MATERIAŁY AUTOBIOGRAFICZNE
Czasopismo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich,
Z. 4 PL ISSN 1230-221X


MIECZYSŁAW GĘBAROWICZ

AUTOBIOGRAFIA.

JEDEN ŻYWOT W SŁUŻBIE NAUKI*


 

*Autobiografia została napisana w 1981 r. i ukazała się drukiem w roku następnym w „Znaku" (R.34 nr5 s.416-442) w formie okrojonej na skutek ingerencji cenzury. Obecnie tekst ten publikowany jest w całości, na podstawie egzemplarza autorskiego będącego własnością p. Władysława Szczepańskiego. Między gwiazdkami a-b i c-d znajduje się tekst wykreślony przez cenzurę.


Propozycję skreślenia autobiografii przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony uświadamiałem sobie, że życie pozbawione poważniejszych przejść dramatycznych i szczególnych blasków nie może budzić większego zainteresowania. Nie zabiegałem bowiem nigdy o karierę, nie nadstawiałem piersi na odznaczenia, nie uganiałem się za popularnością, osiągnięcia naukowe nie wychodziły poza granice kraju, a o ile docierały do obcych, działo się to przeważnie anonimowo. Z drugiej jednak strony nie mogłem sam przed sobą zataić, że długie życie o określonym profilu, przy zachowaniu sprawności umysłowej, obejmuje trzy generacje, a właściwie epoki. Spędzone w tym samym środowisku, przy zmieniających się warunkach, dawało możność czynienia porównawczych spostrzeżeń, a zebrane doświadczenia i wyciągnięte z nich wnioski mogą okazać się przydatne dla naszych następców. Ostatecznie życie, będące wytworem określonego środowiska, a więc w pewnym stopniu typowe, stanowi jakiś wycinek historii XX wieku i jako takie może znaleźć miejsce w obrazie całości. Powodzenia bowiem i niepowodzenia w życiu nie były dziełem przypadku czy koniunktury, ale następstwem mojej zasadniczej postawy i odpowiedniego postępowania. Doznawałem pomocy, spotykały mnie wyróżnienia. Pierwsze traktowałem jako dowód zaufania, ale zarazem jako zobowiązanie do jego usprawiedliwienia. Drugie dawały mi dużą satysfakcję, nie tylko jako schlebienie miłości własnej, ale i jako dowód, że uczciwa praca może znaleźć uznanie. Niepowodzenia zaś, poza przyczynami ogólnymi, miały swe źródło w niemożności wchodzenia w kompromis Z własnymi zasadami. Prześladujący mnie przez całe niemal życie brak wyrozumienia dla ludzkich słabości nie wyrażał się wprawdzie w formie gwałtownej, ale też nie ułatwiał stosunków z ludźmi. Z możliwości zaś urządzenia sobie wygodniejszego życia nie korzystałem, gdy cena, którą trzeba było za to zapłacić, wydawała się zbyt wysoka. Stwierdzenie, że nie wszyscy napotykani ludzie byli moimi przyjaciółmi, uważam w wielu wypadkach raczej za pochlebne dla siebie, zwłaszcza że nie było ich zbyt wielu, a w każdym razie ani nie zaważyli oni poważniej na moim życiu, ani - co ważniejsze - nie zmusili do wygięcia czy skrzywienia jego linii. W sumie ponoszę pełną odpowiedzialność za swoje życie, gdyż nieraz mogło ono inaczej się potoczyć. Tego jednak nie żałuję, a chociaż straciłem wszystkie zdobyte pracą tytuły i stanowiska, nie uważam się za bankruta.

Urodziłem się 17 grudnia 1893 r. jako syn inżyniera Teofila i Bronisławy ze Smolków. Dzieciństwo spędziłem w Stanisławowie, gdzie rozpocząłem naukę szkolną, wczesną młodość w Buczaczu i tam skończyłem gimnazjum. W 1912 r. zapisałem się na Wydział Filozoficzny Uniwersytetu we Lwowie, który po przerwie wojennej ukończyłem w 1921 r. ze stopniem doktora.

W latach 1920-1922 byłem asystentem na Katedrze Historii Polski Uniwersytetu Lwowskiego. Od 1922 do 1939 r. pracowałem w Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich, początkowo jako bibliotekarz, ze specjalnym przydziałem do zbiorów Pawlikowskich, od 1923 r. jako kustosz Muzeum im. Lubomirskich. W 1943 r. zostałem przez ostatniego kuratora ZNiO mianowany dyrektorem Biblioteki Ossolineum, co z uwagi na ówczesne warunki miało charakter nominalny.

W latach 1922 i 1923 przebywałem po kilka miesięcy w Rzymie jako członek Ekspedycji rzymskiej PAU pracującej w Archiwum Watykańskim.

W latach 1925, 1929 i 1930 oraz w 1939 r. odbyłem dłuższe podróże naukowe, które objęły Włochy, Francję, Hiszpanię, Belgię, Niemcy, Czechosłowację i Austrię.

W latach 1923-1938 byłem wykładowcą historii sztuki na Wydziale Architektury Politechniki we Lwowie. W 1928 r. habilitowałem się na Uniwersytecie Lwowskim jako docent historii sztuki, uzyskując w 1936 r. tytuł profesora na Wydziale Humanistycznym.

1923 r. zostałem członkiem Towarzystwa Naukowego we Lwowie, w 1929 r. członkiem Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Historycznego.

W 1928 r. zostałem członkiem Komisji Historii Sztuki Polskiej Akademii Umiejętności w Krakowie, w 1938 r. jej członkiem-korespondentem, a w 1945 r. członkiem czynnym.

Wybuch wojny w 1939 r. rozpoczął ostatni okres mego życia. Pozbawiony tytułów i stanowisk oraz czynnego udziału w życiu naukowym, po zlikwidowaniu Muzeum im. Lubomirskich pełniłem przez kilkanaście lat obowiązki bibliotekarza. Zacząłem je jako kierownik Oddziału Sztuki Biblioteki AN USRR, na który złożyły się biblioteka podręczna Muzeum im. Lubomirskich i jego zbiory graficzne oraz podobne zbiory bibliotek Pawlikowskich i W. Baworowskiego. W czasie okupacji niemieckiej w 1941-1944 r. byłem komisarycznym kierownikiem II Oddziału Państwowej Biblioteki Lwów (Lemberg), obejmującego Bibliotekę Ossolineum i Baworowskich. W 1944 r. zostałem kierownikiem Polskiego Sektora Biblioteki AN USRR, potem Oddziału Sztuki tejże Biblioteki. Od 1946 do 1949 r. spełniałem obowiązki zastępcy kierownika katedry teorii i historii sztuki Lwowskiego Uniwersytetu. W lutym 1950 r. zostałem wraz z innymi starymi pracownikami Biblioteki jako żywioł niepożądany zwolniony z pracy, po kilku dniach reaktywowany jako bibliotekarz różnych instytutów Akademii. W 1951 r. w związku z organizowaniem Oddziału Nauki o Sztuce Instytutu Nauk Społecznych AN USRR we Lwowie zostałem przydzielony jako młodszy pracownik naukowy. Po jego likwidacji w 1955 r. otrzymałem przydział do Muzeum Etnografii i Przemysłu Artystycznego AN we Lwowie w tym samym charakterze W 1961 r. otrzymałem przyznanie stopnia kandydata (magistra) nauki o sztuce bez obowiązku bronienia dysertacji. W 1962 r. zostałem mianowany starszym pracownikiem naukowym, a w 1963 r. zwolniony z pracy*a z powodu „braku zasad". Rzecz polegała na tym, że w 1961 r. złożyłem AN do druku monografie historii rzeźby ukraińskiej w rozumieniu terytorialnym. Praca ta została odrzucona na podstawie obszernej recenzji, zarzucającej, że jest napisana „z pozycji polskiej nacjonalno-burżuazyjnej nauki" i obejmuje materiały, które będą "zachowane jako zabytki przeszłości, chociaż niezbyt miłej", a które mogą zainteresować polskich turystów. Na takim poziomie utrzymana recenzja przekonała mnie o bezcelowości wszelkiej dyskusji, zwłaszcza że pierwsza próba replikowania na nią pozostała bez echa. W tych warunkach zdecydowałem się zebrany materiał przerobić i zaokrąglić oraz wydać w kraju. Stało się to w Toruniu dzięki tamtejszemu Towarzystwu Naukowemu, które wydało w 1962 r. powyższą pracę pt. Studia nad dziejami kultury artystycznej późnego renesansu w Polsce. Dla pełnego wyjaśnienia powinienem dodać, że uzupełnienie tytułu ostatnim wyrazem dokonało się bez porozumienia ze mną i stało się podstawą formalną głównego punktu oskarżenia: przypisywanie materiału takiego, jak kaplice Boimów i Kampianów, nagrobki żółkiewskie i brzeżańskie itp., raz Ukrainie, drugi raz Polsce dowodzi, że autor nie posiada żadnych zasad. Wydany na tej podstawie wyrok wyraził się praktycznie w bezwzględnej dyskryminacji nie tylko mego dorobku ale i osoby, zarówno ze strony oficjalnej, jak i co przezorniejszych osób prywatnych, które wolą trzymać się w rezerwie. Nie byłoby to ostatecznie tak bolesne jak zamknięcie dostępu do zbiorów archiwalnych i rękopiśmiennych. Zmusza mnie to bowiem do naśladowania niedźwiedzia, który podczas snu zimowego ssie własną łapę. Tę zaś stanowią dla mnie dawniej zebrane materiały, co chociaż nie daje pełnego zadowolenia, chroni przed gniciem w bezczynności. Szczegóły powyższe przytaczam jako usprawiedliwienie wielu niedociągnięć w moich pracach ostatniego dwudziestolecia, których sam jestem najlepiej świadomy. Poza tym pozostają one przyczynkiem do dziejów nauki w drugiej połowie naszego wieku*b.

Na takiej kanwie faktów i dat rozwijała się moja działalność naukowa. Nie była ona czymś narzuconym mi z zewnątrz, wspartym refleksją, ale zaspokojeniem wrodzonych potrzeb i predyspozycji. Jej zapowiedź sięga prehistorii, stanowiło je bowiem wydarzenie znane mi tylko z opowiadania najbliższych. Był nim wstyd, na który naraziłem moją nianię, gdy zaniesiony do kościoła stwierdziłem na całe gardło, że „Bozia ma Belę na buzi". Szło tu o rzeźbionego anioła na ołtarzu, którego fryzura przypominała mi domowego pieska. Działał tu niewątpliwie atawizm, w szczególności niewyżyty kompleks dziadka, który zmuszony przez życie do rezygnacji z ambicji artystycznych, przekazał je swemu potomstwu. W trzecim, czwartym i piątym pokoleniu wyrażają się one w sposób pragmatyczny, u mnie poszły w kierunku teoretycznym.

Pierwszym ich przejawem było zbieractwo, które rozpocząłem w piątym roku życia, koncentrując uwagę na numizmatyce. Zbierałem niecodzienne, a więc rzadkie w mym rozumieniu monety obce - niemieckie, rumuńskie, a nawet włoskie - lub stare austriackie, wycofane z obiegu, a że jeszcze czytać nie umiałem, odróżniałem okazy na podstawie rysunku. Matka, obserwując to uważnie, traktowała moją manię kolekcjonerską jako zachciankę dziecięcą i dyskretnie wspierała ją zasilaniem mego zbioru ciekawymi okazami, a gdy spostrzegła, że zanosi się na coś poważniejszego, udzieliła swojej oficjalnej aprobaty. Była nią rzeźbiona szkatułka drewniana z napisem „Rymanów". W niej mieścił się mój skarb, przechowywany na szerokim gzymsie kaflowego pieca w pokoju gościnnym, a że był on za wysoki dla mnie, musiałem stawać na palcach, aby go dosięgnąć. A działo się to często, gdyż zbiór ten, o ile nie musiał być uzupełniony nowymi nabytkami, był ustawicznie przeglądany, zajmował mnie bowiem bardziej aniżeli klocki czy inne zabawki.

W dziesiątym roku życia znalazłem się nagle w Buczaczu, napiętnowanym sławą haniebnego traktatu, wówczas już tylko typowo „wschodniogalicyjskiej dziurze", z gimnazjum, zażywającym nie najlepszej sławy. A jednak ta zmiana otoczenia była poważnym wydarzeniem w mym życiu. Podole bowiem z bogactwem swej przyrody i ukształtowania geograficznego odbiegało od szarzyzny równinnego Stanisławowa, zachwyciło mnie nie znaną dotychczas rozległością perspektyw, rozmaitością krajobrazu. A przy tym była to ziemia nie tylko krzyżów i mogił, ale przede wszystkim ruin zamków osnutych legendami. One stanowiły najsilniej na wyobraźnię chłopaka działający akcent tej starożytności, która otaczała go wokół. Żyła ona w kościołach i cerkwiach, kapliczkach i cmentarzach, figurach i krzyżach, okalających miasto z wszystkich stron „gajach", czyli chutorach, które zwartością zabudowy i zadrzewienia przywodziły na pamięć dawne obronne dwory. Przeszłość odzywała się echem w tajemniczych lejkach na polu po zapadłych jaskiniach podziemnych, w drzewach i źródłach, napawała lękiem w niesamowitych uroczyskach, opuszczonych wśród łanów bujnej zieleni zbóż, ale żyła przede wszystkim w samych ludziach. Wymierający przedstawiciele dawnego mieszczaństwa w swych starych, malowniczych ubiorach, bogactwo i rozmaitość strojów ludowych, ściągających tłumnie na odpusty pątników z dalszych nawet okolic albo rewizytujących się wzajemnie przy tej okazji parafii, lirnicy zawodzący jakieś odwieczne melodie, rozśpiewane procesje wśród łanów kwitnącego zboża, wiążące je po drodze w grube węzły jako zapowiedź urodzaju, Żydzi chasydzi w sobotnich chałatach i lisich czapkach albo „hamany", czyli młodzi przebierańcy na święto wiosenne, przekupki handlujące na wolnym powietrzu lub w straganach wędlinami własnego wyrobu, karawany sprzężonych po kilkanaście nowych wozów zielonych, wysyłane przez kowali na doroczny jarmark w Zarwanicy, i inne relikty tradycji stwarzały razem barwną, niezapomnianą mozaikę.

Jej spoiwo stanowiło słowo, żyjące w potocznym języku, wytworze przenikających się kultur polskiej i ruskiej, w pieśniach i opowiadaniach. Bohaterami ich byli Turcy, Tatarzy, używający chorągwi kościelnych jako czapraków, kozak Jędruś, który wyprawił się do Warszawy na jarmark i tam zabity przez „braci Polaków" każe zużyć na pogrzeb zakopane w dzbanku dukaty. Ulubionym tematem był „pan Kaniowski", czyli Mikołaj Potocki, degenerat, którego mecenatu ślady stanowiły liczne fundowane przezeń kościoły, cerkwie i figury rozsiane w szerokim promieniu, wspomnienie dziwactw i wybryków przekazywały niezliczone opowieści i pieśni. Z nich jedna głosiła, że „z Ukrainy ode Lwowa jedzie, jedzie pan z Kaniowa", by starać się o rękę bondarówny, dostaje jednak kosza, gdyż jest „nie z tyj strony, nie z ty kraje, bo go panny nie kochają, ani panny, ani wdowy, ani nawet białogłowy". To ostatnie określenie, niezrozumiałe, wywoływało u śpiewających zażenowanie.

Inny, nieco groteskowy obraz grzeczności, przestrzeganej przez szlachtę zaściankową, odmalowywała piosenka o „kawalerzu", który oświadcza się pannie i w dwornym dialogu dowiaduje się, że ona „nie umie robić". To go jednak nie zraża, uspokaja więc pannę obrazem czekającej ją idylli małżeńskiej: „a u mnie w sadoczku rośnie dębowicz, nauczy cię moja panno wszystkiego robić". Zakończenia tego flirtu pieśń nie podawała względnie go nie zapamiętałem. Ale to nieważne wobec posmaku tego reliktu swoistej kultury i jego bezwzględnej autentyczności.

Kreśląc obraz tych czasów, nie można pominąć działalności społecznej. Jak u większości moich rówieśników o skłonnościach idealistycznych miało ono postać udziału w pracy konspiracyjnej. Odbywała się ona w ramach tajnej organizacji początkowo „narodowej", po rozłamie w 1909 r. „niepodległościowej", czyli „zarzewiackiej", zwanej tak od jej organu prasowego. Wyrósł ten ruch na tle podniecenia politycznego, które ogarnęło cały świat po aneksji Bośni i Hercegowiny przez Austro-Węgry w 1908 r., wojnie bałkańskiej i zamachu sarajewskim. Wszyscy oczekiwali wojny światowej w Polsce z wiarą, że przywróci ona narodowi niepodległość. Nadzieja ta ożywiła organizacje młodzieżowe, które obok zarzewiaków stanowiła stara organizacja „narodowa" pod egidą Narodowej Demokracji i „postępowa", czyli „Promieniści" pod skrzydłami PPS. W oparciu o te organizacje, a zwłaszcza zarzewiaków, rozpoczął Andrzej Małkowski tworzyć ruch harcerski, obok którego powstały „Drużyny Strzeleckie". Ich odpowiednikiem był organizowany pod patronatem Józefa Piłsudskiego lewicowy Zwiąże Strzelecki, natomiast prawicowe Drużyny Bartoszowe nie dotarły do miast, gdzie po dawnemu najbardziej popularny był „Sokół", nie posiadający wyraźnego zabarwienia partyjnego. Praktycznie udział w organizacji polegał na pracy w kółkach samokształceniowych, które miały nas wdrażać w myślenie polityczne w kategoriach polskiej racji stanu. Obok tego organizowało się manifestacje uliczne we Lwowie „pod Mickiewiczem", czyli pomnikiem Wieszcza - pod hasłem „Skarb i wojsko". Czasem urządzało się „komersy", czyli zebrania dyskusyjne między organizacjami, broniącymi swych programów. Czasem uczestniczyło się w „strajkach" na Uniwersytecie pod nie bardzo zrozumiałymi hasłami, ale nęcących jako przygoda.

Szersze kręgi tej akcji nie docierały na prowincję, ale tu znaleźliśmy inne sposoby rozwijania aktywności, tą zaś był udział w pracy oświatowej. Przybierał on dwojaką formę. Pierwszą było uczestniczenie w zebraniach Bractwa Różańcowego młodzieży w sąsiedniej wsi, gdzie po programowym odśpiewaniu Godzinek odczytywaliśmy artykuły z prasy albo starali się prowadzić pogadanki. Próby podobnych występów wobec starszych przyjmowane były z życzliwą pobłażliwością dla młodych prelegentów w mundurkach i oceniane jako chęć zrozumienia potrzeb intelektualnych wsi. Drugą formą działania było organizowanie amatorskiego zespołu teatralnego i objeżdżanie z przedstawieniami okolicznych wsi. Tu współpraca przybierała czasem postać czynnej pomocy, np. w budowaniu sceny na próżnych beczkach w browarze; nie odbywało się to zupełnie bezpiecznie, ale nie odnotowaliśmy nigdy tragicznych wypadków.

Scharakteryzowany tu rozdział autobiografii może w perspektywie czasów wyglądać rozmaicie, ale współcześnie był on głęboko przeżywany z zaangażowaniem osobistym, które czasem budziło u rodziców zaniepokojenie. Była to bowiem szkoła obywatelskiego myślenia i odpowiedzialności społecznej, którą większość moich rówieśników pomyślnie zakończyła. Świadczą o tym nazwiska bohaterów pierwszej i drugiej wojny, z których wielu opłaciło ją swym życiem. Nie pozostali przyziemnymi zjadaczami chleba inni, którzy brali aktywny udział w odbudowie drugiej Rzeczypospolitej. Wystarczy wymienić Eugeniusza Kwiatkowskiego, Feliksa Młynarskiego, Romana Góreckiego, Karola Popiela, żeby poprzestać na tych kilku nazwiskach ludzi, którzy wyszli z szeregów „Zarzewia". A uzupełnić je można innymi przedstawicielami naszego pokolenia, którzy rozpoczynali swój szlak pod innymi może sztandarami, aby dojść do tego samego celu.

Tej karty mego życiorysu niepodobna wydrzeć, gdyż była ona przedłużeniem atmosfery domu rodzinnego, typowej dla inteligencji galicyjskiej na przełomie wieków. Dla ścisłości jeszcze dodać trzeba, że sama szkoła z różnych powodów nie odgrywała nigdy większej roli ani w moim życiu, ani we wspomnieniach.

Tak wyglądało środowisko, które poważnie zaważyło na kształtowaniu się mojej osobowości. W swym partykularyzmie i zacofaniu cywilizacyjnym, nie znające elektryki, auta, radia, telewizji i wielu, wielu innych zdobyczy technicznych, zachowywało ono wiele pierwiastków życiodajnych, których działanie uświadomić sobie można było po latach doświadczeń. Nie dostrzegałem jeszcze pierwszych rysów na nim, które stanowiły rzesze emigrujących do Ameryki, ani rodzących się antagonizmów politycznych, które zakończyć się miały potokami bratobójczo przelanej krwi.

Na razie istniała tylko przeszłość i przemawiała na każdym kroku. Ruiny zamku z lochami, o których ciekawscy zapewniali, że służyły jako kryjówki przed Tatarami, a które miały przechodzić w milami ciągnące się przejścia podziemne. Za zamkiem rozciągała się dzielnica „Puszkary", u jego stóp „Korolówka", nad nią „Jurydyka"; po drugiej zaś stronie Strypy „góra Fedora", do której się szło „mostem Pałacowym", gdy „Czarny" prowadził na północ. Za miastem próchniejąca i sztucznie konserwowana „złota lipa", pod którą podobno podpisano znany traktat, w mieście samym studnia, w której Sobieski poił konia. Poza tym niezbyt dokładnie rozumiany fetysz, jakim był głośny ratusz, obok niego kościół parafialny, klasztor i cerkiew Bazylianów z dawnym budynkiem gimnazjum, i innych stronach cerkiew Św. Mikołaja i druga Pokrowy, wszystkie z rokokowymi liczbami lwowskiej szkoły i portretami Mikołaja Potockiego - fundatora. W najbliższym sąsiedztwie nad wijącą się meandrami Strypą wieś Podzameczek z ruinami zamku, nad którego bramą widniała tablica z herbami i napisem oraz resztkami malowideł na ścianach. W pewnej odległości w lesie w głębokim jarze na Strypą „Monasterek", opuszczony - jak chciała legenda - po wyrżnięciu przez Tatarów mnichów, których krew odżywała co roku w postaci czerwonego mchu w wydrążonym poidle drewnianym, przez które przeciekał strumyk. Dalej o kilkanaście kilometrów leżał Złoty Potok z ruinami zamku i starym klasztorem Dominikanów. Nieco bliżej Jazłowiec z zamkiem oraz pałacem z herbem Ciołek na frontonie, mieszczącym klasztor Niepokalanek, starym kościołem, w którym znajdowała się płyta nagrobna słynnego muzyka Mikołaja Gomółki, cerkwią i synagogą oraz kamiennymi remanentami dawnych domów Ormian. A dalej w szerokim promieniu mleczna droga zamków i ich ruin. Przez Halicz, Bohorodczany i Pniów dochodziła ono do Karpat, a przez „lochy" w Komarnie, Felsztyn, Dobromil, Laszki Murowane i Sambor sięgała do źródeł Dniestru i Sanu. W Świrzu i Starym Siole docierała do Lwowa, Żółkiew, Złoczów, Zborów, Olesko, Podhorce, Brody doprowadzały ją do Zbaraża. Czortków zaś, Jagielnica, Trembowla, Tarnopol, Budzanów, Mikulińce, Skała, Sidorów, Husiatyn do Zbrucza. Wśród nich zaś miejscowości, których same nazwy stanowiły karty wyrwane z księgi dziejów. Najbliższe, bo miejscowe zabytki nabierały rumieńców życia dzięki monografiom Sadoka Barącza Pamiątki buczackie i Pamiątki jazłowieckie, które były pierwszymi przeze mnie poznanymi dziełami historycznymi. Zrozumiałe więc, że lektura Trylogii, a nawet Iliady w takiej scenerii stawała się głębokim przeżyciem. Pogłębiały je jeszcze Szkice Rollego, powieści Kraszewskiego, Łozińskiego Oko Proroka i inne; zbliżając przeszłość pomagały się w niej niejako zadomowić. W porównaniu z nimi Robinson, Chata wuja Toma czy Guliwer bladły, gdyż o ile poruszały szlachetniejsze struny uczucia, nie przenikały do wyobraźni. Tę bowiem opanowały bez reszty „starożytności", które stały się z kolei przedmiotem moich zainteresowań i to nie tylko kolekcjonerskich.

Zdarzyło się bowiem tak dziwnie, że w czasie okrężnej podróży rodzinnej znalazłem się we Lwowie, gdzie zobaczyłem po raz pierwszy Muzeum im Lubomirskich. Wróżenie, jaki wywołało nagromadzenie starożytności, było tak oszałamiające, że pamięć zdołała zatrzymać tylko kilka nieistotnych szczegółów jak np. zbiór lasek i siedzącego na ławeczce przed wejściem staruszka, którym by ówczesny kustosz Edward Pawłowicz. I te właśnie szczegóły rozpaliły moją ciekawość do białości i dowiedziawszy się od Ojca podstawowych wiadomość o instytucji jako takiej i jej organizacji, postanowiłem, że zostanę kustoszem. T postanowienie zakomunikowałem uroczyście po powrocie do domu, co Mamę ta ubawiło, że otrzymałem dobrotliwie uszczypliwy przydomek „kustosz". Towarzyszył mi on długo, a przypadek chciał, że w kilkanaście lat później, kiedy już o tym zapomniałem, zostałem faktycznie następcą tego pierwszego poznanego kustosza na tym samym miejscu. Pamiętała jednak o tym zbiegu okoliczności moja Matka, która mi go przypomniała z wyrazem zadumy. Mnie samego jednak przez najbliższe lata interesowało przede wszystkim kolekcjonerstwo.

Przyczyniły się do tego w niemałej mierze roboty niwelacyjne w mieście Buczaczu po wielkim pożarze. Wydobywały one z ziemi monety, kule armatnie, resztki broni, które w ten sposób stawały się bezpośrednio dostępne. Zacząłem je więc gromadzić częściowo z pomocą kolegów, którzy interesowali się nimi po chłopięcemu i pozbywali bez trudności drogą wymiany lub za gotówkę. W taki sposób otrzymałem pierwszą rzymską monetę z czasów cesarstwa, która mi dostarczyła szczególnie silnych emocji. Kolejno znalazłem się w posiadaniu wydań bazylejskich lub antwerpskich jakichś dzieł medycznych w miękkich oprawach pergaminowych po zmarłym aptekarzu, szabli z napisem „Frangia", jakiejś podejrzanej nawet w moich oczach szpady, pisanego śpiewnika kościelnego z XVIII lub XIX w., zdefektowanego romansu O Kleomirze, małych pergaminów hebrajskich „przykazań" znad drzwi i zwitków noszonych na czole w czasie modłów, fragmentów starych tkanin, rzeźbionych łyżników, wycinanek i wystrzyganek ludowych, celtu z epoki brązu, a wreszcie malowanej ceramiki trypolskiej i neolitycznych okrzesków krzemiennych.

Te ostatnie były plonem pierwszej samodzielnej ekspedycji archeologicznej, którą przeprowadziłem gdzieś w szesnastym roku życia. Zachęciły mnie do niej otrzymane w darze od znajomych moich rodziców fragmenty z podaniem miejsca pochodzenia, a ponieważ leżało ono o kilkanaście kilometrów koleją, wystarczyło, bym się tam wyprawił. Jakoż szczęśliwie odnalazłem to stoisko nad urwiskiem, na łące, którą przecinał strumyk, rozmywający jakąś osadę trypolską, a może późniejszą. W każdym razie materiału było w bród, z czego skorzystałem, zwlekając do domu kilka buł krzemiennych ze śladami obróbki i różnego rodzaju czerepki.

Zresztą w akcji swojej spotkałem coraz większą pomoc ze strony bliższej i dalszej rodziny oraz znajomych.

Nie zapomnę wzruszenia, z jakim trzymałem w ręku po raz pierwszy pergaminowy dokument z wiszącą pieczęcią z 1379 r. i inne nieco późniejsze, odnoszące się do fundacji miejscowego kościoła. Zwiedzanie „Papierni" na wyspie na rzece za miastem, w której mieściła się fabryka słynnych makat buczackich, głębsze wywołało wrażenie. Tajemnice grafiki odsłaniały pierwsze wydania dzieł Wyspiańskiego, który projektował ich wystrój, oraz Róża Katerli z oryginalną akwafortą Koniecznego na okładce; tej techniki nie znałem ani nie rozumiałem, ale intuicyjnie uległem jej urokowi. Rozpalały wyobraźnię rzeźbione i inkrustowane meble, których wprawdzie nie widziałem, ale znałem z opowiadań przyjaciół rodziców. Z nich jeden lekarz-numizmatyk, posiadający wielką kolekcję monet, zaprosił mnie do siebie i, stwierdziwszy w moim zbiorze jakiś rzadki trojak Batorego, pożyczył mi podręcznik Bayera, a poza tym pozwolił przeglądnąć część swojej kolekcji w postaci tomu z harmonicznie sklejonych kartonów ze schowkami. Obejmował on monety starożytne, ale mój gospodarz znudzony przedłużającą się wizytą młodocianego amatora nie śpieszył z objaśnieniami i tak to spotkanie zostało skrócone i nie powtórzyło się więcej.

Pozostał jednak w mych rękach podręcznik Bayera, który mnie natchnął nową myślą, a mianowicie stworzenia nauki o starożytnościach. Wprawdzie nie zdawałem sobie dobrze sprawy ze znaczenia nauki, którą prawdopodobnie rozumiałem jako pisanie książek, a pojmowanie „starożytności" zbliżone było do „staroci" dzisiejszych hobbistów, z tym chyba, że wrodzona wrażliwość na formę, zaostrzona przez przejściowo uprawianą filatelistykę, zmuszała do selektywnego wartościowania okazów, a chyba intuicja, aby nie powiedzieć instynktowny węch, uczulała na takie współczynniki recepcji dzieł człowieka, jak patyna i autentyczność.

Ale złożyło się tak, że mój prometeizm w dziedzinie nauki zakończył się rozczarowaniem. „Wiadomości Numizmatyczno-Archeologiczne", które zaprenumerowałem, nadesłane jako premia „Tygodnika Ilustrowanego", T. Jaroszyńskiego Zaranie malarstwa polskiego, przede wszystkim jednak wypożyczone mi przez jednego z profesorów z biblioteki nauczycielskiej „Sprawozdania Komisji Historii Sztuki", sprowadzone przezeń specjalnie dla mnie z Ossolineum Wzory sztuki średniowiecznej Przeździeckiego i Rastawieckiego oraz Bersohna O iluminowanych rękopisach uświadomiły mi rychło, że zostałem już dawno wyprzedzony. Zamiast marzyć o roli Kolumba, trzeba było zacząć myśleć o dołączeniu do moich poprzedników.

Znalezienie właściwej drogi nie było jednak rzeczą łatwą. Wśród ludzi, z którymi się stykałem, mimo że byli jak najżyczliwiej dla mnie usposobieni, nie znalazłem nikogo, kto by mi mógł pomóc radą lub wskazówkami. Skazany więc byłem na siebie samego i musiałem sam rozpraszać wątpliwości, które się nagromadziły. Od lat najmłodszych przywykłem do obcowania z Polonią Grottgera w reprodukcjach heliograwiurowych, która wisiała na ścianach mieszkania rodziców. W pamięci pozostał oryginał Axentowicza, który jako ośmioletni chłopak widziałem u znajomych, przy czym wrażenie było tak potężne, że obraz ten widzę po dziś dzień, na ścianie w określonym oświetleniu i otoczeniu; pozostał jakimś fetyszem, którego sensu uzasadnić nie umiałem, gdyż nazwisko artysty i pojęcie dzieła sztuki nie docierały do mojej świadomości. Wiedziałem tylko, że był premią wylosowaną w Towarzystwie Przyjaciół Sztuk Pięknych we Lwowie, a to znaczyło coś szczególnie wielkiego i tajemniczego. Przyszła kolej na przeżycia i kontemplację arcydzieł Matejki, Chełmońskiego, Siemiradzkiego i innych w Sukiennicach krakowskich, a wraz z tym uczucie niedosytu w zetknięciu m, co na ich temat pisano. Tutaj bowiem raziły mnie niedomówienia lub oschłość albo wreszcie ucieczka w abstrakcję, którą trudno było nawiązać do zachowanych w pamięci obrazów. Z drugiej strony w czasie lektury uderzało mnie, że między pracami poświęconymi sztuce a historycznymi istnieją duże łożnice, jeśli idzie o pełnię i rzeczowość ujęcia. Po gruntownym przemyśleniu doszedłem do wniosku, że winę tych rozdźwięków przypisać należy niedostatkom metodologicznym historii sztuki, chociaż tego wówczas nie uświadamiałem sobie tak konkretnie i raczej intuicyjnie wyczuwałem. Stąd też, zapoznawszy się z przywiezionym przez starszego brata programem wykładów uniwersyteckich, postanowiłem swe studia w zakresie historii sztuki odpowiednio podbudować. Miało to polegać na zapoznaniu się z metodą badań historii bezpośrednio i praktycznie.

Wybór historii sztuki jako przygotowania do pracy zawodowej w tych czasach nie był dziełem rozwagi ani nawet heroizmu, a po prostu młodzieńczej wiary w przyszłość. Szanse bowiem zdobycia pracy w tym zawodzie były znikomo małe. Trzech profesorów historii na obu uniwersytetach oraz dwóch konserwatorów krajowych z minimalnym i słabo uposażonym personelem pomocniczym; brak instytutu naukowego. Komisja bowiem Historii Sztuki AU i oba Grona Konserwatorów opierały się na dobrowolnej współpracy ludzi różnych zawodów; słabo rozbudowana sieć muzeów, brak wreszcie fachowej prasy nie zabezpieczały dostatecznie rynku pracy. Adeptom historii sztuki pozostawało szukanie punktu oparcia w bibliotekach i archiwach względnie w szkolnictwie średnim jako nauczycielom historii lub rysunków, a wreszcie mniej lub bardziej przypadkowe zajęcia. Niedostrzeganie tych realiów wymagało entuzjazmu względnie słuchania tego, co można nazwać imperatywem wewnętrznym, przede wszystkim jednak właściwego młodości idealizmu. Na jego usprawiedliwienie można dodać, że zjawisko bezrobocia, zwłaszcza wśród ludzi z fachowym przygotowaniem, nie było wówczas jeszcze znane.

Z takim przygotowaniem duchowym i z pełną świadomością drogi, którą będę musiał kroczyć, wstępowałem w nowy okres życia. Żegnałem kraj wczesnej młodości, któremu tyle zawdzięczam. Przywołuję go nieraz na pamięć nie bez zdziwienia, skąd w młodym wątłym chłopaku, jakim wówczas byłem, znalazło się dość sił, aby ten napór podniet, które zewsząd nań działały, nie tylko wytrzymać, ale je wchłaniać i w jakiejś uporządkowanej formie magazynować w niewielkiej głowie. Co o tym zadecydowało? Młodość, szczególne uwrażliwienie czy po prostu środowisko - sam odpowiedzieć nie umiem.

I chociaż nie godzi się „żałować róż, gdy płoną lasy", to jednak tego świata żal, gdyż pozostawił on trwalsze ślady aniżeli tylko wspomnienia. Dziś on już nie istnieje, padł bowiem ofiarą czasu, obu wojen światowych*c i „postępu". Pozostał po nim obraz sprofanowanej świątyni sterczącej wśród ruin, przykrytych popiołem krzywdy, wszelkiej nieprawości i upodlenia. Jej spękane i rozsypujące się mury zieją dziś pustką, zabrakło im bowiem duszy, tę zaś stanowił człowiek, który nie tylko podtrzymywał tradycję, ale wierzył w stworzone przez nią wartości, działał i tworzył.
Ale i jego dziś już nie ma i niech te słowa będą dlań dobrze zasłużonym podzwonnym
*d.

Być może, że jak każdy obraz młodości i ten jest trochę wyidealizowany, ale mój western był taki właśnie, jak wskazują przytoczone tu fakty. Jeśli w nim były cienie, nie były one na tyle silne, żeby go zniekształcić i dlatego poszły w niepamięć.

Studia uniwersyteckie zakończyły okres zdobywania pełnej dojrzałości umysłowej. Początek jednak tego procesu wiąże się z osobą Ojca. Ojciec mój, inżynier, ale dawnego typu, tj. z gruntownym wykształceniem fachowym, posiadał niesłychanie szerokie zainteresowania intelektualne, ale w warunkach prowincjonalnych nie miał możliwości rozwijać ich systematycznie i nie było mu łatwo znaleźć partnerów. Pozostawała więc lektura, ze szczególnie ulubioną literaturą historyczną na pierwszym miejscu, gdy piękną preferowała Matka. Własne potrzeby twórcze zaspokajał w oparciu o wiedzę matematyczną, przy pomocy której próbował rozwiązywać różne zagadnienia teoretyczne, z fizyką, astronomią, a nawet filozofią włącznie. Niestety nie znajdował dla nich zrozumienia nawet u synów, więc po rozczarowaniach nie próbował się częściej z nimi dzielić swoimi wynikami. Natomiast imponował nam swą otwartą głową, rozległością wiedzy, ścisłością myślenia, szczerością i krytycyzmem, skromnością oraz brzydzeniem się wszelkim kłamstwem i fałszerstwem. Wydaje mi się, że wiele cech jego umysłowości odziedziczyłem i wiele rzeczy odeń się nauczyłem.

Przygotowanie jednak fachowe zawdzięczam przede wszystkim mym profesorom, którzy mi je dali, chociaż z początku odbywało się to w niejakiej opozycji w stosunku do nich. Studia bowiem rozpocząłem zgodnie z szeroko zakrojonym planem, który obejmował równoległe traktowanie historii i historii sztuki. Chwilowe zboczenie w stronę antropologii, którą właśnie rozpoczął wykładać Jan Czekanowski, było dziełem nieporozumienia, gdyż - nie orientując się należycie - identyfikowałem ją z etnografią. Wycofałem się więc rychło i wróciłem do swego pierwotnego planu. Plan ten jednak nie uzyskał nigdy aprobaty moich profesorów, którymi byli Stanisław Zakrzewski, znakomity mediewista, następca na katedrze Tadeusza Wojciechowskiego, oraz Jan Bołoz Antoniewicz, twórca „lwowskiej szkoły" historyków sztuki. Obaj ci profesorowie nie wierzyli w możliwość pogodzenia tych dwu dziedzin nauki, na szczęście jednak byli ludźmi dużej kultury, nie wychodzili więc poza perswazje, a kiedy te nie skutkowały, ustąpili, dobierając odpowiednio tematykę moich zajęć seminaryjnych. Byli przy tym nie tyle dydaktykami, prowadzącymi za rękę swych uczniów, ile raczej pedagogami i psychologami, kształtującymi ich postawę naukową. Dawali temat i wskazywali ogólne drogi, prowadzące do jego opracowania, postępy w pracy kontrolowali w rozmowach i na seminariach po przedłożeniu referatów. Wykłady same, wygłaszane z dużą swadą przy autentycznym zaangażowaniu osobistym, porywały, pobudzały wyobraźnię i rozszerzały horyzonty. Rzecz dziwna jednak, nie były one nigdy poświęcone zagadnieniom metodologii jako takiej, mimo że obaj profesorowie żywo się nimi interesowali. Co najwyżej zalecali zapoznanie się z odnośną literaturą; czynił to zwłaszcza Zakrzewski, który właśnie ogłosił we własnym przekładzie Seignobos-Langlois Wstęp do badań historycznych.

Jeśli idzie o działalność wychowawczą, nie można pominąć osoby Kazimierza Twardowskiego, który w pamięci wszystkich słuchaczy pozostał nie tylko jako profesor czy uczony, ale przede wszystkim jako uosobienie autorytetu i jako mędrzec. Nie byłem jego uczniem, lecz tylko słuchaczem, wykłady jego jednak wygłaszane językiem prostym, nie kokietującym pretensjonalnymi neologizmami czy sformułowaniami, przez swą ścisłość i jasność stanowiły niezastąpioną szkołę logicznego myślenia i uczyły odpowiedzialności za słowo. Stanowiły też one skuteczną przeciwwagę dla wykładów obu wymienionych profesorów, którzy czasem, pod wpływem jakiejś nowej myśli, puszczali wodze fantazji i oddalali się od właściwego tematu.

Dotyczyło to zwłaszcza Antoniewicza, który - wychowany za granicą jako germanista - nie zawsze wyczuwał ducha języka polskiego. Na tym tle wynikały nieraz nieporozumienia, które bezlitosny hiperkrytycyzm młodego audytorium wychwytywał nieomylnie. I tak raz zdarzyło się, że Antoniewicz, podrażniony rozprawą czy artykułem teoretycznym, negującym jego tezę, z właściwą sobie impulsywnością rzucił uwagę, że estetyka jest nieprawym płodem skrzyżowania filozofii ze sztuką. Konsternacja, z którą powitali tę uwagę słuchacze, sprawiła, że następny wykład został poświęcony w całości rehabilitacji estetyki i teorii, co jednak nie zatarło wspomnienia. Wyskok ten pozostawał w związku z zainteresowaniami teoretyczno-metodologicznymi Antoniewicza. Te, chociaż szły raczej w kierunku epistemologii, to jednak zaostrzały zaciekawienie samymi zagadnieniami. Stąd też w zestawieniu z innym głośnym powiedzeniem profesora o obwieszaniu dzieła workami z cytatami i opieraniu się na „kodeksie form" - co zrozumiałem jako aluzję osobistą - zrodziła się refleksja, że właściwa droga prowadzi między oboma tymi biegunami względnie jest ich zsumowaniem. W gruncie bowiem rzeczy oba te bieguny, przy głębszym zastanowieniu, przestają być nimi: źródło pisane, jako odbicie światopoglądu swej epoki, jest także dokumentem myśli ludzkiej, podobnie jak teoria, w szczególności głębsza analiza formy jako produkt historii, staje się również jej źródłem.

Przekonywał zaś o tym - nie tylko w perspektywie czasu - ustalony przez Antoniewicza program zajęć naukowych. Obejmował on dwa stopnie: ćwiczenia przy ograniczonej ilości uczestników i jeszcze bardziej elitarne seminarium, do którego dostęp uzyskiwało się najwcześniej na drugim roku. Ćwiczenia wprowadzały praktycznie w podstawowe zagadnienia metodologii pracy naukowej. W moim wypadku przedstawiało się to jako zbiorowe studiowanie Bonerowskich rachunków budowy kaplicy Zygmuntowskiej w zestawieniu z odpowiednimi fotografiami oryginału; nie ograniczało się jednak ono do mechanicznej konfrontacji szczegółów, ale obejmowało komentarze profesora, które nieraz rozrastały się do rozmiarów monograficznego wykładu. Seminarium przeznaczone było zasadniczo do omawiania prac jego uczestników. Posiedzenia odbywały się w lokalu, którego ściany obwieszone były reprodukcjami, a częściowo nawet oryginalnymi rysunkami, akwarelami, a nawet szkicami olejnymi artystów; w kątach stały na piedestałach złocone i polichromowane odlewy gipsowe figur z Nawarii, wzdłuż ścian zaś drabinowe stelaże na fotografie. Te rozmieszczał sam referent, jako ilustracje do swej pracy, obowiązkiem zaś obecnych było kontrolować wywody autora, a w razie niezgodności z nim - proponować zmianę ustalonego przezeń porządku. Jeżeli próba taka wypadła dla adepta pomyślnie, tzn. zyskała aprobatę profesora, można było być pewnym jego szczególnej opieki. Doświadczyłem tego na sobie w czasie pierwszej wojny światowej, która nas, lwowian, rozproszyła po świecie, wywołując odpowiednio silną depresję duchową. W takich okolicznościach Antoniewicz, zdobywszy po trzyletnim poszukiwaniu mój adres, przysłał mi kartkę z pozdrowieniami, a zakończył wymowną parafrazą znanego aforyzmu starożytności, która brzmiała: "Quidquid agis, agas libenter nec respice finem". A takich rzeczy się nie zapomina. Poza tym program wychowawczy Antoniewicza obejmował również zbiorowe zwiedzanie bieżących wystaw artystycznych, z tym, że każdy z nas musiał wypowiadać i motywować swe zdanie o poszczególnych eksponatach, a profesor podejmując dyskusję odpowiednio je oceniał i uzupełniał.

Podobnie w zasadzie wyglądał program wychowawczy Zakrzewskiego. Ćwiczenia poświęcone były naukom pomocniczym, w szczególności praktycznym zajęciom z paleografii i referatom, seminarium zaś omawianiu oryginalnych prac. Przy ustalaniu tematu otrzymywało się polecenie rozpoczynania pracy od studiowania źródeł i to w szerokim zakresie, obejmującym nie samo tylko zagadnienie, ale i całą odnośną epokę, aby po zapoznaniu się z kolorytem przekazów pisemnych i stworzeniu sobie własnego obrazu porównać go z literaturą. W stosunku do niej należało zajmować krytyczne stanowisko, a gdy początkujący student wyrażał wątpliwości co do swych kompetencji, otrzymywał jako odpowiedź przysłowie: „Nie święci garnki lepią". Zakrzewski walczył zawsze z biernym podporządkowaniem się autorytetom, toteż do wyrabiania samodzielności myślenia zmierzała również dyskusja nad przedkładanymi pracami. Do ich omawiania przeznaczani byli dwaj recenzenci, poza tym każdy z członków seminarium miał obowiązek zaznajomić się z tekstem pracy i brać czynny udział w dyskusjach. Ich przebieg był nieraz żywy i ostry nawet, co profesor specjalnie podsycał, aby zaś były one rzeczowe, mobilizowano na stołach częściowo bibliotekę podręczną, wydobywając z niej w pierwszym rzędzie wydawnictwa źródłowe i bibliograficzne.

Sumując zdobyte w czasie studiów doświadczenia, wypadnie stwierdzić, że utrwalały one w świadomości przede wszystkim zasadę priorytetu materiału faktycznego, zarówno dzieł sztuki, jak i źródeł historycznych, gdy jego interpretacja, czyli nadawanie mu sensu naukowego, jest zadaniem badacza. Tego zaś obowiązkiem, prócz zdobycia odpowiedniego przygotowania, jest zajmowanie postawy samodzielnej, popartej pełnym przekonaniem o jej słuszności.

Doświadczenia te wykorzystywałem później, kiedy wprowadzono egzaminy wstępne na Wydziale Architektury Politechniki, a ja zostałem członkiem odnośnej komisji. Była to nie tylko nowość, ale i improwizacja, gdyż poza wyznaczeniem jako przedmiotów egzaminu geometrii wykreślnej, rysunku odręcznego i historii sztuki nie podano żadnych szczegółowych wskazówek. W tej sytuacji, gdy historia sztuki nie była przedmiotem nauczania w szkole średniej, a ewentualne egzekwowanie wiadomości rzeczowych w postaci nazwisk i dat nie prowadziło do żadnego celu, jedynie wskazane wydawało mi się sprawdzanie stopnia wrażliwości adeptów na formę architektoniczną, czyli zbieranie nie znanych jeszcze wówczas pod tym mianem testów. Zastosowałem przy tym dwie metody. Pierwsza polegała na wymienianiu i krótkiej charakterystyce budowli monumentalnych wzdłuż pewnych wyznaczonych ulic w większych miastach albo pojedynczych na prowincji. Druga metoda opierała się na ślepych, o ile możności, fotografiach klasycznych dzieł architektury, z których kandydat sam wybierał dowolną i miał zadanie podawać swe spostrzeżenia. Pytania dotyczyły określenia z umotywowaniem charakteru budowli (kościół, pałac, zamek), oznaczenia jej części (fasada, dziedziniec, widok z boku itp.), a wreszcie analitycznego wyróżnienia zasadniczych elementów konstrukcyjnych i dekoracyjnych. W tym ostatnim wypadku nie żądałem posługiwania się ustaloną terminologią, w skrajnych wypadkach wystarczało wskazanie palcem, o który element idzie; na resztę naprowadzały odpowiednie pytania egzaminatora. Praktycznie egzaminy te z uwagi na rangę, którą historia sztuki zajmowała w ówczesnym programie nauczania, nie miały większego znaczenia, dawały jednak w wątpliwych wypadkach możność ratowania wyjątkowo uzdolnionych, jeśli się im np. nie powiodło z geometrią wykreślną. Natomiast stroną, która bodajże największą korzyść z tych egzaminów odnosiła, był sam egzaminator. Dawały mu one bowiem możliwość eksperymentalnie sprawdzić sposoby percepcji formy plastycznej przez młodzież, zainteresowaną nią wprawdzie, ale nie mającą żadnego w tej mierze przygotowania; a dalej pozwalały one poznawać wrodzone predyspozycje, inteligencję, typ wyobraźni, stopień wrażliwości, a wreszcie zdolności twórcze, co u potencjalnych architektów nie było bez znaczenia.

Doświadczenia zdobywane przy stykaniu się ze sztuką i jej problematyką na różnych płaszczyznach z muzealnictwem włącznie pogłębiały moje zainteresowania dla sprawy metodologii historii sztuki. Znalazły one odbicie w pierwszych ogłoszonych przeze mnie drukiem recenzjach prac Świencickiego, Tomkiewicza i Lepszego. One nasunęły mi pomysł opracowania obszernej wypowiedzi na ten temat i z tą myślą rozpocząłem zbierać materiały w oparciu o literaturę i o introspekcję. Niestety zamiar ten nie został we właściwym czasie zrealizowany, a potem trzeba było odnośny plan odpowiednio przyciąć; pozostały z niego dwa artykuły w „Biuletynie Historii Sztuki" z 1976 r.

Dotykając tego wycinka mego naukowego życiorysu nie mogę pominąć osoby prof. Władysława Podlachy, jednego z najwybitniejszych przedstawicieli „lwowskiej szkoły historii sztuki". Ściśle biorąc, nie byłem jego uczniem, gdyż swoją działalność uniwersytecką zaczynał wtedy, gdy ja studia kończyłem. Niemniej bywałem na jego wykładach i zebraniach seminarium. To pozwoliło mi należycie ocenić jego głęboką wiedzę, w której łączył wiele najlepszych stron naukowego credo swych nauczycieli Antoniewicza I Twardowskiego. Od pierwszego przejął formalistyczny punkt wyjścia w rozpatrywaniu dzieła sztuki, szerokość horyzontów, obejmującą sztukę współczesną i zainteresowania metodologiczne; ustępował mu polotem, a przede wszystkim temperamentem, górował natomiast gruntownością wiedzy i wewnętrznym zdyscyplinowaniem. Drugi, tj. Twardowski, przekazał mu zainteresowania filozoficzne, ścisłość w wyrażaniu się i odpowiedzialność za słowo. Tę ostatnią posuwał jednak zbyt daleko, nie znosząc niedomówień nawet tam, gdzie nie były one źródłem nieporozumienia, a po prostu jako zabieg estetyczny zmierzały do nadania wypowiedzi pewnej lekkości. Troska o adekwatność wyrażeń i sformułowań wpędzała go czasem w las wątpliwości, z których wyjść nie umiał albo nie chciał, i zamiast kategorycznego wypowiedzenia się poprzestawał na przytaczaniu argumentów za i przeciw. Te wszystkie opory krępowały jego aktywność, która z biegiem lat stawała się coraz wolniejsza z prawdziwą szkodą dla nauki. To jednak, co dawał, utrzymane było na najwy¬ższym poziomie, posiadał bowiem głęboką wiedzę, opartą może zbyt jednostron¬nie na nauce niemieckiej, ale obejmującą bardzo szeroki zakres. Z profesorem Podlachą spotykaliśmy się bardzo często i prowadziliśmy dyskusje przeważnie na tematy metodologiczne - nie kończące się, jako że zajmowaliśmy do końca odmienne stanowiska. Jego raził mój „historyzm", uznający rolę źródeł pisemnych, mnie zaś formalizm, niedostatecznie paraliżujący działanie subiektywizmu. Mimo to ten kilkunastoletni spór zaliczam do najcenniejszych w życiu, gdyż nie spowodował on zmiany mego zasadniczego stanowiska, a nauczył bardzo wiele.

Z takim przygotowaniem wstępowałem na drogę pracy naukowej, jako człowiek w pełni dojrzały i należycie przygotowany, z wyraźnie określonymi poglądami na rolę nauki i sztuki, z pełną świadomością swych celów i obowiązków. Jako dewizę przyjąłem słowa Długosza, które umieściłem jako motto na swej pierwszej większej pracy:

„Quodcumque enim ingenium meum praestare potuit, in praesens opus ad patriae ornamentum conieci. Neque enim, quia multa dare non potui, manum ex toto a labore retrahere licitum putavi, unusquisque enim tanti in patriam debitor est, quantum ingenii sui vires valent exsolvere".

Czy i w jakim stopniu zobowiązanie to wypełniłem, nie moja rzecz rozstrzygać, ja wiem tylko tyle, że wiele nie dałem z tego, co - jak uważałem - powinienem i mogłem. Zaważyły jednak na tym różne względy obiektywne i subiektywne. Pierwsze łatwo odtworzyć na podstawie dat biograficznych, które na początku podałem, drugie miały źródło we właściwościach mej umysłowości.

Mimo sprawnego na ogół działania myśli i wyobraźni jako naukowiec przedstawiam typ klasyka a nie romantyka. Pracuję bardzo powoli, zarówno przy zbieraniu materiałów, jak i przy formułowaniu wniosków. Jedno bowiem i drugie odbywa się przy niekończącym się przemyśliwaniu i przetrawianiu wszystkiego pod kątem zasadniczego, oczywiście ogólnie zarysowanego, tematu. Stąd też bywa, że między samą koncepcją a ujęciem jej w ramy syntetycznego obrazu upływają dziesiątki lat, oczywiście z przerwami. Ale takie oddalanie się i powracanie do tematu nie wpływa na ogół ujemnie na ostateczny wynik, nadaje bowiem sądom cech większej dojrzałości, a wzbogaca i pogłębia całość obrazu. Stąd proces przelewania myśli na papier odbywa się w bardzo zwolnionym tempie i to najlepiej przy zastosowaniu metody perypatetycznej. Ale nawet wtedy rezultatem dziesięciu lub nawet dwunastu godzin pracy bywa trzy do czterech ćwiartek rękopisu, gdyż każde zdanie poddawane jest niekończącej się krytyce nie tyle treści, ile jej sformułowania. Wszelka bowiem improwizacja, zarówno w piśmie, jak i w żywym słowie, przybiera u mnie dość żałosny wygląd, zwłaszcza że pozbawiony jestem większego talentu krasomówczego.

Przypisywana mi lekkość stylu, która niektórych raziła, nie była dyktowana pogonią za oklaskami, ale świadomym, drogo okupowanym wychodzeniem z wieży z kości słoniowej uczoności, ta zaś, moim zdaniem, nie wymaga izolowania się ani koturnów. W każdym razie wrodzone mi skłonności do samokrytyki i introspekcji nie ułatwiały mi życia, gdyż odbierały pełne zadowolenie z własnych osiągnięć. Przez długie lata nie mogłem brać do ręki swoich wydrukowanych prac, gdyż zarzucałem im z reguły niezręczność w formułowaniu tez i dopiero starość nauczyła mnie pobłażliwości dla siebie samego.

Zarzucono mi raz, że jestem perfekcjonistą, czego nie uważałem za ubliżanie pod warunkiem, że nie posądza się mnie o wiarę w możliwość tworzenia rzeczy doskonałych. W rzeczywistości bowiem pracuję jak gdyby między dwoma pod kątem prostym zestawionymi zwierciadłami, z których jedno odbija frontalnie moją myśl, drugie z profilu reakcje czytelnika. Staram się przede wszystkim o jasne przekazywanie myśli. Dbam przy tym o poprawność języka, to bowiem uważam za obowiązek każdego piszącego, zwłaszcza o zagadnieniach kultury duchowej. Jeśli niekiedy sięgam do ujęć poetyckich, czynię to w przeświadczeniu, że prawda podana w szacie estetycznej łatwiej przenika.

Spotkałem się z zarzutem, że jestem racjonalistą, który próbuje uchodzić za uczuciowca. Takie stawianie sprawy jest już z gruntu fałszywe, zarówno ze względów subiektywnych, jak i obiektywnych. Uważam bowiem, że samo uprawianie nauki, o ile nie jest rzemiosłem lub jałową faktografią, ale twórczym zaspokajaniem głodu prawdy względnie - jeśli kto woli - zaspokajaniem specyficznie ludzkiej potrzeby poznania, wyrasta z przesłanek uczuciowych. One stanowią motor lub stale działającą siłę napędową poszukiwań prawdy w nauce i sztuce i tłumaczą ponoszenie w jej imię wszelkich ofiar i wyrzeczeń. Trudno wyobrazić sobie uczonego racjonalistę, niedostępnego dla pobudek uczuciowych, choćby za takiego pragnął uchodzić. Niemożliwe jest także istnienie uczonego-uczuciowca, wyrzekającego się działania rozumu. Zawężając pytanie tylko do dziedziny sztuki, należy zapytać, czy recepcja i wartościowanie jej dzieł może się odbywać na innym podłożu jak uczucie? Zastępowanie jego, zwłaszcza w historii sztuki, racjonalistyczną spekulacją daje żałosne wyniki, gdyż przy jej pomocy można wprawdzie dużo udowodnić, ale nigdy przekonać, zwłaszcza gdy idzie o najbardziej powołanych, czyli ludzi obdarzonych wrażliwością estetyczną, która jest jedną z funkcji uczucia. Natomiast droga albo technika zdobywania prawdy w nauce jest wyłącznie domeną racjonalizmu, gdyż tylko on - stwarzając choćby umowny alfabet obiektywnego poznania - umożliwia wszelkie porozumienie. Dlatego też dylematyczne przeciwstawienie racjonalizmu emocjonalizmowi w nauce wydaje się mi wysoce niewłaściwe.

Nie mogę pominąć jednego jeszcze stawianego mi zarzutu, a mianowicie cofania się przed stawianiem kropki nad „i", czyli doprowadzeniu mych wywodów do końca. I tu zachodzi pewne nieporozumienie. Prawdą jest, że w pracach przeznaczonych dla specjalistów, przy szczegółowym przytaczaniu swych racji, ostateczne wnioski podaję w formie zwartej, ale w moim rozumieniu dostatecznie jasno oddającej moje stanowisko. Postępuję tak w przekonaniu, że mój potencjalny czytelnik, znajdujący się na takim samym jak ja poziomie, z łatwością i bez natrętnego mentorstwa z mojej strony potrafi rozwiązać rzekomy szyfr moich niedomówień. Toteż jeżeli ktoś robi to z miną odkrywcy i poucza mnie albo zjawiska, które nazywamy kulturą. Kulturę zaś pojmuję tak, jak to czyniła starożytność klasyczna w odniesieniu do „ars". Obejmowała ona wszystkie dziedziny działania człowieka jako istoty myślącej, stąd też jej historia jest historią powszechną ludzkości, rozpatrywaną pod pewnym kątem. Dlatego też „sztuką" może być wiedza wojskowa, podobnie jak kucharstwo, nauka, polityka, prawo, handel, rolnictwo i wszystko, co stworzył „homo sapiens" jako taki. W obrębie tych przejawów twórczości człowieka mieści się również sztuka, będąca środkiem zarówno zbiorowego porozumienia, jak i indywidualnej wypowiedzi odpowiednio utalentowanej jednostki. Stąd też może ona być rozpatrywana ze stanowiska różnych nauk, jak filozofia, historia, psychologia, socjologia, ale ze względu na specyfikę środków wyrazu musi być zawsze traktowana oddzielnie. Jako swoiste odbicie światopoglądu człowieka i kodyfikacja jego ideałów nie może ona być oddzielona od tej zbiorowości, która dostarcza jej tematów wypowiedzi, gdyż tylko związek z nią ułatwia zrozumienie zamierzeń artystycznych i ich realizacji.

Stwierdzenie społecznego charakteru sztuki sprawia, że jej tłem ogólnym i przesłanką staje się kultura. Ta zaś zmienia się ustawicznie we wszystkich swych barwach i staje się zrozumiała tylko w historycznym ujęciu jej rozwoju. Uwzględnienie wszystkich tych okoliczności nadaje dziełu sztuki rumieńców życia i pozwala na takiej podstawie odtworzyć kształt ducha ludzkiego.

A wreszcie, uważając kulturę i sztukę za płód twórczości ludzkiej, szukam nie praw nią rządzących, ale żywego człowieka, działającego w określonych warunkach. Tego zaś traktuję niejako siłę anonimową, ale jako normalnego przedstawiciela rodu ludzkiego. Tam, gdzie działanie jego wydaje się niezrozumiałe, przypisuję to nie jego głupocie, ale myśleniu innymi kategoriami i stosowaniu odmiennej skali wartości. Tak bowiem - moim zdaniem - pojmować należy postawę humanistyczną w nauce.

Na takich założeniach teoretycznych opierała się moja działalność naukowa. W jej tematyce zaznaczyły się wyraźnie dwa okresy. Pierwszy, obejmujący międzywojenne dwudziestolecie, pozwolił mi skupić uwagę na średniowieczu, jako najbliższej mi pod każdym względem epoce. Rzeźba, zwłaszcza romańska, stanowiąca przedmiot moich szczegółowych zainteresowań - pogłębionych przez żywy kontakt z zachodnią kulturą przez literaturę i podróże zagraniczne - nasunęła zagadnienie wymiany kulturalnej oraz jej mechanizmu. Ona właściwie pozwoliła mi najszerzej rozwinąć skrzydła. Drugi okres, który rozpoczęła druga wojna światowa i planowe niszczenie naszego dorobku kulturalnego oraz zacieranie jego śladów, kazał zmienić kierunek zainteresowań na ratowanie ginących zabytków w jedynie dającym się zrealizować ich obrazie - w literaturze naukowej. Z dawnych umiłowań trzeba było zrezygnować, za to wiedza moja rozszerzyła się na dziedziny archeologii, grafiki książkowej i bibliografii.

Oceniać własny dorobek naukowy pod względem merytorycznym nie jestem powołany, mogę tylko stwierdzić, że nie dawał mi on nigdy pełnego zadowolenia. Nie spotkał się bowiem nigdy z poważną, rzeczową krytyką, podważającą zasadnicze tezy lub kwestionującą argumentację. Przeważnie ograniczała się ona do pochwał, które, same dla siebie miłe, nie wystarczały na długo, groziły zaś zahamowaniem procesu doskonalenia własnego aparatu poznawczego. W przeciwnym wypadku poza kierowaniem się względami osobistymi, co jako rzecz normalna może być tu pominięte, krytyka poprzestawała na wyrażaniu ogólnych wątpliwości, bez wskazywania konkretnie, gdzie i w czym występują błędy. Natomiast ja nie uważałem się nigdy za wyrocznię, a bronionych przez siebie prawd za objawienie, wiedziałem bowiem, że jako człowiek mogę i muszę się mylić. Dlatego też zamiast polemizowania i bronienia swych osiągnięć, muszę się tutaj ograniczyć do podania głównych wytycznych mojej działalności naukowej.

Wychodziłem od historii sztuki, której dorobek na naszym gruncie jako nauki młodej i wąskim rozwijającej się korytem był ilościowo skromny, a jeżeli idzie o poziom, wykazywał w swym naukowo-poznawczym aparacie wielkie niedociągnięcia. Spostrzeżenie to mogłem uogólnić, gdyż przy zbliżeniu się do innych dziedzin wiedzy, gdzie stan ogólny przedstawił się znacznie pomyślniej, uderzały mnie pewne niedomagania. Z nich główne to działające onieśmielająco przesadne zaufanie do nauki obcej i jakby niedowierzanie własnym możliwościom samodzielnego rozwiązywania trudności. A obok tego stagnacja, płynącą z przekonania, że pewne zagadnienia zostały już definitywnie zbadane i wyjaśnione. Stanowisko takie w każdym z tych wypadków nie było dostatecznie uzasadnione. Jeżeli bowiem nie ulega wątpliwości, że my jako naród cywilizacyjnie młody w niejednym kierunku zostaliśmy przez kraje zachodnie wyprzedzeni i że powinniśmy się od nich uczyć i w niejednym naśladować, nie musimy jednak stale iść w ich ogonie i rezygnować z próbowania własnych sił, zwłaszcza gdy idzie o nasze zainteresowania, a nawet potrzeby.

Próbą w tym kierunku była opracowana przeze mnie Historia sztuki średnio-wiecznej jako drugi tom podręcznika uniwersyteckiego Historii sztuki. Czy próba ta udała się w całości, nie mnie sądzić, życzliwe jednak przyjęcie, z jakim się spotkała, świadczyło, że pierwszy wysiłek oryginalnego naświetlenia jednego rozdziału powszechnej historii sztuki pod kątem polskiego czytelnika odpowiadał ogólnie odczuwanej potrzebie. Utwierdzał mnie w tym przekonaniu komplement, usłyszany od pewnego młodego architekta w czasie okupacji, że dopiero jej doświadczenia pozwoliły mu zrozumieć stanowisko zajęte przeze mnie w tej książce.

Podobna próba nie została powtórzona, po wojnie bowiem zadowalano się albo tłumaczeniami dzieł obcych, albo krótkimi kompilacjami, czasem wartościowymi, ale nie stwarzającymi dostatecznych możliwości zaznaczenia swego stanowiska w zetknięciu z konkretnymi zagadnieniami.

Drugim niedostatkiem naszej nauki, który uświadamiałem sobie coraz silniej w miarę zapoznawania się z literaturą zachodnią, było zbyt daleko posunięte zaufanie do niej. Stanowiło ono zaporę dla krytycznego do niej ustosunkowywania się i powodowało nieraz pewną stagnację w sprawdzaniu własnych wyników. Sprawę pogarszała okoliczność, że na pierwszy plan wysuwała się literatura niemiecka, z zaniedbywaniem francuskiej, mimo że ta - jeśli idzie o metodologię iścisłość w racjonalistycznym ujmowaniu zagadnień - stanowi niezrównany wzór do naśladowania. A poza tym przy pełnym uznaniu dla nauki niemieckiej stwierdzić należy, że mentalność polska posiada więcej cech wspólnych z francuską i łatwiej z nią może nawiązać kontakt, chociaż w całości nie może jej stylu zaakceptować.

Spostrzeżenia i doświadczenia w tej mierze stały się jednym z głównych motywów przy przygotowywaniu pierwszej większej mej pracy, która ogłoszona została w 1927 r. pod tytułem Początki kultu św. Stanisława i jego średniowieczny zabytek w Szwecji. Temat główny tej pracy stanowiło tragiczne wydarzenie historyczne XI w., a właściwie jego konsekwencja, którą był jeden z najwznioślejszych wytworów polskiego geniuszu, a mianowicie rozbudowa ideologii kultu św. Stanisława. Bezpośrednim bodźcem była uczyniona właśnie próba podważenia dotychczasowych wyników badań Tadeusza Wojciechowskiego na ten temat, zwłaszcza że dokonała się w oparciu o zabytek szwedzki, który wydobył na światło dzienne tamtejszy uczony Roosval, wychowanek Strzygowskiego. Takie postawienie sprawy sprawiło, że poczułem się w obowiązku zabrać głos. Praca dała mi sposobność najpełniejszego wykorzystania mego przygotowania naukowego, przeplatają się w niej bowiem analiza źródeł historycznych i formalna analiza dzieła sztuki. Analiza formalna stanowiła punkt wyjścia dla roztrząsań metodologicznych ogólniejszego znaczenia. W nich starałem się wykazać, że analiza formalna anonimowego zabytku sztuki o ile stanowi podstawę jego wartościowania pod względem artystycznym, o tyle nie może być środkiem dla ustalenia jego szczegółowej chronologii. Muszą być przy tym brane pod uwagę czynniki, określające niejako kolebkę duchową dzieła sztuki, te zaś tworzy zarówno odpowiednio rozumiane środowisko, jak i momenty ikonograficzne, stanowiące swoiste odbicie opinii publicznej odnośnej epoki. Praca ta, mimo że wzbudziła duże zainteresowanie i przyniosła autorowi uznanie za zastosowaną metodologię, pozostawiła pewien posmak zawodu. Nie wywołała ona właściwie rzeczowej dyskusji, nie wzięli w niej bowiem udziału powołani do tego w pierwszym rzędzie historycy sztuki. Za nich schowali się historycy, którzy umyli ręce, oświadczając „nie wiemy" i „nie nasza sprawa rozstrzygać wątpliwości w zakresie sztuki", nie dostrzegając jakby, że poruszone tam były inne również zagadnienia, dotyczące ściśle historii. Czekano na odsiecz ze Szwecji. Ta jednak nie nadeszła, ma jednak swoją historię, małą wprawdzie, ale na tyle pouczającą, że warto ją tutaj w skrócie przytoczyć. Otóż, obracając się na terenie znanej mi tylko pośrednio sztuki obcej, nie czułem się dostatecznie pewnie i rad byłem usłyszeć odzew z tamtej strony. W tym celu tekst pracy uzupełniłem obszernym streszczeniem francuskim. Jakoż doczekałem się wkrótce odpowiedzi od zaatakowanego, że wprawdzie skorzystałem z nauki szwedzkiej, nie znam jej jednak w całości. Odpowiedziałem, że uczyniłem to w granicach możliwości i potrzeby, jeżeli jednak zostanę przekonany, że się mylę, gotów jestem stanowisko przez siebie zajęte poddać rewizji. Na tym skończyła się nasza korespondencja. Po dziesięciu jednak latach prof. Semkowicz zawiadomiony został przez tegoż uczonego, że on nic nie wie o istnieniu mojej pracy... Było to dziwne, gdyż znana ona był w kołach uczonych szwedzkich i duńskich, z których doszła mnie zupełnie niesprowokowana pozytywna opinia. Dalszego ciągu nie znam, gdyż wkrótce wybuchła wojna światowa.

Pozostała tylko przykra świadomość, że pewne zjawiska w życiu codziennym nauki mają charakter międzynarodowy. Jeśli bowiem w danym wypadku nie doszło do pojedynku na tej arenie, to i w kraju nie poszło lepiej. Tutaj pozbyto się kłopotu orzekając krótko, że odnośny zabytek nie ma nic wspólnego z Polską. W ten sposób wylano dziecko z kąpielą, zubożając dzieje kultury polskiej o jeden z najstarszych pomników jej ekspansji na zewnątrz. Sama zaś praca, uznana za wzorowe działo metodologii naukowej, znalazła się na półkach rzadko odkurzanej klasyki. Natomiast merytorycznie padła ona ofiarą zabobonnej przezorności wobec próby rozpatrzenia kultu religijnego jako zjawiska historycznego, chociaż takie jego traktowanie posiada w nauce zachodniej od dawna prawo obywatelstwa.

Te same względy zadecydowały o - pomyślniejszym co prawda - losie podobnej pracy, która ukazała się w 1937 r. pt. Polska, Węgry czy Sycylia adresatem listu Paschalisa II: J.-L. 6570. W pracy tej przeprowadziłem rewindykację na rzecz nauki polskiej jednego z najcenniejszych źródeł historycznych z początków XII w., które w postaci zniekształconej tułało się od wieków bezdomnie w nauce światowej, przydzielane kolejno różnym adresatom, tylko nie Polsce, chociaż do niej się właśnie odnosiło. A nauka polska z tym się pogodziła i nie próbowała upomnieć się o swoją własność. Praca ta znalazła żywy oddźwięk, który trwa po dzień dzisiejszy. Zasadnicza teza została wprawdzie przez miarodajne koła przyjęta, autorowi przyznano pracowitość, nie oszczędzono mu jednak mniej lub bardziej uszczypliwych uwag osobistych, dotyczących m. in. intencji, które rzekomo zadecydowały o jej ogłoszeniu w wiele lat po jej dojrzeniu. Nie byłoby to może tak przykre, jak uporczywa, niczym nie uzasadniona próba przemilczenia nie tylko samej pracy i poruszanej w niej problematyki, ale i wykreślenia unikalnego źródła z kart nauki polskiej.

Charakterem zbliżone były do tej ostatniej moje prace poświęcone sztuce śląskiej, w szczególności: Architektura i rzeźba na Śląsku do schyłku XIV w. (Historia Śląska od najdawniejszych czasów do roku 1400. T. III, 1936). Tutaj przeprowadzono rozpatrzenie spuścizny artystycznej Śląska ze stanowiska nauki polskiej i w związku z innymi ziemiami. Dotknięto także zagadnienia migracji form artystycznych nie tylko drogą mechaniczną, ale przy uwzględnieniu świadomie działającego czynnika, a mianowicie inicjatywy człowieka.

Podobnych zagadnień dotyczył odczyt Wschód i Zachód w sztuce polskiej, wygłoszony na walnym zebraniu towarzystwa naukowego we Lwowie i ogłoszony w streszczeniu w jego „Sprawozdaniach" z 1935 r.

Innych publikacji pozostających w związku z moją pracą zawodową i działalnością naukową nie wymieniam, gdyż nie wnoszą one do jej sylwety właściwie nic nowego poza rozszerzeniem zakresu zainteresowań.

Wyjątek może stanowić ostatnia, ogłoszona w przededniu wojny recenzja pt. Psałterz floriański. Kilka uwag z powodu nowego wydania zabytku. Jej tematyka, odpowiednio rozbudowana, została wykorzystana w monografii Psałterz floriański i jego geneza w 1965 r. Znalazła ona żywsze echo i doczekała się recenzji w kraju i za granicą. Porusza ona szereg zagadnień z dziejów kultury polskie w XIV w. z uwypukleniem osoby królowej Jadwigi i jej najbliższego otoczeni w szczególności Piotra Wysza, biskupa krakowskiego.

Profil mojej działalności naukowej po ostatniej wojnie uległ gruntownej zmianie, gdyż obraca się zasadniczo wokół publikowania ginących albo zagrożonych zniszczeniem zabytków sztuki i kultury. Pochodzą one przeważnie z terenów które przez wieki wchodziły w skład polityczno-kulturalnego organizmu Rzeczypospolitej i w takim tylko kontekście są zrozumiałe. Odnośne prace, z których kilka rozrosło się do rozmiarów większej monografii, utrzymane są na dotychczasowym poziomie z zacieśnieniem problematyki do granic, jakie narzucają warunki. Niemniej prace te przyjmowane są bardzo życzliwie i znajdują nawet żywsze echo niż poprzednie. Nowych zagadnień dotyczy tylko kilka z nich.

Na marginesie zainteresowań archeologią wyszła ogłoszona w 1956 r. w języku rosyjskim praca Przyczynek do zagadnienia znaczenia trypolskich figurę kobiecych. Tutaj podjęta została próba ustalenia charakteru i funkcji magicznej prehistorycznych figurek kobiecych pewnego typu na podstawie ich plastycznej ukształtowania. Oznacza to nowy akcent w moim dorobku naukowym, ponieważ punkt wyjścia stanowi forma, jej zaś komentarz opiera się nie na źródłach pisa nych, ale na literaturze pięknej i analogicznym materiale zabytkowym.

Przyczynkiem do dziejów kultury materialnej jest obszerniejsze studium Z dziejów papiernictwa XVI-XVIII w., które ukazało się w 1966 r. Przedstawiłem w nim dzieje kilku papierni na terenie dawnej Rusi Czerwonej i Wołynia podstawie źródeł archiwalnych i analizy znaków wodnych. Zaproponowałem tak że nowy system ich rejestrowania i technikę reprodukowania, ale nie zdołałem obudzić w kołach specjalistów większego zainteresowania. Ogranicza się on bowiem do traktowania tej pracy jako pozycji bibliograficznej, w najlepszym wypadku jako zbioru materiałów. Merytorycznie nie była dotąd rozpatrywana.

Zagadnień kultury ruskiej na ziemiach dawnej Rzeczypospolitej dotyczy większa praca: Iwan Fedorow i jego działalność w latach 1569-1583 na tle epok która pojawiła się 1969 r. Jej główny temat stanowią ostatnie lata działalność Iwana Fedorowa, jego opiekunów, pomocników i poprzedników w związku z analogicznymi poczynaniami w dziedzinie drukarstwa cyrylickiego w Polsce i za granicą.

W tym samym roku pojawiła się ostatnia praca, którą tu wymieniam. Nosi ona tytuł: PortretXVI-XVIII w. we Lwowie. Asumpt do niej stanowiła zorganizować w 1965 r. przez Galerię Obrazów we Lwowie wystawa portretów ze zbiór lwowskich i kilku innych muzeów. Praca, pomyślana początkowo jako omówienie odnośnej wystawy, rozrosła się pod wpływem perswazji prof. A. Bochnaka do rozmiarów monografii. Nie objęła ona niestety całego materiału, który by na zasługiwał, nie przeszła jednak niepostrzeżenie, może dlatego, że potrąciła on pasjonujące wszystkich od szeregu lat zagadnienie malarstwa sarmackiego i ukraińskiego.

Na tym zamykam charakterystykę mojego dorobku naukowego. Pozostaje kilka złożonych do druku rękopisów prac i nie wiem, co z nich ujrzy światło dzienne; wiem tylko, że odchodząc zabiorę z sobą kilka tematów mniej lub bardziej gruntownie przemyślanych, a nawet przygotowanych, na których jednak ostateczne opracowanie trzeba by drugiego życia.

Kończąc sprawozdanie z mojej działalności naukowej, zdaję sobie sprawę, że określenie jej wartości nie do mnie należy. Ja sam mogę stwierdzić jedno tylko, a mianowicie, że towarzyszyła jej zawsze najlepsza wola z mojej strony, wypełniała zaś bez reszty praca.

Obraz całości muszę uzupełnić kilku słowami poświęconymi mojej pracy zawodowej, nie dlatego, abym w tej dziedzinie zdziałał coś zasługującego na szczególną uwagę, ale dlatego, że poczynione w związku z nią obserwacje i zdobyte doświadczenie mogą się okazać pożyteczne. Jeśli bowiem w życiu całym byłem właściwie skazany na samego siebie i sam musiałem sobie drogi torować, a w działalności naukowej miałem przygotowanie w postaci odpowiedniego wykształcenia, to do pracy zawodowej, którą się stać miało muzealnictwo, przystępowałem jako zupełny dyletant. Jedynym przygotowaniem, jeżeli to tak nazwać można, było zapoznanie się ze zbiorem graficznym Pawlikowskich, który wraz z Biblioteką był mi oddany w zarząd. Tutaj zaś środkiem pomocniczym były inwentarze, sporządzone przez Gwalberta Pawlikowskiego, K. W. Kielisińskiego i Ludwika Kubalę. Obok tego pozostała literatura i konsultacje u amatorów-kolekcjonerów.

Kierownictwo Muzeum im. Lubomirskich objąłem nagle po ustąpieniu mego poprzednika, z którego doświadczeń nie mogłem skorzystać, zwłaszcza że i on nie był fachowcem. Takich jednak było w kraju niewielu, nie było więc u kogo się uczyć. Sytuację tę miał uratować wyjazd za granicę, jednak nie dla zdobycia praktycznej wiedzy, ale dla zorientowania się w stanie muzealnictwa europejskiego w zakresie ekspozycji. Ten kilkumiesięczny pobyt w krajach zachodnich wy-korzystałem wszechstronnie, najmniej może dla poznania zasad pracy organizacyjnej w muzeum, chociaż to może powinno by stanowić główny jego cel.

Przystępując do pracy w muzeum właściwie prawie zupełnie nie przygotowany, zorientowałem się rychło, że wiele zdziałać nie będę mógł. Samo muzeum stosunkowo niewielkie, ale o bogatym profilu historyczno-artystycznym, od archeologii poczynając, a na dziełach Tycjana, Matejki i Brandta kończąc, z głośną zbrojownią przeworska i zbiorem graficznym, w którym znajdowały się m. in. rysunki A. Durera i Rembrandta, walczyło z ciasnotą pomieszczenia i bardzo skromnym budżetem.

W tych warunkach nie można było marzyć o rozwijaniu działalności na większą skalę. Trzeba było skupić uwagę na porządkowaniu i uzupełnianiu aparatu pomocniczego, jak katalogi, zwłaszcza grafiki. Ten dział zajmował główne miejsce w akcji uzupełniania zbiorów. Odbywać się ona miała planowo, tj. w nawiązaniu do istniejącego stanu, który stwarzał zbiór Pawlikowskich z grafiką polską do połowy XIX w. i Lubomirskich, który Mieczysław Treter, jeden z moich po-przedników, zaczął uzupełniać dziełami nowszymi. W tym kierunku i ja starałem się kroczyć i udało mi się nabyć większe zespoły prac Pankiewicza, Wyczółkowskiego, Rubczaka, Skoczylasa, Chrostowskiego i in. Poza przygodnymi nabytkami wymienić można większy zbiór szkicowników artystów przeważnie lwowskich drugiej połowy XIX i pierwszej XX w., zbiór litografii francuskich z połowy XIX w., zapis Leona Pinińskiego z grafiką angielską XVIII w. na pierwszym miejscu i galerię Dąmbskich. Ponieważ zbiór ten był wielki, a w Muzeum nie było dość miejsca, pozostawiono jego większą część w depozycie w Rzeszowie, jako zaczątek planowanego muzeum regionalnego. Resztę zaś, a mianowicie kilkadziesiąt najlepszych płócien (w tym G. De la Tour), przewieziono do Lwowa i wyeksponowano kosztem sali przeznaczonej na periodyczne wystawy grafiki z własnych zbiorów.

Dzisiaj zbiory te nie istnieją, zostały bowiem rozproszone i szukać ich należy w szerokim promieniu na całym świecie. Z włożonej zaś w nie pracy pozostała ogólna refleksja, dotycząca programu przygotowywania kadr w dziedzinie opieki nad dziełami sztuki i kultury. Objąć on musi obok wiedzy teoretycznej praktyczną w zakresie technologii, konserwacji i umiejętności popularyzacji. Ale nadająca sens życiu praca w poszukiwaniu prawdy, z pełnym poczuciem odpowiedzialności moralnej, pozostanie zasadniczym warunkiem działania dla każdego, kto nie chce, aby imię jego przeszło bez echa, jako pusty dźwięk.



Data modyfikacji strony: 2012-11-11

Powrót
Licznik