig Johannes Casimirus ist der erste Stifter des Universitaets in Lemberg. Frueher war aehn liche Hochschule Zamość, welche von Jesuiten geleitet war. Diese letzten waren aus Eifersucht mit der Gruendung eines Universitaets in Lemberg nich einverstanden".

Słyszę wprost to "aerar-deitsch", którym ów nieznany komentator, typowy sztamgast "Europejskiej" przemawiał! Od czasu do czasu można przy niektórych stolikach słyszeć tu zresztą niemiecką mowę, a raczej stuprocentowe, prawdziwe austriackie gadanie; gdyż niemczyznę "szwabską", tę, przedziwnie z lwowska zmiękczoną mowę galicyjskich Niemców, słychać raczej przy ich sztamtiszu w drugiej kawiarni samotników: w pobliskiej "Sewilli". Ale "Sewilla" - mimo sympatycznego wnętrza nie tylko samotnicza, lecz wręcz opustoszała - nie zdołała jeszcze wytworzyć żadnej specyficznej, własnej atmosfery. Jak wszystkie kawiarnie lwowskie, jest i "Sewilla" prowadzona na sposób wiedeński. Ale żadna z nich wraz z "Wiedeńską" nie wydaje mi się tak wiedeńska, jak "Europejska" właśnie.


KAWIARNIA "WARSZAWSKA"

Żadna z kawiarń lwowskich, wiedeńskich w swym typie, a ulegających zarazem, jedna po drugiej, wraz z całym lwowskim życiem stopniowej warszawizacji, nie wydaje mi się tak zwarszawizowana, jak kawiarnia "George'a", będąca pod każdym względem antytezą "Europejskiej". Przede wszystkim jest ona najbardziej europejskim lokalem Lwowa, europejskim w znaczeniu nowoeuropejskim bardzo odmiennym od staroeuropejskiego charakteru "Europejskiej". Nic dziwnego: jest stworzona na wzór "Kawiarni Europejskiej" w Warszawie; jest nawet jej wierną kopią. I jako taka jest na wskroś warszawska.

Aby zrozumieć, co to jest typowa kawiarnia warszawska, trzeba sobie przede wszystkim uprzytomnić, że do niedawna jeszcze w całej Warszawie w ogóle ani jednej kawiarni nie było. Rola kawiarń, a raczej role ich częściowych namiastek, odgrywały cukiernie, zamykane o stosunkowo wczesnych godzinach wieczornych, nie posiadające niemal żadnych dzienników, nie mające prawa wyszynku alkoholu i nie prowadzące kuchni. Pierwsze i nieliczne dotąd kawiarnie w Warszawie - między nimi "Europejska" - powstały dopiero w ostatnich latach, wzorując się, tak jak kawiarnie całej środkowej Europy, na kawiarniach wiedeńskich. Ale to naśladownictwo, podobnie jak berlińskie imitacje wiedeńskich kawiarń, wypadło dość niefortunnie. Zarówno warszawiacy, jak berlińczycy -jedni i drudzy, zbyt aktywni, by godzinami zatopić się w lekturę pism lub pogrążyć się w zadumę, zbytnio goniący za blichtrem, by móc spędzać dłuższy czas w lokalu, w którym nie urządzenie, lecz atmosfera jest integralną częścią środowiska i zbyt mało sensytywni, by tę atmosferę wytworzyć i odczuć - nie są bywalcami kawiarnianymi ani z urodzenia, ani z przyzwyczajenia, którego nabrać jeszcze nie zdążyli. Toteż zarówno berlińskie, jak i warszawskie kawiarnie prześcigają się we wspaniałości wnętrz i w znakomitości orkiestr, stanowiących ich główną, jedyną niemal atrakcję.

Skoro więc kawiarnia warszawska, z reprezentacyjną kawiarnią stolicy "Europejską" na czele, stanowi niedoskonałą imitację kawiarni wiedeńskiej, jest kawiarnia "George'a"... imitacją imitacji. Od prawdziwie wiedeńskiej kawiarni odróżnia się przede wszystkim tym, że jest jedynym we Lwowie lokalem, czysto i wyłącznie towarzyskim. Bardzo rzadko spotkać można tutaj człowieka samotnego, który przyszedł, by - wedle określenia starego Fritza z wiedeńskiego "Cafe Museum" - przyjść do siebie. Wszyscy przychodzą nie do siebie i przeważnie nie dla siebie, lecz do innych i dla innych. Toteż samotność wydaje się tu osamotnieniem i nie bywa respektowana tak, jak w innych lokalach. Zewnętrznie uwidacznia się często towarzyski charakter "George'a" w tym, że - tak samo jak w warszawskiej "Europejskiej" i tak, jak w przeważnej części warszawskich kawiarń, a w odróżnieniu od dobrze urządzonych kawiarń wiedeńskich - wszystkie stoliki są okrągłe. Czworograniasty lub okrągły kształt stolika jest zaś dla atmosfery kawiarnianej i dla obowiązujących w niej praw socjalnych niesłychanie doniosły. Gość, zasiadający za czworograniastym stolikiem, anektuje go dla siebie; staje się jego gospodarzem. O kimś, siedzącym przy stoliku okrągłym, niepodobna natomiast powiedzieć, że "zasiadł za stołem": jego gospodarskie prawa nie uwidoczniają się w sposób dosyć dobitny. A ponieważ okrągły stolik - w przeciwieństwie do stolika czworograniastego, posiadającego pewną, ograniczoną ilość miejsc -jest ponadto nieskończenie pojemny i ponieważ żadne miejsce przy nim nie jest gorsze, mniej wygodne czy mniej dostojne od innego, każdy, kto przy nim zasiada, staje się równouprawniony z jego pierwotnym gospodarzem.

O "warszawiźmie" "George'a" świadczy najdobitniej sama pora najwyższego ruchu towarzyskiego: warszawska godzina przedobiednia. Posiada to oczywiście głębszy związek z coraz powszechniej obecnie przyjmowanym we Lwowie stołecznym podziałem dnia i ze stopniowym przesuwaniem obiadu na godzinę coraz późniejszą. W żadnej z kawiarń lwowskich nie unaocznia się ta warszawizacja w takim stopniu jak w kawiarni "George'a", w której też większy niż gdzie indziej procent stanowią! zasadniczy ton nadają nowi lwowianie: imigranci z Warszawy, mniejsi lub więksi dostojnicy, mniej lub bardziej zbliżeni do głównego w Polsce sztamtisza B.B. w warszawskiej "Europejskiej", oraz zwarszawiała śmietanka towarzyska Lwowa,

O tej południowej godzinie dobitniej występują zasadnicze cechy "George'a" i ściślejsze obowiązują prawa niż w godzinach mniej wykwintnego tłoku, w porze przedwieczornego lub wieczornego koncertu. Jedną z cech zasadniczych w porze południowej jest wyraźna dwudzielność "George'a" na dwa oddzielne ośrodki w dwu oddzielnych salach. Sala na lewo od wejścia jest salą spotkań umówionych, czyli zrazu na raz umawianych; sala na prawo jest salą spotkań umownych, to jest tych, których się - znów wedle określenia starego Fritza - nie wyznacza, ale na które się przychodzi.

A jednak bywalcy sali "umownej"- choć codziennie o tej samej porze tutaj przychodzą - nie robią wrażenia sztamgastów: warszawskim zwyczajem nie posiadają, prócz bardzo nielicznych i szczególnie dostojnych wyjątków - swoich sztamtiszów. Także skład towarzyski tych lotnych sztamtiszów (co za contradictio in adiectof) ulega z dnia na dzień pewnym drobnym zmianom. Niektóre z tych zmian - uwagi i plotek godne permutacje - dały asumpt pewnemu wybitnemu fachowcowi matematyki i zarazem wybitnemu amatorowi pasjansa do złośliwej uwagi, wedle której u "George'a", tak jak w pasjansie, nigdy nie wiadomo "kto z kim wychodzi".

Toteż wobec częstości tych permutacji, rzadko która z nich budzi szczególną sensację. I pewien jestem, że gdyby we lwowskiej "Europejskiej" sztamgast, pijący stale herbatę z mlekiem, zapragnął nagle pewnego dnia "kapucyna", dałby taką zmianą gustu więcej tematu do domysłów i do obmowy, niż bywalec "George'a", zmieniający swój gust i swe pragnienia na punkcie towarzyskim. Zresztą towarzystwo uczęszczające do "George'a" nie jest bynajmniej homogeniczne, a niektóre permutacje byłyby tak niemożliwe, jak próba chemicznego połączenia dwóch nie asymilujących się ze sobą elementów.

I ta niehomogeniczność jest jedną z najistotniejszych cech warszawskiej kawiarni, cechą niespotykaną poza George'm. w żadnym innym z lwowskich lokali. Nawet samotnicy z "Europejskiej" tworzą bardziej zwartą społeczność kawiarnianą od trudnych do skoordynowania poszczególnych ugrupowań u George'a. I to właśnie wydaje mi się najbardziej zasadniczą różnicą między - ukształtowaną przez wieloletnią tradycję kawiarnią wiedeńską, a młodą jeszcze i - pod gładką powierzchnią pełną sprzecznych prądów - kawiarnią warszawską.



KAWIARNIE NA WAŁACH

Pięć kawiarń mieści się dookoła Wałów hetmańskich: de la Paix, Wiedeńska, Imperial, Cariton i Grand. Pięć lokali, których los - mimo całego szeregu dzielących je różnic - zależny jest w znacznej mierze od jednego życiodajnego źródła: od źródła życia i energii kupieckiej, bijącego pod pomnikiem Sobieskiego i rozlewającego się stąd, w dwie różne strony, szerokim korytem Wałów. Niby pięć rezerwuarów, z tego samego źródła zasilanych, wraz z niem wypełniają się i wraz z niem wysychają. Stąd wspólność ich doli i stąd pomimo wszelkich różnic klasowych - ich konkurencyjność.

Zapewne: bardzo rzadko tylko i chyba koniecznością powodowany, zaglądnie skromny kupczyk z "Grandu" (dawnej "Teatralnej") do położonej na drugim krańcu Wałów, eleganckiej "de la Paix". I nie będzie tu bynajmniej gościem mile widzianym. "De la Paix" wcale nie dąży do tego, by "Grandowi" odbić jego klientelę, tak jak "Grand" nie ma zgoła aspiracji gościć w swoich murach publiczność "de la Paix". Dzieli je - cała długość Wałów właśnie. Ale niejeden z gości wypłynąwszy z "Grandu" i przebywszy z biegiem czasu tę całą długość Wałów, dobił wreszcie do "de la Paix" i - niby w upragnionej przystani - osiadł tutaj ostatecznie, sprzeniewierzając się swemu skromnemu portowi wyjazdowemu. - I, na odwrót, niejeden - z tych, którym się wydaje, że raz na zawsze zakotwiczyli swój życiowy statek w bezpiecznych dokach "de la Paix" - wyrwany orkanem ze spokojnej przystani, wypłynąć znów musiał na burzliwy ocean Wałów, rad jeśli od czasu do czasu mógł w "Grandzie" znaleźć chwilę spoczynku i możność wygodnego nawiązania lub zlikwidowania swych praw.

W ten sposób tedy są te dwie, pod względem położenia i klasy, najbardziej skrajne kawiarnie Wałów przecież lokalami konkurencyjnymi. Wspólna ich dola zaś, tak jak i powodzenie trzech pozostałych kawiarń na Wałach - "Wiedeńskiej", "Imperialu" i "Caritonu" - zależna jest całkowicie od sytuacji pod pomnikiem Sobieskiego: od ceduły giełdowej dnia. Wszystkie one tworzą różne klasy jednego i tego samego typu: kawiarni kupieckiej. I jako kawiarnie kupieckie odczuły kryzys gospodarczy nierównie silniej od innych kawiarń lwowskich. Świadczy o tym fakt, że ogólna ich liczba spadła w ostatnich kilku latach przeszło o połowę. Przed kryzysem było ich wszak dwanaście! Prócz obecnych mieściło się na ulicy Legionów i na ulicy Hetmańskiej jeszcze siedem innych kawiarń: "City", "Grand" (w "Grand Hotelu"), "Esplanade", "Abbazzia", "Corso", "New York", "Royal". I tak dzięki ich likwidacji frekwencja w pięciu pozostałych - a raczej w trzech spośród nich: w "de la Paix", w "Wiedeńskiej" i w "Grandzie" -jeszcze jako tako się trzyma ("Imperiał" i "Cariton" żyją bowiem raczej ze swego ruchu nocnego). A do tych pięciu lokali Wałów Hetmańskich zaliczyć należy dwa inne jeszcze, leżące wprawdzie nieco na uboczu, ale niby dwa porty, choć w dwóch odległych zatokach tego samego morza położone, związane ściśle z jego falowaniem, z jego przypływami i odpływami: "Victoria" na ulicy Rejtana i "Palermo" na ulicy Rutkowskiego, naprzeciw gmachu Skarbka.

Ze wszystkich kawiarń lwowskich dziś cztery zaledwie mieszczą się na piętrze: "de la Paix", "Imperiał", "Victoria" i "Union" (czyli "Hostynycia"). Powiadam: zaledwie, gdyż jeszcze przed kilkunastu laty mieliśmy kawiarń na piętrze - o ile żadnej nie zapomniałem - aż czternaście. A mianowicie, oprócz czterech wyżej wymienionych: "Sztuka" (sławny ongiś lwowski "Michalik" na ul. Rutkowskiego, o którym w ogólnym spisie dawnych kawiarń lwowskich zapomniałem), również zapomniana przeze mnie poprzednio, stosunkowo dobrze urządzona "Boulevard" na ul. Gródeckiej, a dalej "Monopol". "Esplanada", "City", "Corso" i dawny "Grand" oraz "Amerykańska", dawna "Centralna" na placu Bernardyńskim i "Splendid".

Ten typ kawiarń na piętrze rozpowszechniony był szczególnie - rzecz charakterystyczna - w większych miastach dawnej Austrii: we Lwowie, w Gratzu, w Pradze, gdzie na przykład z dwudziestu kilku kawiarń, położonych na głównych ulicach miasta, zaledwie dwie lub trzy pomniejsze mieszczą się na parterze. Jest to tym dziwniejsze, że w samym Wiedniu istniały w owym czasie - a i dziś jeszcze - tylko bardzo nieliczne kawiarnie piętrowe, i to - oprócz Sachera, mającego zresztą swój główny lokal również na dole - przeważnie drugorzędne właśnie. Jedynym wytłumaczeniem tego fenomenu jest to, że prawdopodobnie czynsz najmu za lokale piętrowe był w tych miastach - w odróżnieniu od Wiednia, Berlina czy Paryża - znacznie niższy od lokali parterowych.

Tak czy inaczej jednak, jedyną pierwszorzędną kawiarnią piętrową jest dziś we Lwowie "de la Paix", z której okien roztacza się szeroki widok na reprezentacyjną ulicę naszego miasta, stanowiący - dla mnie przynajmniej - główną atrakcję tego lokalu. Na ogół jednak nie mają stoliki przy oknach wcale większego powodzenia od stołów, położonych w głębi sali. Wszak mało który z gości "de la Paix" ma czas i cierpliwość na zachwycanie się pięknymi widokami. Przychodzą na gazety, na kawę albo - najczęściej - w poszukiwaniu interesu. Do tego celu zaś trzeba przede wszystkim być widzianym i widzieć: nie piękne widoczki, tylko innych gości, innych interesantów. Trzeba być do lokalu zwróconym en face, a nie kokietować profilem. Kanapki pod oknami w "de la Paix", po dwie naprzeciw siebie przy każdym stoliku, zwrócone są zaś, wedle miłego, starego wiedeńskiego sposobu, bokiem do sali: na wpół do ulicy. Tak siadywali w oknach sławnej "Cafe-Fenstergucker" na Kaemtnerstrasse oficerowie i eleganci, obserwując przez szyby ruch uliczny. Ciałem byli w lokalu, duchem na ulicy. Tak siadają też, przy ustronnych stolikach w okiennych niszach wiedeńskich kawiarń, zakochani, w pierwszej fazie swej miłości, na dwóch, ku sobie zwróconych kanapkach, ślepi na wszystko, co się dzieje w lokalu czy na ulicy, i wpatrują się sobie w oczy.

Ale czy to ma sens dla poważnych kupców? I czy to wygodnie: musieć sobie wciąż patrzeć w oczy? Konferencje kupców w "de la Paix" odbywają się w zgoła innych i bardzo specyficznych pozycjach. Zwykle siedzi jeden z konferujących na kanapce pod ścianą, zwrócony twarzą do swego przeciwnika, a przeciwnik, siedzący vis-a-vis, odwraca się bokiem, opiera się jednym łokciem na poręczy krzesła, drugim łokciem o stół, splata ze sobą dłonie i patrzy wprost przed siebie. Wygląda jak żywy pomnik sceptycyzmu.

Na ogół kończą się te konferencje korzystnie dla obu stron: nie doprowadzają do żadnego rezultatu. Dzięki temu nikt na nich nie traci. Trudno zaś, wobec depresji, wiejącej od hetmańskich Wałów, więcej wymagać. Wszak wedle żydowskiego przysłowia "Bogaty nie robi interesu; tylko biedny człowiek musi interes robić". A goście "de la Paix" tak biedni jeszcze nie są. Mogą interesu nie robić. Mogą sobie na razie i bez tego pozwolić jeszcze na kawę (po cenach ostatnio o 20 procent zniżonych), na bułki (bez masła), które "idą" tu lepiej niż w jakiejkolwiek innej kawiarni lwowskiej, na bilard albo i na karty. Tylko na jedno pozwolić sobie nie mogą: na zapłacenie 50-groszowego podatku o północy.

Już dobrą chwilę przedtem gasną światła, jedno po drugim. W miarę ściemniania się wielka sala wydłuża się coraz bardziej i rozpływa się w mroku. Pod jedną, świecącą się jeszcze boczną lampką, ostatni stały gość, obłożony całym wałem gazet, do ostatniej sekundy tonie jeszcze w bibule. Północ minęła. Ostatni kelner, z przepraszającym uśmiechem, z bezradnym ruchem ramion przystępuje do czytającego pana. Rozumieją się bez słowa. Pan porzuca nieprzeczytaną gazetę, chwyta kalosze, płaszcz i parasol - których, dla oszczędności, nigdy w garderobie nie składa - już go nie ma. Tylko z sąsiedniej sali, z klubu karcianego, dochodzi jeszcze klaskanie kart. Wielkie czarne okna "de la Paix" jak ślepe patrzą na pustą, ciemną, reprezentacyjną "avenue" Lwowa. Wały śpią.

I teraz rozpoczyna się życie w pobliskim "Imperialu". Ale interesując się tym razem lwowskim życiem kawiarnianym tylko w jego czystej, "klasycznej" formie, zwiedziłem to przedziwne przedsiębiorstwo w porze południowej. Reprezentacyjna sala dancingowa i inne "nocne" ubikacje śpią. Z wąskiego przedpokoiku na pierwszym piętrze wchodzi się do dwóch frontowych sal "dziennych". Szara, skrzypiąca, rozluźniona podłoga ugina się pod stopami. Ciemne, ponure tapety: niskie, zszarzałe od dymu sufity. Całość przedstawia - oględnie mówiąc - szczyt bezpretensjonalności. Wrażenie jest trochę koszmarne. Prostota umeblowania - prawie więzienna- Gospodarz, dbając przede wszystkim o ruch w dancingu, całą swą pieczołowitość poświęcił wyłącznie nocnej stronie interesu. Toteż w dzień powszedni pusto w głównej sali, jak w zbiorowej celi więzienia, z której dopiero co odtransportowano klientów do obozu izolacyjnego. Dzienni klienci "Imperialu" niczym zresztą na izolację nie zasługują. Widać ich stąd, z balkonu: korzystając z pięknej pogody, stoją grupkami na Wałach, gwarzą, czasem trochę tajemniczo wprawdzie, ale te pogwarki nie wyglądają zgoła na jakąś konspirację (Konspiracja? Co to jest w ogóle? Jak rozmawiają ze sobą Koń i Spira - to jest konspiracja...?).

Tylko w niedzielne południe "Imperial" zapełnia się. Pełno już na ulicy przed domem i w szerokiej bramie wjazdowej. Wbrew tablicy, obwieszczającej, że "zatrzymywanie się i spacerowanie w bramie policyjnie wzbronione", tłoczy się tłum wyrostków i podlotków, niedzielnych bon vivantów i ich przyjaciółek; wystają pod ścianami i przechadzają się tam i z powrotem. Spokojnie przekraczają srogi zakaz policyjny, gdyż z wiszącego w głębi bramy głośnika rozbrzmiewa uspakajające zapewnienie: "Miłość ci wszystko wybaczy...". Ale te pełne wyrozumiałości słowa nie płyną bynajmniej z duszy kostycznego gospodarza "Imperialu", lecz z sali kina, mieszczącego się w podwórzu. A publiczka, spacerująca w bramie, nie jest bynajmniej publicznością "Imperialu" - o, nie. Niedzielna jego publiczność niepodobna jest do tej niedzielnej publiczki kinowej, tak jak niepodobna jest do publiczności żadnej innej z lwowskich kawiarń. Z całych Wałów, z całego Lwowa, ba, z całego Podkarpacia i Karpat schodzi i zjeżdża się do "Imperialu" w każdą niedzielę całkiem specjalne towarzystwo: dyrektorzy firm drzewnych, właściciele tartaków, "manipulanci" leśni, "brakarze" - ludzie z miasta, ludzie z prowincjonalnych miasteczek , ludzie z głębi lasów: wytworni biznesmeni, pośrednicy w chałatach, leśnicy w strzeleckich "kostiumach" i "placmajstrzy" w pryczezach. To giełda drzewna. "Imperiał" jest bowiem za dnia, zwłaszcza w niedzielę, wyłącznie lokalem branży drzewnej, specyficzną kawiarnią "branżową".


KAWIARNIA "WIEDEŃSKA"

Lokalem wszystkich branż - od branży nafciarskiej do branży aktorskiej - kawiarnią wszechinteresów jest "Wiedeńska".

Jest ona czymś więcej zresztą jak kawiarnią tylko. Jest pojęciem geograficznym, mającym dla Lwowa to znaczenie, jakie ma dla Wiednia Stephansplatz, dla Berlina przecięcie Friedrichstrasse i Unten den Linden, dla Paryża place de l'Opera. To centralny punkt miasta. Serce Lwowa. Tutaj łączą się wszystkie jego arterie: linie tramwajowe, rozbiegające się stąd we wszystkich kierunkach. I ma się takie wrażenie, że gdyby to serce zamarło, musiałby zamrzeć ruchu na wszystkich tramwajowych liniach. Z dawien dawna, jeszcze z owych czasów, kiedy we Lwowie istniały tylko dwie linie; Dworzec-Łyczaków i Wały-Park Kilińskiego (a raczej: park "stryjski"), zwie vox populi tę najważniejszą węzłową stację: "Kawiarnia Wiedeńska" lub po prostu: "Kawiarnia".

Bo też przez długie lata, jeszcze w epoce tramwaju konnego, a i dawniej jeszcze, mówiąc "kawiarnia", mieli lwowianie na myśli "Wiedeńską" właśnie. Był to przez długie dziesiątki lat reprezentacyjny lokal, w którym schodziła się elita miasta: świat polityczny i wojskowy, palestra i finansjera, uniwersytet i teatr. Było to w czasach, kiedy Lwów - wedle informacji "Mayera", spoczywającego w oszklonej szafce nad kasą - liczył 87 109 mieszkańców.

"Mayer" jest z roku 1877. Ale "Wiedeńska" jest starsza jeszcze. W postaci niewiele zmienionej istnieje jej przybytek od roku 1829. Zachowanie swojej pierwotnej postaci zawdzięcza "Wiedeńska" szczególnej łasce Gminy Miasta Lwowa. Od strony placu św. Ducha, należącego z dawien dawna do Gminy, pozwolono bowiem w konsensie budowlanym na zrobienie drzwi i okien tylko warunkowo, z zastrzeżeniem, że na każde żądanie miasta musiałyby one zostać zamurowane bez żadnego odszkodowania. Co skłoniło Gminę do tej ostrożności - trudno dziś dociec. Może wzgląd na sąsiedztwo jednocześnie zbudowanego odwachu i troska o moralność młodych intaterzystów...

W każdym razie jednak, odkąd kamienica przeszła w roku 1870 z rąk pierwotnych swych właścicieli, na własność pionierów kawiarnianego życia Lwowa, Antoniego i Genowefy Sieberów, aż po dzień dzisiejszy nie dała "Wiedeńska" nigdy nawet najsurowszemu cenzorowi obyczajności powodu, by z jakichś względów publicznej moralności kazać jej okna zamurować, czy choćby zasłaniać. Zastrzeżenia w kontrakcie sprzedaży nakazywały zamykać ją już o godzinie ósmej, nie wolno jej było trzymać muzyki, ani angażować do bufetu młodych kobiet. A chociaż w ostatnich dziesiątkach lat przesunięto godzinę zamknięcia zrazu na dziesiątą wieczorem, potem na dwunastą w nocy, wieczorem świeciła "Wiedeńska" zawsze pustkami. Nie pomogły "teatralne" kolacje, którymi starano się ściągnąć tu publiczność wracającą z teatru, nie pomogła próba stworzenia tu ośrodka publiczności premierowej przez urządzenie w jednej z sal kasy przedsprzedaży biletów. Nie pomogło do ożywienia jej wieczornego ruchu nawet to, że przez długi czas za dnia rej wodziła tu brać aktorska - Ruszkowski, Kwiecińscy, Żelazowscy - z Gustawem Fiszerem na czele, który, niezadowolony razu pewnego z jakiegoś nowo przyjętego kelnera, chcąc mu dać poglądową lekcję kelnerstwa, wziął serwetkę pod pachę i przez godzinę sam obsługiwał całą salę, roznosząc po dziesięć garnuszków kawy jednocześnie.

Garnuszków - a tak! Bo jeszcze w latach dziewięćdziesiątych podawano tu kawę na sposób domowy, w fajansowych garnuszkach, prototypach dzisiejszych wiedeńskich filiżanek kawiarnianych. A jedyną kobietą, czynną na sali, była sama krzątająca się gospodyni, pani Sieberowa, dostojna matrona, niepodobna w niczym do jakiejś "zakazanej" kobiety zza bufetu.

Kiedy w roku 1902 "Wiedeńska" przeszła w ręce pp. Stadtmullera i Czudżaka, a pod zarząd dzisiejszego jej współwłaściciela, p. Błockiego, nastąpiła pierwsza - i od tego czasu ostatnia - zasadnicza modernizacja całego lokalu. Główne wejście, znajdujące się dotąd w środku domu od strony ulicy Hetmańskiej, przesunięto na róg ulicy Kilińskiego. Z pierwszej sali przeniesiono bilardy do sali od strony placu św. Ducha, zmieniono cale umeblowanie i - co najważniejsze - wybudowano na placu św. Ducha krytą terasę.

Tą terasą wybiegała "Wiedeńska" na spotkanie publiczności z Wałów, która zrazu tylko we dni deszczowe przenosiła się spod pomnika Sobieskiego pod daszek terasy, potem, stopniowo ośmielona, wcisnęła się do sali bilardowej, anektując wreszcie dla siebie całą kawiarnię, prócz ostatniego pokoju, od strony ulicy Kilińskiego, stanowiącego po dzień dzisiejszy jakby odrębny rezerwat starszych panów z inteligencji i solidnych przyjezdnych, prowincjonałów i ziemian, którzy jeszcze z ojca i dziada uznaj ą "Wiedeńską" jako jedyny przyzwoity lokal w nadpełtewnej Sodomie.

Przede wszystkim jednak jest to sala konferencyjna. Przy oryginalnych ośmiobocznych stolikach z tyrolskiego marmuru zawierają tu poważni kupcy, grosiści, większe transakcje, które następnie, rozbite na sto detalicznych interesików, toczą się dalej w odmiennej zgoła atmosferze sali bilardowej, na terasie lub wreszcie na Wałach,


"CAFE CARLTON"

Choć blisko Wałów, obok Muzeum Przemysłowego położona, ma natomiast "Cafe Carlton" niewiele z Wałami wspólnego. Za dnia ruch w niej jest znikomy. Główna jej salka, jasna i sympatyczna- o wygodnych, typowo wiedeńskich wnękach okiennych -jest w przedwieczornej porze prawie pusta. Przy ustronnym stoliku siedzi trzech trochę dziwnych dżentelmenów: barczysty brunet o brutalnej twarzy, elegancki grubas w pepitowym ubraniu i wylizany, wymokły młodzieniec. Milczą: a jednak ma się wrażenie, ze konferują z sobą, że bez słowa. ma się wrażenie, że konferują z sobą, że bez słowa obradują nad jakimś planem lub załatwiają jakieś rozliczenia.

Poza tym w całej sali nie ma nikogo. Tylko we wnęce ostatniego okna toczy się cała masa ludzka. Podszedłszy bliżej, spostrzegam, że masę tworzy tylko troje osób. Troje - ale jakich! Jest to pokaźnej tuszy gospodarz lokalu z równie zażywną rodziną. Na estradzie drzemie pianino i jazz. Na stolikach drzemią rozpięte na ramach dzienniki. Gładkie są i świeże. Wyglądają jak nietknięte. Biorę jeden z nich do ręki i widzę, że z pierwszej kartki wycięto kupon konkursu wakacyjnego. W drugim i trzecim - to samo. Zapewne sam gospodarz wycina je przezornie, zaraz z rana, zanim dostaną się do rąk sztamgastów, równie żądnych gratisowych urlopów. Ma rację. Od czego trzyma dzienniki w kawiarni? Może mu się choć w ten sposób cały interes opłaci. Daj mu Boże bezpłatne cztery tygodnie w jakimś polskim Marienbadzie. Przydałoby mu się!

Milcząca trójka dżentelmenów... skończyła swą niemą konferencję. Młodzieniec, podsumowawszy jakieś cyfry w swym notesie, podał barczystemu brutalowi kilkanaście stuzłotówek i garść srebra. I wtedy stała się rzeczy niezwykła, w żadnej innej kawiarni na Wałach - od „de la Paix" do „Grandu" - niespotykana. Brutal sięgnął do kieszeni i wydobył z niej potężny plik banknotów: dwudziestozłotówek, pięćdziesiątek i setek, owiniętych grubą warstwą banknotów pięćsetzlotowych... Było tego - o ile mogłem osądzić spojrzeniem, zamroczony od wrażenia - z kilkanaście albo i więcej tysięcy. Brutal dołączył do tego pakietu papierki otrzymane od młodzieńca i wsunął to wszystko znów do kieszeni. Potem, wciąż bez słowa, wstał, wziął kapelusz i laskę i nawet nie skinąwszy głową swym towarzyszom opuścił lokal. Po chwili, równie milcząco, wyszli za nim garbus i młodzieniec.

Przykro mi było zasięgać u kelnera informacji o tych jego sztamgastach.

Kiedy snułem podejrzenia, kim ci dżentelmeni mogą być, usłyszałem nagle gwar w sąsiednim pokoju karcianym. Liczna grupa ludzi, stojąc, otaczała kołem jeden ze stolików. Patrzyli jeden drugiemu przez ramię i w pewnym momencie rzucili się wszyscy jak oparzeni, podnosząc krzyk i wszczynając dyskusję, która rychło przeszła w kłótnię, grożąc, że lada chwila zamieni się w bójkę. Zapewne hazard, pomyślałem - bakarat; a siedzący przy stole bankier wyrzucił pewnie w dwóch kartach dziesiątkę. Stąd ta emocja. Ale skoro po chwili stojący zaczęli się rozchodzić, ujrzałem na stole, ku mój emu zdumieniu, miast talii kart - szachownicę. I wstyd mi się zrobiło mej podejrzliwości...

Zapadł już wieczór i kawiarenka do reszty opustoszała. I wtedy zaczęło się stopniowo dokonywać jej przeobrażenie. Naprzód zebrano z sali wieszadła stojące w kątach. Przedtem już spostrzegłem w boazerii dziury od wykręconych śrub: ślady po raz na zawsze usuniętych ze ścian wieszakach. I od razu zrozumiałem: od tej chwili goście obowiązani są garderobę oddawać do szatni, a zatem przygotowuje się dancing. Istotnie usunięto następnie stoliki ze środka sali, a na czerwone marmurowe blaty pozostałych stołów narzucono białawe obrusy, oznaczające w każdej kawiarni automatyczne podwyższenie cen do poziomów koncertowych. Wreszcie otwarto pianino i pogaszono światła, pozostawiając tylko kilka słabych, kolorowych żarówek: kolorowych - dla nastroju, słabych - dla oszczędności.

Przeobrażenia dokonane. „Carlton" stał się dancingiem, izolującym się od Wałów i ich publiczności zasuniętej firankami, przez które przebijają tylko punkciki różnokolorowych lampek...


KAWIARNIA „TEATRALNA"

Nastrojowe, różnobarwne światło przeziera z narożnej karcianej sali „Grandu", zamienionej wieczorami na zaciszny pokój barowy. Ale tutaj, w przeciwieństwie do „Carltonu", panuje przynajmniej za dnia niepodzielnie publiczność i atmosfera Wałów, przytłumiając rozgwarem handlowym i karcianych dyskusji wspomnienia minionej epoki, kiedy to zbiedniały, zszarzały „Grand" był jeszcze wytworną, wspaniałą „Teatralną". Wieczorami jednak rozbrzmiewają głośne echa dawnych straussowskich walców i przygłuszają foxtrotta barowego jazzbandu.

Pogrążywszy się w wygodnej, głębokiej kanapie, można w tym kolorowym półmroku oddać się wizjom przeszłości:

Już kończy się operowa premiera w skarbkowskim teatrze i publiczność, olśniona przepysznym tenorem Schlafneberga, napływa tłumnie do „Teatralnej", wypełniając jej wspaniałe barokowe sale, tonące w powodzi gazowego światła...

Albo może... może jesteśmy już w pierwszym dziesięcioleciu naszego stulecia. Już stary skarbkowski teatr zamienił się na koncertową salę, w której, na czele lwowskich filharmoników, króluje Czelański. Zmieniła się również „Teatralna" i z towarzyskiej kawiarni minionego wieku stała się, za dnia, kawiarnią solidnego kupiectwa. Wieczorami jednak rej w niej wodzą kokoty, szampańskie gryzetki, damy od Maksyma. I tylko w czasie wspaniałych redut w skarbkowskiej sali odważaj ą się panie z towarzystwa, pod osłoną maski, zajrzeć i tutaj. Już późno. Wnet wstanie zimowy świt. Jedna parka schroniła się w dyskretnym kącie przed oczyma świata: różowe domino w towarzystwie swego dansera. Ona, uchyliwszy maski i odrzuciwszy domino, w swej balowej sukni cieniutka w pasie jak osa, zapłoniła się pod jego palącym spojrzeniem i opuściła kunsztownie ufryzowaną główkę na białą pierś, wymykającą się z uścisku gorsetu...

Objął spojrzeniem jej postać i zadrżał, gdy spod uchylonego rąbka atłasowej sukni ujrzał jej kształtną nóżkę, odsłoniętą aż powyżej kostki i opiętą w białą, ażurową pończoszkę...

Gdzieś na dnie starych luster - o barokowych ramach, ongiś złoconych, a dziś polakierowanych lichym pokostem - zostały jeszcze może te obrazy, tak jak pozostała na dnie starych oczu, ześlizgujących się obojętnym spojrzeniem po smutnej teraźniejszości.

W ostrym świetle dnia jeszcze wyraźniej występuje cała dekadencja Teatralnej". Powierzchowne przeróbki nie zdołały zatrzeć śladów jej dawnego stylu, wyzierających jeszcze tu i ówdzie spod zakurzonych kotar, usiłujących w tych dostojnych, zawsze trochę zbyt uroczystych salach, wytworzyć jakiś bardziej intymny nastrój.

Nie licowałby on zresztą zgoła z dzisiejszym przeznaczeniem tej ostatniej kawiarni na Wałach, leżącej już na pograniczu dzielnicy drobnego żydowskiego kupiectwa. W wielkiej sali, jak pod pomnikiem Sobieskiego, tylko dużo mniej liczne, stoją grupki handlarzy. Goście nieustannie wchodzą i wychodzą. Ale rzadko kiedy siadają. A usiadłszy, rzadko kiedy pozwalają sobie na szklankę kawy. Wciąż wchodzą nowi, rozglądają się dookoła, zazierają w kąty, szukając kogoś i wychodzą, by znów za chwilę powrócić.

Tylko w narożnej sali, tej, która wieczorami stara się imitować bar, siedzi kilka grup przy kartach i kilka par szachistów, otoczonych wieńcem kibiców. Swobodnie jak u siebie w domu, zachowali kapelusze na głowach. Jak u siebie w domu zjadają przyniesione ze sobą chleby. I z familijną poufałością, a zarazem trochę nieśmiało, przemawiają do kelnerów. Mówią im "ty", ale polecenia -wydają w formie niezdecydowanych, zażenowanych pytań: "Może mi przyniesiesz szklankę herbaty?... Bądź taki dobry". Wydają się niepewni spełnienia tego życzenia. Sami zdają się powątpiewać w jego pomyślny wynik.

Istotnie, patrząc na nich, zaczyna się wątpić, czy ich skromna prośba o szklankę herbaty - tak jak i ich skromna prośba o codzienny chleb - zawsze tak magicznie ziszczać się będzie. Dziwnym wydaje się, że ci ludzie, przeważnie wyrachowani i dalecy od lekkomyślności, nieraz ostatni swój grosz wydają na kawiarnię właśnie. Ale szukają tu wszak, poza interesem, nie tyle zaspokojenia swych pragnień fizycznych, ile swych duchowych potrzeb. Zawiłe problemy szachowe lub finezje tarokowe, rozwiązywane w gronie towarzyszy, stały się dla nich namiastką dysput, które ich ojcowie i dziadowie całymi dniami wiedli po beth-hamidraszach. Mózg i nerwy, zmęczone poziomem, konkretnymi sprawami kupieckimi, szukają odpoczynku we wzniosłych abstrakcjach karcianych lub szachowych. Bo tak jak szachy, tak i karty stanowią dla tych ludzi nie tyle źródło pieniężnej emocji, ile umysłową rozrywkę. I stąd nie hazard kwitnie po karcianych pokojach tych lokali, lecz szlachetny "derdel", klaber i tarok.


"CAFE PALERMO"

Specjalny "Tarok-klub" mieści się w pobliskiej "Cafe Palermo" u zbiegu ulicy Rutkowskiego i ulicy Kamińskiego. Tak jak ongiś "Cafe Abbazia" na ul. Legionów, tak i "Cafe Palermo" przemawia już samą nazwą do romantycznej wyobraźni swych gości i koi ich instynktowną tęsknotę za gorącym słońcem. Orientu - ściennymi malowidłami, wyobrażającymi cuda Południa. W głębi mrocznej salki, pomiędzy lustrami, odcinają się jaskrawo cztery bliźniaczo podobne bohomazy, stworzone przez jakiegoś mistrza, który zapewne swych pejzażowych studiów nie rozciągnął nigdy poza rogatki Lwowa. Na każdym z nich składa się Palermo z pasma ceglastego, czerwonego piasku, na którym wyrasta rudo-zielona palma nad brzegiem granatowej tafli morza i na tle jasnego lazuru nieba z kremowym paskiem zachodzącego słońca.

Może dzięki tym nastrojowym malowidłom i dzięki nastrojowemu oświetleniu w bocznym pokoiku, nad którym mieści się tabliczka "Tarok-klub", ma ta kawiarenka stosunkowo znaczne powodzenie. Ale ten nastrojowy "Tarok-klub" nie zamienia się bynajmniej wieczorami na bar czy dancing, tak jak boczne pokoje w "Caritonie", w "Grandzie" lub w pokrewnej "Cafe Victoria". Nie. "Palermo"jest dobrze zagospodarowaną, solidną, stuprocentową kawiarnią, przypominającą żywo żydowskie kawiarenki wiedeńskiej Leopoldstadt.

Nie pozostało w niej ani śladu z lokalu, który mieścił się tu przed ćwierć wiekiem: z osławionej spelunki "Pod żółtym prześcieradłem". Ta nazwa, jeszcze mniej wykwintnie powszechnie parodiowana, miała swe przykre uzasadnienie: oto gospodarz, złożony wieloletnią chorobą, chcąc pilnować interesu, leżał w głównej sali swego lokalu, owinięty w niezbyt czyste prześcieradła. W gorące dni przenoszono go ponoć z łóżka pod bufetem - na bilard...

Rozłożoną pościel widziałem dziś jeszcze w innej z lwowskich kawiarń: w "Cafe Victoria". Co prawda składała się ta pościel tylko z jednego jedynego i to czyściutkiego jaśka na kanapce obok bufetu, osłoniętej baldachimem. I tutaj nieraz zapewne, kiedy nocny dancing w "Victorii" przeciąga się zbyt długo, zmęczony gospodarz zdrzemnie się na chwilkę.

Za dnia mógłby zresztą sypiać dużo spokojniej. Tylko w tylnym pokoju karcianym panuje jaki taki ruch. Frontowa salka o jasnych żółtych tapetach i jasnożółtym umeblowaniu, z dziwnymi baldachimami w kącie obok bufetu i w drugim kącie nad estradą orkiestry, jest za dnia prawie pusta. Kilku sztamgastów gwarzy sennie lub przegląda dzienniki. Ale wszelkie konsomacje są tu, zdaje się, nie praktykowane. Toteż kelner spędza spokojnie czas na balkonie. Obserwuje z góry żywy ruch, panujący na czarnej giełdzie na środku jezdni. Może nasłuchuje kursów dolara. Na niecierpliwe pukanie obcego gościa podnoszą się usłużni sztamgaści i przywołują go z powrotem na salę.

Cicho jest i ospale. Jak brzęczenie roju much dolatują z ulicy, poprzez otwarte drzwi balkonu, głosy z giełdy, uprzytamniając, że ulica Rejtana mieści się atmosferycznie jeszcze w granicach Wałów.

Gospodarz może spokojnie drzemać i za dnia. I obawiam się, że w razie dalszego trwania obecnej koniunktury, będą sobie mogli również panowie gospodarze wszystkich innych kawiarń na Wałach, na wzór gospodarza Victorii", sprawić jaśki i zapaść w głęboki, kryzysowy sen...

KAWIARNIE: "LOUVRE" I "WARSZAWA"

Dwie spośród kawiarń lwowskich żyją podwójnym życiem, w którym ich ruch dzienny niepodobny jest wcale do ich ruchu wieczornego: "Louvre" i Warszawa". Obie blisko siebie położone i założone w tym samym mniej więcej czasie, miały one przez wiele lat ten sam charakter lokali kupiecko-towarzyskich. Obie musiały dzielić się pomiędzy sobą tym samym kontyngentem gości, którzy bywając to w jednej, to w drugiej, snuli między nimi ciągłe porównania i stymulowali je do szlachetnej emulacji i do tym zaciętszej konkurencji.

Były one niby dwie siostrzyce, które, choć zewnętrznie wcale do siebie niepodobne, miały jednak z przyrodzenia te same wewnętrzne warunki rozwoju. A jednak wypadły im losy zgoła odmienne. I wskutek tej odmienności ich losów pogłębiły się z wiekiem różnice ich charakterów. "Warszawa" miała to szczęście, że dostawszy się w ręce odpowiedniego człowieka, wiodła żywot regularny i zabezpieczony. A kawiarnia "Louvre" - primo voto "Renaissance" - choć raz tylko zmieniała swe legalne nazwisko, zmieniała swych panów kilkakrotnie, wiodła żywot burzliwy, szukała szczęścia to tu, to tam - puszczała się i znów powracała na drogę cnoty.

W ciągu niespełna ćwierć wieku swego istnienia straciły jednak obie pierwotny blask młodości i postarzały się zewnętrznie trochę przedwcześnie. "Warszawa", żyjąca w dobrych warunkach, robi jeszcze pewne kosmetyczne zabiegi dla jakiej takiej konserwacji swych wdzięków: tu się odświeża, tam coś wstydliwie przykrywa, sprawia sobie jakieś nowe fatałaszki, nie bardzo gustowne, ale świadczące o kokieteryjnej chęci podobania się. Kawiarnia "Louvre" zbiedniała, zszarzała i straciła wiele ze swych młodocianych aspiracji.

Tak jest - "Warszawa" miała szczęście, poślubiając za młodu doświadczonego pana, który potrafił naprowadzić ją na właściwą drogę życiową. Był nim Franciszek Moszkowicz, znany ongiś jako król lwowskich kawiarń pod przydomkiem "Franz", a dziś jako król kawiarń warszawskich, popularny w stolicy pod mianem "Pana Frania". Gawędząc o lwowskich kawiarniach, niepodobna pominąć tego człowieka, którego przedsiębiorczość i ruchliwość przyczyniała się przez szereg lat do rozwoju kawiarnianej kultury Lwowa. Od dawnej "Europejskiej" na rogu ul. Jagiellońskie] i Trzeciego Mają począwszy, a na "Warszawie" skończywszy, zmieniał on kawiarnie tak jak bon vivant zmienia swe przyjaciółki. I jak prawdziwy bon vivant potrafił on te zmiany przeprowadzać z obopólną korzyścią: nie tylko własną, ale i z korzyścią swych kawiarń - kochanek. Umiał każdą z nich odpowiednio lansować, odpowiednio postawić i na jakiś czas zabezpieczyć jej przyszłość. "Warszawa" - nie licząc jego innych, późniejszych, przelotnych miłostek - była ostatnią jego wielką miłością we Lwowie. W życiu Franza posiadała ona pewne zasadnicze, wręcz symboliczne znaczenie: jej nazwa, sięgająca jeszcze lat przedwojennych, była mimowiedną zapowiedzią jego późniejszej "warszawistycznej" orientacji. Wszak prosto z tej lwowskiej "Warszawy" poszedł on do Warszawy właśnie, stając się w stolicy jednym z najpopularniejszych reprezentantów "Galicji". Jedynym propagatorem prawdziwie wiedeńskiej kawiarni (jego "Adria" jest jedynym w Warszawie lokalem, zaopatrzonym przyzwoicie w dzienniki i czasopisma).

Porzucona przez Franza poślubiła "Warszawa" jednego z jego uczniów i wspólników, który pod względem zapobiegliwości i inwencji usiłuje kroczyć śladami mistrza i utrzymać w miarę możności "Warszawę" na dawnym poziomie. Jeśli mu się to nie w całej pełni udaje, jest to nie tylko jego wina: charakter i wygląd "Warszawy" zmienił się pod wpływem zmienionych gustów publiczności i zmienionych pojęć Współczesnej "cafeologii".

Przede wszystkim zmienił się jej zewnętrzny wygląd. Główna sala - ongiś jasna i rozległa - została rozdarta na dwie odrębne salki: na salkę kawiarnią! na salkę barową. Ucierpiała na tym nie tylko rozpiętość lokalu, ale i cały jego tryb, ongiś pełen wielkoświatowego rozmachu, a dziś usiłujący w kawiarnianej części bezskutecznie wytworzyć pewną intymność. Z jednej strony główna sala oddzielona została od pięknej niebieskiej salki, marmurowej - lichymi firaneczkami, a od strony baru odgraniczono ją dyktową ścianką, nad którą powiewa jakaś przedziwnie obmalowana zasłonka. Za każdym otwarciem i zamknięciem drzwi trzęsie się cała ścianka jak kiepska dekoracja teatralna. Gdyby jakiś gość mocniej trzasnął drzwiami, całe to cudo rozleciałoby się w kawałki.

Toteż gospodarz musi usilnie dbać o to, by nikt z gości do trzaskania drzwiami nie miał powodu. A to, trzeba przyznać, w całej pełni mu się udaje. Dowodem tego jest choćby już to jedno, ż "Warszawa" jest dziś jednym z bardzo nielicznych we Lwowie lokali, w którym o każdej porze dnia i nocy panuje stosunkowo silny ruch. Jest to lokal żydowskiej palestry, żydowskiego kupiectwa, sztamlokal syjonistów i żydowskiej młodzieży akademickiej oraz centrala żydowskiego dowcipu, który tutaj przy stoliku znanego satyryka produkowany, rozchodzi się stąd na obie półkule globu. W przeciwieństwie do "Louvre'a", w którym wraz z nastaniem wieczoru zmienia się i publiczność, przebywają w "Warszawie" dniem i nocą przeważnie ci sami goście, wydając w czasie wieczornego koncertu to, co nieraz przy tym samym stoliku w ciągu popołudnia zarobili. Dyskretnie, na bocznej ścianie bufetu wisi tabliczka "Kredytu nie udziela się". I nie wiem, czy umieszczono ją w tym ukryciu dlatego, że klienci, pogodziwszy się z tymi twardymi warunkami płatności, sami o kredyt już nie zabiegają, czy też dlatego, że gospodarz, zmuszony nieraz jednak do udzielenia kredytu, nie chce pozostawać w zbyt oczywistej sprzeczności ze swym własnym obwieszczeniem.

Ale choć po części ci sami sztamgaści bywają tu za dnia i w nocy, różni się dzień i noc w "Warszawie" - jak dzień i noc właśnie. Za dnia goście zatopieni po uszy w gazetach lub w konferencjach nie wychylają się poza obręb swych stolików; tworzą poszczególne grupki, żyjące własnym życiem, zajęte wyłącznie sobą. Wieczorem, skoro konferencyjne stoliki pokrywają się białymi obrusami, odkłada się gazety, urywa się konferencje, a grupki łączą się we wspólnym towarzyskim życiu. I wtedy znajomi, którzy, siedząc przez całe popołudnie przy dwóch sąsiednich stolikach, do tej pory mogli się nawzajem ignorować, nagle dostrzegają się, zamieniają uśmiechy i ukłony i roztapiaj ą się w ciepłej atmosferze obopólnej życzliwości i wzajemnej obmowy.

Estrada orkiestry, leżąca pośrodku między częścią kawiarnianą a barową, za dnia kunsztownie zasłonięta jedną z niezliczonych w tym lokalu prowizorycznych ścianek, otwiera się, a salonowy zespół rozpoczyna swój wieczorny koncert. Ale ten koncert tylko przez godzinę jest koncertem, a zespól salonowy tylko przez godzinę salonowym zespołem. Bo oto następuje jeszcze jedna magiczna przemiana w tym prawdziwie czarnoksięskim przybytku: zmiana frontu orkiestry. Kapelmistrz, muzycy, fortepian, jazz wykonują obrót o 180 stopni - ku części barowej. Front staje się tyłem, tył staje się frontem, orkiestra salonowa -jazzbandem, koncert - muzyką taneczną, bar - dancingiem, kawiarnia - restauracją, a gospodarz, prawdziwy Ben-Ali-Bej, staje się powolutku, z wieczoru na wieczór, małym milionerem...

Podobne uczucie niestałości i wiecznej przemiany wszechrzeczy ogarnia mnie we wspaniałych salonach "Louvre'a". Urządzone jak renesansowy "Weinkeller" w podziemiach jakiegoś niemieckiego ratusza, a przeznaczone na kawiarnię, robią one na umie wrażenie giełdy, w której zainstalowano kabaret. Tego wspomnienia czarnej giełdy, która się tu ongiś mieściła, trudno mi się bowiem pozbyć. W dostojnym, chłodnym półmroku, panującym tu za dania i w nastrojowo przyćmionym świetle w czasie wieczornego kabaretu snują się jeszcze mary z epoki inflacji, dźwięczy jeszcze pogłos ówczesnych transakcji i - niby echo magicznych zaklęć - drżą w powietrzu zdewaluowane, zdezawuowane wartości: Chodorów, Starachowice, Jaworzno... Jak przez mgłę słyszę słowa piosenki płynące z estrady, mówiące o jakiejś miłości, o jakichś pocałunkach, o jakimś szczęściu i nieszczęściu - zdewaluowane słowa, fikcyjne walory kabaretowej romantyki bez rzetelnego uczuciowego pokrycia...


KAWIARNIA "SZKOCKA"

Po kilkutygodniowym remoncie, odświeżona i odnowiona, otwarła kawiarnia "Szkocka" pod nowym zarządem znów swe podwoje. Na jej inauguracji nie byłem obecny, a to z tego prostego powodu, że - o ile mi wiadomo - żadnej inauguracji z tej okazji nie urządzono. Może to i dobrze. Bo cóż by to była za inauguracja? Banalna, mdła uroczystość wznowienia działalności jednej z zasłużonych placówek lwowskiego przemysłu gospodnio-szynkarskiego" (w takich wypadkach zwykło się u nas mawiać - "placówka").

A jednak w Paryżu nie opuszczałem nigdy sposobności, by w ciągu pierwszej doby odwiedzać nowo powstające kawiarenki. Ale bo też otwarcie najmniejszego nawet paryskiego szynczku, lub jego przejście pod nowy zarząd, stanowi wydarzenie szczególnie miłe i dość osobliwe. Już na kilka tygodni przedtem obwieszcza wielki szyld dzień i godzinę tej fety. W oknach lokalu wystawiane są na pokaz drobne upominki, ofiarowywane przez gospodarza tym wszystkim, którzy w ciągu pierwszych trzech dni odwiedzą jego przedsiębiorstwo. Ale większą przynętą od tych upominków jest zwyczaj, panujący w nowo otwartych lokalach przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny: oto każdy z gości otrzymuje to samo danie, za które raz zapłacił, po raz drugi -jako bezpłatny poczęstunek. Za każdą zapłaconą kawę otrzymuje się drugą kawę darmo, za każdy koniak -jeszcze jeden koniak, za każdą porcję lodów - drugie tyle.

Nic więc dziwnego, że nie tylko mieszkańcy całego quartier nie pominą nigdy takiej gratki, ale że całe grupy specjalnych "okazjonistów", prowadzących dokładną ewidencję tych fet kawiarnianych we wszystkich dzielnicach miasta, ciągną takiego wieczora z Montmartre'u na Montparnasse i z Clichy na Italie, by na rachunek hojnego gospodarza łyknąć swoją, stałą porcję za połowę ceny, albo raczej, aby za swoją stalą cenę łyknąć dwa razy więcej niż zwykle. A mając okazję wypić za darmo co drugie Cointreau, nikt oczywiście nie zadowala się czarną kawą, O nie! Z tej gościnności szynkarza korzystają zarówno goście, jak i robotnicy, wykańczający pośpiesznie wnętrze lokalu, który jakoś nigdy na czas nie bywa gotowy, korzystają z niej kelnerzy, a zwykle i gospodarz stawia sam sobie kieliszek po kieliszku, wychodząc z założenia, że należy okazję wykorzystać do dna. Wszyscy przysięgają uroczyście, że - ujęci jego gościnnością -będą odtąd stale w jego knajpie bywali, a na drugi dzień wędruje ta sama banda znów do innego szynczku, urządzającego taką samą inaugurację na przeciwnym krańcu miasta. Mimo to jednak kawiarze doskonale wychodzą na tych fetach: targ pierwszej doby dochodzi do zawrotnych sum, a czysty dochód z zapłaconych konsomacji opłaca sowicie koszt bezpłatnych poczęstunków. Ale cóż - od naszych dostojnych placówek niepodobna wymagać ani tak serdecznych kalkulacji, ani tak sprytnej gościnności. Toteż nie śpiesząc wcale na inauguracyjny wieczór do "Szkockiej", w tych dniach dopiero złożyłem jej mą powitalną wizytę. Choć już przeszło tydzień minął od jej otwarcia, trwa w niej na razie jakiś radosny, świąteczny nastrój. W gruncie rzeczy niewiele tu zmieniono. Ale podłoga, stoły, krzesła, lustra, nowe jasne tapety i nową skórą obite stare kanapki odczyszczone, odświeżone, wyglansowane - promienieją radosnym blaskiem. I taki sam radosny blask bije z twarzy zarządców i kelnerów, odprasowanych, chemicznie wyczyszczonych i przenicowanych. Nie traktując swych gości na paryski wzór, podwójnymi konsomacjami, traktują ich bodaj podwójną uprzejmością. Serdecznym gratisowym uśmiechem witają powracających sztamgastów, którzy tygodniami tułać się musieli po obcych sobie kątkach, a każdego nowego przybysza traktują już z góry jak przyszłego stałego bywalca.

Swoją drogą niepodobna przewidzieć, który z dzisiejszych gości będzie tutaj stale uczęszczał. Na oko każdy nadaje się na sztamgasta "Szkockiej": była ona bowiem zawsze lokalem o najbardziej niejednolitej publiczności spośród wszystkich kawiarń lwowskich. Profesorowie uniwersytetu i zakochane pary, stare plotkarki i samotni czytelnicy gazet, bibliofile i bilardziści, żydowska inteligencja i studenci z pobliskiego Domu Akademickiego wszystkie stany i sfery, klasy i rasy, wyznania i upodobania żyły tu zgodnie, nie z sobą wprawdzie, ale obok siebie, wypełniając przeciętnie połowę sali. Toteż "Szkocka" była zawsze szczególnie miła dzięki temu, że nigdy nie było w niej zbyt pełno i nigdy nie było w niej zbyt pusto. Tak jakoś szczęśliwie wymierzona była jej pojemność. Wielką część jej publiczności stanowili rozmaici secesjoniści z sąsiedniej "Romy"; ci, którzy z tego lub innego powodu - czasem z samego opozycjonizmu, a czasem wskutek przeludnienia - opuszczali swe rodzime stoliki w "Romie" i emigrowali do "Szkockiej", starając ugruntować sobie tutaj nową, niezależną egzystencję.


KAWIARNIA "CENTRALNA"

Pod tym względem podobna jest trochę do "Szkockiej" obecna kawiarnia "Centralna", która z placu Bernardyńskiego przeniosła swe lary i penaty do dawnego lokalu Musiałowicza na zbiegu ul. Jagiellońskiej i Trzeciego Maja. Co prawda nie przeniosła ona z sobą niczego poza samą firmą, przenosząc tym samym niejako centrum miasta o porządny kęs drogi na zachód.

Larów i penatów jakoś w ogóle do tej pory nie posiada; w każdym razie nisza naprzeciw wejścia, przeznaczona na figurę jakiegoś patrona, świeci na razie pustką. Nie przeniosła też z sobą "Centralna" swych dawnych gości - cichych emerytów i skromnych samotników rozmaitej proweniencji, którzy na pewno nieswojo czuliby się w jej obecnym nowiutkim, czerwoniutkim wnętrzu, wśród kwiatków we flakonikach na stolikach i w jej całej słodziutko-cukiernianej, trzeźwej, niezadymionej jeszcze atmosferze. W jasnym blasku jej świateł chciałoby się być jakoś szczególnie dobrze ubranym, zwłaszcza skoro usłużny Wiktor, pamiętny wszystkim dawnym bywalcom garderobiarz restauracji "Hotelu Krakowskiego", z niedoścignioną zręcznością wyłuskuje gości z palt i kapeluszy - i tutaj, podobnie jak w "Szkockiej", publiczność jest absolutnie niejednolita. Niepodobna określić, kto właściwie tutaj uczęszcza. Wydaje się, że są to po prostu ludzie, mieszkający w pobliżu. I tym samym zdaje się, że "Centralna", wbrew swej naturze, jest jednym z pierwszych lokali, który w wielkim i rosnącym wciąż Lwowie odgrywa rolę kawiarenki dzielnicowej.

Drugą taką kawiarenką dzielnicową jest "Cafe Rouge" na ul. Mikołaja. Wygląda tu tak jak w jednej z owych kawiarenek - rozsianych tak licznie w ogrodowych dzielnicach Wiednia. Za szeroko otwartymi drzwiami kwitną akacje w ogródku, zasłaniając ten lokal przed oczyma przechodni-W malej salce frontowej w popołudniowej porze panuje wszechwładnie brydż. Wrażenie wiedeńskiej, familijnej kawiarenki dzielnicowej potęguje się i przez to jeszcze, że panie, stanowiące większą część jej publiczności, siedzą swobodnie bez kapeluszy, wyzute z wszelkich reprezentacyjnych obowiązków. Wszak wszyscy się tu znają. Znają się tak dobrze, że nic już sobie nie mają do powiedzenia, ani nawet o sobie, jedni o drugich, niczego nowego powiedzieć już nie mogą. Dlatego grają. I dlatego zapewne tyle grywa się we Lwowie również po wszystkich innych lokalach, sprawdzając złośliwą uwagę Schopenhauera: "Menschen, die keine Gedanken auszutauschen haben, tauschen Karten aus...".


KAWIARNIA "ROMA"

...aut me amor negotii suscepti fallit
aut nulla umquam res publica maior nec
sanctior nec bonis exemplis ditior fiut...

Titus Livius: Ab Urbe Condita

Trawestując to zdanie Liwiusza, którym ów wielki historyk usprawiedliwia się ze swego subiektywizmu wobec ukochanej Romy, rzekłbym dziś podobnymi słowy: albo myli mnie ukochanie rozpoczętego tematu, albo istotnie żadna kawiarnia nie była nigdy od "Romy" ani większa, ani świętsza, ani w dobre przykłady obfitsza. Rozpocząwszy moje gawędy o lwowskich kawiarniach, zamierzałem jakąś pieśnią nad pieśniami o "Romie" uwiecznić ich koniec. Ale pisząc te słowa przy jednym z jej stołów, przy którym wysnułem najgłębsze filozoficzne refleksje mego życia, przy którym powziąłem najdonioślejsze moje życiowe postanowienia, przy którym podjąłem największe trudy mego życia, zadumałem się dziś nad leżącą przede mną kartką papieru i przypomniałem sobie chińskie przysłowie, które jako memento zawsze -pamiętne być winno pisarzom: "Nawet najsilniejszy człowiek nie zdoła daleko rzucić kartki papieru". A któryż inny spośród pisarzy jak felietonista właśnie, skazany już przez sam etymologiczny sens swego fachu (une feuille) na ograniczenie swej pracy do rozmiarów jednej leciuchnej kartki, winien bardziej o chińskiej mądrości pamiętać.

Czy nie podjąłem się tym razem zadania ponad siły człowiecze? Radbym wezwać pomocy mej muzy. Ale podobnie jak prozaik Liwiusz nie uważał za stosowne apelować do Muz w niewiązanej mowie, pozostawiając tę apostrofę na wyłączny użytek poetów, tak i ja nie śmiem wzywać imienia żadnej spośród nich. Którejże zresztą miałbym wezwać? Której z dziewięciu cór Apollona narzucić patronat nad felietonem, tym bękartem merkantylizmu i literatury - Hennesa, patrona kupczyków, i sowieckiej Ateny, patronki mędrców?

Z głęboką goryczą spostrzegłem niedoskonałość tej półliterackiej formy, niesposobnej do opiewania kochanki. Bodaj to być lirykiem i śpiewać o niej niby król Salomon:

"Pięknaś ty, przyjaciółko moja, jako Tersa; pięknaś jako Jeruzalem...!"

Czy istotnie "Roma" tak piękna jak Jerozolima - w to, nawiasem mówiąc, nawet trochę wątpię. Jeśli o publiczność idzie, ma może z nią zresztą coś niecoś wspólnego. Ale któż nie zapewnia swej ukochanej, że jest nade wszystko w świecie doskonalsza?

Już samo imię pieściło mój słuch słodkim dźwiękiem i niepokoiło mój mózg swym enigmatycznym pochodzeniem. Czemu "Roma" właśnie? Czy dlatego, że wszystkie drogi Lwowa nieuchronnie do niej prowadzą? A może "ta karczma Rzym się nazywa", jak w mickiewiczowskim wierszu o panu Twardowskim?

Pamiętacie? Wystawił Twardowski diabłu na swą duszę cyrograf, płatny i zaskarżalny w Rzymie, a chcąc okpić go, nie stawił się w tym mieście i przez dziesiątki lat ociągał się z dotrzymaniem tej fatalnej randki. Aż razu pewnego dopadł go jego nieubłagany wierzyciel w karczmie, która się "Rzym" nazywała i opierając się na literze umowy, tutaj zażądał zapłaty.

Czyżby dlatego "Romę" Romą nazwano, że ci wszyscy, którzy tu jedzą, piją, lulki palą" - ponosić muszą konsekwencje swej lekkomyślności i diabłu, inkasującemu należność za ich "hulanki i swawole", wykpić się nie mogą? O, jeśli tak, to pomnijcie wy wszyscy, że, wzorem Twardowskiego, trzy nieziszczalne zadania macie wpierw prawo tym szatanom postawić. Zażądajcie od nich cedzonej kawy z kożuszkiem! Flaszki beczkowego piwa! Dzisiejszego numeru "Słowa Polskiego"!! A liczcie się z tym, że ci czarodzieje, diabelską sztuką wszystkie te rozkazy spełniać potrafią. A wtedy pozostanie wam tylko ten jedyny wybieg, którego użył Twardowski, stawiając diabłu ostatni warunek, najtwardszy: by trzy dni i trzy noce spędził z jego żoną, jak z własną. I diabeł czmychnął!... Ryzykowny to sposób, ale jeśli o stałych bywalców "Romy" i ich żonki idzie - przeważnie chyba skuteczny. .

o poza tym każde wasze życzenie, każdy kaprys w mig spełnią. Zażądajcie, warszawskim sposobem, pół czarnej. Przetłumaczą to zamówienie na swoje austriackie gadanie, krzykną: "sznit czarnej raz!" - i dadzą wam w tym arcywiedeńskim lokalu czarną, podaną - wedle jedynego, godnego naśladownictwa spośród warszawskich kawiarnianych obyczajów - w półpełnej szklance.

Arcywiedeńskim? Nie: swoim - arcylwowskim. W najdoskonalszy sposób nagięto tu wiedeńską tradycję do lwowskich potrzeb (ta wiedeńska tradycja ma się tak do potrzeb lwowskich jak frankfurtery z chrzanem, których tu nigdy nie ma - do ' zastępującej je kiełbasy z kapustą, która jest zawsze). Nawet najsubtelniejsze odcienie w kolorach kapucyna - ów wiedeński batik kawowy, idący do najjaśniejszej "Schale Gold", poprzez "Schale Nuss", "Nussbraun", "Braun", "Capo", aż do najciemniejszej "Schwarzer gespritzt" - potrafią wam tu wystopniować.

Ab urbe condita, od lat dwudziestu i dwóch, rządzą "Romą" jej założyciele i królowie: zażywny Romulus i jeszcze zażywniejszy Romus. Wbrew swym prototypom nie poróżnili się pomiędzy sobą ani o nazwę swego królestwa, ani o władzę nad nim. Może dlatego, że nie są braćmi i że nie wilczyca ich swym mlekiem karmiła. Pozostali wierni samym sobie, wierni tradycjom, wierni tym, którzy im wierności dochowali i wierni nawet pamięci tych, co im ongiś bierni byli. Po dziś dzień mieni się w gwarze kelnerów jeden z dawnych sztamtiszów "inżynierskim", choć od Czasów wojny ani jeden z jego sztamgastów przy nim się nie utrzymał. Po dziś dzień przywołuj ą kelnerzy płatniczego do jednego ze stołów: "artyleria płaci!", bo kiedyś, ongiś wysiadywali przy nim we dnie i w nocy austriaccy artylerzyści. Ab urbe condita - tylko dwóch kelnerów wytrwało na swych posterunkach, z pikolaków awansując na płatniczych. Wspominam czasy ich chłopięctwa i z roztkliwieniem patrzę na dzisiejszego pikolaka (jedyny to i ostatni prawdziwy pikolak we Lwowie!) - widząc w nim już płatniczego przyszłych pokoleń. Ale z gości z owych czasów niejeden jeszcze pozostał: od niepamiętnych lat zjawia się on punktualnie o swej nieodmiennej poobiedniej godzinie, zasiada na swym nieodmiennym miejscu (stolik "pod tarczą"), pije nieodmienną czarną w literatce i w nieodmiennej kolejności przegląda dzienniki. Tych bywalców-samotników o nieodmiennych miejscach i nieodmiennych obyczajach sporo jest zwłaszcza w sali "inteligenckiej _ od strony ulicy Fredry. Od wczesnego rana do późnego wieczora przechodzi stół "trzecia kanapa" od jednego sztamgasta do drugiego i z regularnością wojskowych wart "obluzują się" obsady przy stole szachistów.

W wielkiej sali "towarzyskiej" - od strony ulicy Akademickiej - mniej ortodoksyjne panują obyczaje. Tutaj w ciągu jednego popołudnia siedzą wszyscy przy wszystkich niemal stolikach, wszyscy ze wszystkimi i o wszystkim mówią i żyją życiem jednej wielkiej, obgadującej się nawzajem, a jednak bez siebie wyżyć nie mogącej rodziny. Tu wszyscy przychodzą do siebie. Ale aby przyjść nie Jak do siebie", lecz aby istotnie móc przyjść do siebie samego; aby być tak sam na sam z sobą, jak się samotnym i bliskim sobie bywa tylko w towarzystwie kochanki - trzeba nie dla innych i nie do innych przychodzić, lecz dla "Romy" i do "Romy" wyłącznie, I nawet widząc jej wady, trzeba ją kochać zrównoważoną, bezpretensjonalną, wyrozumiałą miłością, taką, jaką się - faute de mieux - kochać zwykło własną, legalną żonę, ongiś może gorącą kochankę lat młodocianych, a dziś dobrą, zapobiegliwą, przyzwyczajeniową towarzyszkę życia: trzeba jej być wiernym, by tym ochotniej się jej sprzeniewierzać i nieuchronnie znów do niej powracać.

Pisałem w "Romie"
stolik trzeci lewo


Copyright (c) 2002 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.


Powrót

Licznik