BAUDIENST-KOMMANDOSTELLE W MIEŚCIE LEMBERG

Leszek Sawicki

Jedną z form przymusowej pracy w okupowanej przez Niemców Polsce była „Służba Budowlana" czyli „Baudienst im Generalgouvernement". Pod koniec okupacji, w latach 1943—1944, byłem junakiem Baudienstu we Lwowie. O tej instytucji, rzadko wzmiankowanej we współczesnym pamiętnikarstwie, zachowało się nieco wspomnień w mojej pamięci i w nieuporządkowanych zapiskach, które czyniłem w starym kalendarzu.

FLICHTARBEITER LESZEK SAWICKI

Na wiosnę 1943 r., dzięki uprzejmości" lwowskiego Arbeitsamtu, zostałem powołany do Baudienstu jako junak, na okres jednoroczny, jak napisano w wezwaniu. Nie chciałem zrobić przykrości panu Baudienstführerowi Toppowi, który w grzecznym obwieszczeniu wydrukowanym w trzech językach informował ludność Galicji, że ta służba „stała się rzeczą konieczną", zwłaszcza że zaproszenie przewidywało możliwość „policyjnego ścigania i ukarania" w razie mojej odmowy na „stawienie się na to wezwanie". Przymus służby w Baudienście objął roczniki 1923 i 1924, a ja, niestety, mieściłem się w tym przedziale.

Skierowano mnie do oddziału Baudienstu 1/500, stacjonującego przy icy św. Zofii („Sophienstrasse") w mieście Lwowie (czyli „Lemberg", jak e Miasto Lwa od 1941 r. nazywało), w byłym zakładzie dla niewidomych "Zakładzie Ciemnych"). Służba przy łopacie niezbyt mi odpowiadała, więc skwapliwie skorzystałem z pomocy mego przyjaciela klubowego Jaśka Dudryka, który już od dwóch lat pracował w komendzie tegoż Baudienstu dla dystryktu Galicji, czyli w Baudienst-Kommandostelle V, w budynku przy ulicy Pułaskiego 1. Jasiek zadziałał szybko. Jeszcze tego samego dnia wystarał się o skierowanie mojej osoby do Kommandostelle na stanowisko kreślarza (miałem o tym niejakie pojęcie, jako wywodzący się z domu inżyniera-geodety, mego Ojca). Po pobraniu munduru — na razie z pokrzywowego, szaro-zielonego drelichu — dostałem miejsce przy biurku w pokoju Baudienst-Hauptmanna Petera Badhorna, starszego pana, Bawarczyka, z zawodu inżyniera budowlanego, kierującego działem budowy dróg.

BAUDIENST IM G. G.

Baudienst, czyli Służba Budowlana w Generalnym Gubernatorstwie, był instytucją, powołaną do przymusowego wykorzystywania siły roboczej młodzieży. Dotyczyło to roczników w wieku przedpoborowym; młodzież ta miała być skoszarowana i utrzymywana pod ciągłą kontrolą. Hitlerowski gubernator Hans Frank powołał Baudienst już w maju 1940 r. dla dystryktu Krakowa, a od 1941 r. też dla dystryktowi Radomia i Lublina (bez Warszawy). Baudienst pod względem organizacyjnym podlegał Głównemu Wydziałowi Spraw Wewnętrznych („Hauptabteilung Innere Verwaltung") tzw. „Rządu G. G.", którego zwierzchnikiem był generalny gubernator. Komendantem („Leiterem") Baudienstu w G.G. Frank mianował Heinricha Hinkela. Komenda główna instytucji („Baudienst-Führer im G.G.") miała siedzibę oczywiście w Krakowie („stolicy" Generalnego Gubernatorstwa) przy obecnej ulicy Studenckiej (niemieckiej „Dietmargasse") nr 3.

Po rozpoczęciu wojny niemiecko-sowieckiej i przyłączeniu do G.G. w 1941 r. Małopolski Wschodniej jako „Dystryktu Galicji" — obowiązek służby w Baudienście wprowadzono też i dla ludności województw lwowskiego, tarnopolskiego i stanisławowskiego W stolicach poszczególnych dystryktów ustanowiono dowództwa (Kommandostelle) dla danego dystryktu.

BAUDIENST W DYSTRYKCIE GALICJI

Baudienst w stolicy nowego dystryktu Galicji, czyli w mieście „Lemberg", rozpoczął działanie już w sierpniu 1941 r. Mianowany przez Hinkela jego tymczasowy kierownik pochodzący z Norymbergi Oberstfeldmeister R.A.D. Walther Topp, zacz prace organizacyjne od werbunku inspektorów spośród członków SS i S w macierzystej Norymberdze. We Lwowie ulokował swoje dowództwo czyli Kommandostelle, w pałacowej willi przy ulicy Pułaskiego.

Przymusową służbę w Baudienście, początkowo trzymiesięczną, rozszerzono do jednego roku. Organizacja terytorialna Baudienstu został oparta na podziale powiatowym (według polskich granic powiatów).

Utworzono sieć powiatowych komend Baudienstu, czyli „Hauptstelle", które kierowały oddziałami roboczymi, czyli „Abteilungami". Hauptstelle w dystrykcie Galicji nosiły kolejne numery począwszy od 500:
Lwów-miasto 500,
Lwów-powiat 501,
Kamionka Strumiłowa 502,
Złoczów 503,
Tarnopol 504,
Brzeżany 505,
Czortków 506,
Horodenka 507,
Kołomyja 508,
Stanisławów 509,
Kałusz 510,
Stryj 511,
Drohobycz 512,
Sambor 513,
Sądowa Wisznia 514,
Gródek Jagielloński 515,
Rawa Ruska 516.
Lwowskiemu dowództwu podlegał również oddział specjalny W5 w Rudniku nad Sanem. Oddziały robocze (Abteilungi) miały numery przyporządkowane numerowi zasadniczemu Hauptstelle: 1/500, 2/500 itd. Oddział 1/500, do którego trafiłem zaraz po wcieleniu, był jak gdyby „elitarnym" — mieścił się niedaleko Kommandostelle, bywał lepiej wyposażany, i do niego byli przyporządkowani pracownicy z ulicy Pułaskiego. Więcej piszę o nim w dalszej części moich wspomnień.

Oddziały liczyły przeciętnie od 100 do 200 osób, ale te liczby ulegały wielkiej fluktuacji, z racji częstych ucieczek junaków oraz pociągnięć reorganizacyjnych (łączenia oddziałów i przenoszenia ich siedzib). W okresie maksymalnego rozwoju organizacyjnego (czerwiec 1943) Baudienst w Galicji zatrudniał ponad piętnaście tysięcy junaków, w tym: 18 oddziałów polskich (4499 osób) i 50 oddziałów ukraińskich (10847 osób). W samym Lwowie Hauptestelle Lwów-miasto obejmowała 2 oddziały polskie (przy ul. Św. Zofii i w Biłohorszczu — 1500 junaków) i 7 oddziałów ukraińskich (1345 junaków), zaś Hauptstelle Lwów-powiat — 3 oddziały polskie (663 junaków) i 6 oddziałów ukraińskich (1352 junaków) (dane wg M. Wróblewskiego!).

Każdym oddziałem kierował niemiecki inspektor Baudienstu, a podlegli mu junacy byli nadzorowani przez lokalnych przodowników grup roboczych (Vorarbeiter, Vorwerker, Werkmeister), Polaków lub Ukraińców.

DOM PRZY PUŁASKIEGO 1

Budynek Kommandostelle przy Pułaskiego 1 stał na łagodnym zboczu wschodniego, pagórkowatego zakończenia Parku Stryjskiego, niedaleko wejścia do parku. Była to posiadłość Wiktora Chajesa, współwłaściciela znanego lwowskiego domu bankowego Schütz i Chajes, a zarazem wiceprezydenta miasta Lwowa. W 1943 r. po instytucji bankowej nie było już ani śladu („znacjonalizowanej", czyli zagrabionej przez sowieckie władze w 1939 r.), a sam wiceprezydent podzielił los przedstawicieli lwowskiej inteligencji i zamożnego kupiectwa, aresztowany i wywieziony w głąb Związku Radzieckiego.

Budynek nosił cechy siedziby bogatego mieszczaństwa. Dwupiętrowa klasycystyczna willa z obszernymi salonami, werandami, marmurowymi łazienkami i osobnymi wejściami „dla państwa" i „dla służby", górowała nad tą częścią ulicy; na jej zapleczu, po drugiej stronie stromej ulicy Poniatowskiego, wznosiła się nieco mniej okazała willa artysty-malarza, profesora Batowskiego. Za willą Chajesa, idąc w stronę parku, było jeszcze kilka domów2.

Do willi prowadził od ulicy pochyły podjazd, obramowany ozdobnymi metalowymi kratami. Z tyłu budynek miał pomieszczenia gospodarcze, garaże i wozownię; całość tkwiła w zieleni, która nieco dalej, na terenie parku, bujnie pokrywała zbocza dolinki, wiodącej aż po znaną wszystkim młodym lwowiakom „Górę Diabła"'). Na zapleczu domu znajdował się piękny ogród, rozciągający się na nieco pochyłym gruncie.

Ulica Pułaskiego niedaleko domu przechodziła w główną aleję parku, biegnącą dnem tejże dolinki. Dom przy Pułaskiego 1 wybudowano w roku 1887; na zlecenie Chajesa został on generalnie przerobiony w 1924 r. według projektu Ferdynanda (Feiwla) Kasslera, twórcy znakomitych lwowskich budowli, m.in. obu gmachów Sprechera (przy pl. Mariackim i na ul. Akademickiej).

W tym właśnie pięknym pałacyku przyszło mi pracować prawie półtora roku, od zielonej wiosny 1943 r. do wybuchu pierwszych pocisków sowieckiej artylerii generała Leluszenki w lipcu 1944 roku. Pracując w pomieszczeniach pałacyku często myślałem o panu Chajesie, jego poprzednim właścicielu, jednym z najbogatszych obywateli przedwojennego Lwowa. Niewiele o nim wiedziałem. Dopiero jego pamiętniki, opublikowane w 1997 roku4 , pozwoliły na zapoznanie się z biografią tego wybitnego lwowskiego Żyda, polskiego patrioty.

O WIKTORZE CHAJESIE, WICEPREZYDENCIE KRÓLEWSKO-STOŁECZNEGO MIASTA LWOWA

Urodzony w 1875 r. Wiktor (Wigder) Chajes pochodził z chasydzkiej, rabinackiej rodziny. Otrzymał staranne wykształcenie. Już od lat gimnazjalnych (w lwowskim gimnazjum przy Batorego 5, późniejszym I Gimnazjum) wiązał się z polską młodzieżą niepodległościową, był nawet skazany na miesiąc więzienia za niszczenie plakatów zapowiadających wizytę Najjaśniejszego Pana. W wieku 25 lat zakłada dom bankowy i kantor wymiany. Jest społecznikiem, pracuje w Naczelnym Komitecie Narodowym podczas I wojny światowej, w politycznym świecie żydowskiej ludności Lwowa reprezentuje poglądy grupy asymilantów -Żydów, uznających konieczność włączania się w polskie idee społeczne, jest archetypem „Polaka wyznania mojżeszowego". Popiera BBWR, choć zachowuje krytyczne stanowisko wobec osoby Piłsudskiego, razi go jego prostactwo. Piastuje wiele różnych stanowisk w społeczności żydowskiej, a w 1929 r. zostaje nawet prezesem lwowskiego kahału. Jako współwłaściciel największego lwowskiego banku („Schütz i Chajes, Dom Bankowy, kantor wymiany i ekspozytura Loterii Państwowej, Lwów, plac Mariacki 7") ma wielki wpływ na życie gospodarcze Lwowa. Jest współorganizatorem pierwszych (w roku 1921) i wszystkich następnych Targów Wschodnich we Lwowie. W 1930 r. zostaje wybrany (wbrew głosom syjonistów) na stanowisko wiceprezydenta miasta Lwowa; to stanowisko od dziesięcioleci było we Lwowie przeznaczone dla Żyda, przedstawiciela stutysięcznej żydowskiej ludności miasta. Stanowisko wiceprezydenta piastuje przez kilka kolejnych kadencji, aż do dnia aresztowania przez władze sowieckie w 1939 r. Odznaczony Krzyżem Oficerskim Orderu Polonia Restituta (1931), Krzyżem Niepodległości (1933), Złotym Krzyżem Zasługi (1937).

Dziennik Wiktora Chajesa, prowadzony w latach 1926—1939, pokazuje skomplikowaną postać, łączącą wiele różnych, niekiedy sprzecznych postaw: religijnego w zasadzie Żyda, szukającego kompromisów między zachowawczymi chasydami, syjonistami, socjalistami i asymilantami, prężnego przedsiębiorcy, gorącego polskiego patrioty. Ostatni zapis w jego dzienniku — w dniu 22 września 1939 roku, po wejściu Sowietów do Lwowa — kończy się słowami: "Niech żyje Polska!"

Aresztowany już 28 września, jest więziony wraz z prezydentem miasta, dr. Stanisławem Ostrowskim, w Moskwie na Łubiance. W 1940 r. przebywał w obozie Starobielsk II. Zmarł (zginął?) na wiosnę 1941 r., nie doczekawszy amnestii ogłoszonej po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej.

Lektura dzienników Chajesa (a czynię to w 2005 r., czyli ponad sześćdziesiąt lat od dnia jego ostatniego pobytu w opisywanym domu) pozwala na ściślejsze powiązanie historii miejsca z historią ludzi. Chajes, bankowiec, zaczyna swe zapiski od krótkiego finansowego wyliczenia kosztów willi:
„7 sierpnia 1927. Dla pamięci: willę kupiłem 6 stycznia 1923 za 65 milionów marek polskich (3500 dolarów). Od sierpnia 1923 do jesieni 1924 przebudował ją inż. Kassler, dobudował drugie piętro itd. Kosztowało to 16500 dolarów, razem więc willa kosztowała 20 000 dolarów. Objąłem mieszkanie w październiku 1924".

Kwota 20 tys. dolarów według ówczesnych kursów równała się wartości około 180 tysięcy złotych — a więc stanowiła „fortunę", jak się wówczas mówiło. Właściciela banku było na to stać.

Ten dom zapełniali dzisiaj niemieccy „führerzy" Baudienstu, wszędzie rozbrzmiewała niemiecka mowa, dzwoniły służbowe telefony.

WŚRÓD NIEMIECKICH PARTEIGENOSSEN

Powoli zaznajamiałem się z organizacją lwowskiej placówki Baudienstu i ze sprężynami jej działania. Niemieckie kierownictwo Baudienstu wywodziło się z kadry przywódczej Reichsarbeitsdienstu („R.A.D") — hitlerowskiej organizacji, utworzonej w 1935 r., mającej na celu wychowywanie młodych Niemców w duchu narodowo-socjalistycznym przez zespołową prace (po szkole, a przed służbą wojskową).

Główni bonzowie R.A.D., tak jak jego komendant, Reicharbeitsführer Konstantin Fierl, należeli do pretorianów Adolfa Hitlera i szczycili się tzw. „niskimi numerami" — numerami pierwszych dziesięciu tysięcy legitymacji partyjnych NSDAP. Należał do nich również pochodzący z Norymbergi Oberstfeldmeister R.A.D. Walther Topp, szef lwowskiej Kommandostelle. Był to drab potężnego wzrostu, o grubiańskich obyczajach, programowo nastawiony niechętnie i nieufnie względem Polaków. Wzbudzał lęk samą swoją posturą i spojrzeniami „spode łba". Jego baudienstowy mundur przyozdabiały liczne odznaczenia, oczywiście wraz z okrągła plakietką NSDAP, ze swastyką pośrodku. Miał najwyższy we Lwowie stopień szarży baudienstowej: Baudienst-Oberstabsführer. Niższe stopnie tej organizacji nosiły nazwy: Stabsführer, Hauptmann, Oberinspektor, Inspektor — z dodatkiem „Baudienst" (w skrócie: „Bd"). Umundurowanie niemieckich szarż Baudienstu różniło się barwą i krojem od mundurów R.A.D.; były to mundury i płaszcze koloru khaki i buty z cholewami oraz czapka z daszkiem, na której był emblemat niemieckiego orła ze swastyką (różniący się od innych nazistowskich symboli). Na mundurze pas i kabura z pistoletem (nie zawsze noszona).

W Kommandostelle pracowało kilkunastu Niemców — umundurowanych funkcjonariuszy Baudienstu i kilka osób cywilnych. Polski personel składał się z kilka osób pracujących na zasadzie wolnego angażu (sekretarka, kucharka, sprzątaczki, kierowcy) oraz kilkunastu przymusowych junaków, takich jak ja czy Jasiek.

Zastępcą Toppa był pochodzący z Bambergu Stabsführer Franz Simon, mały, łysy człowieczek, stale zabiegany. Był szefem gabinetu, kierował sprawami personalnymi i starał się być dla nas uprzejmy. Podobnie jak i inni inspektorzy zwracał się do nas per „Sie" (pan), ale podawanie ręki nigdy jednak nie wchodziło w rachubę przy stosunkach między Niemcami i Polakami. Gruby, tatusiowaty Hauptmann Huland (od spraw finansowych) wydawał się nam nawet sympatyczny. My — abstrahując od osobistych cech naszych pracodawców — widzieliśmy w nich jednak przede wszystkim Niemców, okupantów i przedstawicieli wrogiego Polakom narodu (za wyjątkiem jedynej panny Grytz, o której będzie mowa później).

Pozostali Niemcy byli funkcyjnymi o różnych stopniach: Bd.-Hauptmann Richter — suchy, kostyczny starszy pan, Saksończyk (w cywilu adwokat); Bd.-Inspektor Andreras Blaha, przystojny młody architekt z Eger (czyli czeskiego Chebu), typowy „Südetendeutsche"; Keller — szef działu narzędzi i sprzętu; Sattler — po cichu, a potem już otwarcie popijający; drugi Simon (Herbert); pochodzący z Rügenwalde Bd.-Inspektor Öfner; inspektorzy: Wagner i Dittrich oraz Harry Lippke, cywilny pracownik, krętacz i kombinator, urodzony, o dziwo, w Chicago, a ponadto jeszcze kilku innych, których nazwiska wypadły mi z pamięci. Inżynier Badhorn, mój bezpośredni zwierzchnik, Parteigenosse z trzycyfrowym numerem legitymacji (i ze złotym wianuszkiem dokoła odznaki partyjnej) wykazywał się kulturalnym i uprzejmym podejściem do nas, to jest do Jaśka i do mnie, aczkolwiek zwracał nam uwagę, byśmy przy nim nie rozmawiali po polsku, gdyż to mu psuje skupianie się przy pracy.

Uzupełnieniem tego zespołu były dwie sekretarki: antypatyczna brunetka, Fräulein Stürmer, pogardliwie odnosząca się do nas, Polaków, oraz złotowłosa, o bujnej fryzurze, panna Lieselotte Grytz. Pod koniec okupacji doszła do tego jeszcze Fräulein Fischer (imienia nie pomnę), czeska folksdojczka z Pragi, zesłana tu w ramach „Osteinsatz" („Służby Wschodu"), czyli przymusowego skierowania do krajów wschodnich dla wspomagania ich kolonizatorskiej „niemieckości". Krótko również pracowała w Kommandostelle panna Traudl Baumgartner, kruczowłosa, pełna wigoru Austriaczka z Landeck w Tyrolu. Ta nie kryła przed nami swojej niechęci do reżimu. W mojej pamięci zachowała się jako kobieta miła i koleżeńska, zwłaszcza gdy z urlopu w Tyrolu przywiozła mi kilka blaszek na laskę, takich pamiątek z głową jelenia i nazwą kurortu, jakie kolekcjonowałem. Wszyscy Niemcy stołowali się w sali jadalnej budynku, na II piętrze.

Niemcy nie znali polskiego języka i, jako „Herrenvolk", nie starali się go nauczyć. W naszych, prowadzonych po polsku rozmowach staraliśmy się nie zwracać uwagi Niemców na ich treść przez unikanie nazwisk niemieckich; zastępowaliśmy je synonimami. I tak Badhorn był u nas „Trąbką Kąpielową", Simon — to „Kuleczka", Keller — „Piwnica", Huland — „Papa" i tak dalej.

Spośród tego zespołu niemieckiej obsady (w większości mężczyzn w średnim wieku) wybijała się antypatycznością dwójka zdecydowanych nazistów: Oberstabsführer Topp i jego osobista sekretarka Stürmer. Przed Toppem wszyscy — Niemcy i Polacy — drżeli, zwłaszcza gdy podnosił głos, czasem prawie aż do ryku. Wobec każdego, kto mu podpadł, używał wyrażenia: „Ins KZ, hoppla!" („Hop, do obozu koncentracyjnego!"). Fräulein Stürmer była nacjonalistką adekwatnie do swego ultranazistowskiego nazwiska („Der Stürmer" — tygodnik, tuba propagandowa hitlerowskich antyżydowskich fanatyków, redagowany przez J. Streichera), a po za tym — kochanką Toppa, w okresach, gdy we Lwowie nie bawiła jego rodzina. Pewnego dnia (daty nie pamiętam) Topp wyjechał do oddziału karnego Baudienstu na Persenkówkę. Gdy wrócił, pozostali Niemcy zachowywali się dziwnie, unikali rozmów z nami. Pani Chlipalska dowiedziała się, że tego dnia odbył się „Sondergericht" — pokazowy sąd polowy, w którym Topp brał udział (być może jako przewodniczący). Sąd skazał na śmierć przez rozstrzelanie dwóch junaków Baudienstu za ucieczkę z oddziału. Wyrok wykonano5 .

Walther Topp robił w Baudienście błyskotliwą karierę. Wg Wróblewskiego początkowo był dowódcą Hauptstelle w Jarosławiu; w marcu 1941 został mianowany p.o. komendanta dla dystryktu lubelskiego. Odwołany do Niemiec, już w dniu 7 sierpnia 1941 przyjeżdża do Lwowa, a więc tuż po objęciu wschodniej Galicji przez niemiecką administrację cywilną (utworzenie dystryktu Galicji nastąpiło 1 VIII 1941); obejmuje stanowisko p.o. komendanta Baudienstu i od 12 XI 1941 jest pełnoprawnym komendantem na Galicję. „Leiter des Baudienstes" Hinkel nadaje mu stopień Oberstabsführera w dn. 2 IX 1943 Topp był ulubieńcem Hinkla, który cenił go za zdolności organizacyjne, rozmach i szybkość działania. Rządził galicyjskim Baudienstem przez dwa lata i jest odpowiedzialny za politykę ekonomicznego i fizycznego wykorzystywania polskiej młodzieży na tym terenie.

Nie znam dalszych losów Walthera Toppa, ale należy uważać go z tych racji, a zwłaszcza za udział w „Sondergerichcie" za zbrodniarza wojennego6. Ze Lwowa wyjechał w czerwcu 1944, gdy front niebezpiecznie zbliżał się do galicyjskiej siedziby Kommandostelle.

Pozostali Niemcy z Pułaskiego, mimo noszenia odznak NSDAP, byli raczej biernymi wykonawcami poleceń reżimu. Praca we Lwowie, daleko od wschodniego frontu, a zarazem w kraju nie dotkniętym alianckimi bombardowaniami, była na pewno formą dekownictwa, jeśli nie synekurą. Mieli wygodne mieszkania (głównie pożydowskie), znakomity wikt, zwolnienie ze służby wojskowej i różne dodatki płynące z przywilejów „Osteinsatzu". Ale tej pozycji musieli bronić, głównie przed pozostałymi w Niemczech kolegami i zwierzchnikami z Reicharbeitsdienstu. Zabawną scenę zanotowałem w dniu, gdy na zapleczu willi odbywało się świniobicie — „Schweinefest" , a panowie inspektorzy szykowali się do wielkiego obżarstwa. Kwik zarzynanej świni przenikał cały budynek, a właśnie w tym momencie Stabsführer Simon odbierał w naszym pokoju telefon od dawnego zwierzchnika z Reichu. „Ja, Parteigenosse Schmidt, wir leben hier ganz so, wie die Soldaten an der Front!" — wołał do telefonu ze dwa razy, obejmując dłonią słuchawkę, aby świński kwik nie doszedł za daleko. Partyjne poczucie tych wszystkich narodowych socjalistów (a większość z nich nosiła okrągłe odznaki NSDAP) nie było bynajmniej naruszane faktem, że pracują i ucztują w budynku, należącym do Żyda, Wigdera Chajesa, a zbudowanym przez innego Żyda, Feiwla Kasslera.

Jak wyglądały przed wojną przyjęcia w domu wiceprezydenta miasta? Chajes chętnie przyjmował gości; notuje, że w dniu jego urodzin zjawiło się kiedyś aż sto osób, przedstawicieli gminy żydowskiej! Kiedy indziej podejmuje śmietankę ludzi lwowskiej kultury z okazji wizyty wybitnego malarza judaistycznego, Szyka: „25 czerwca 1932. Około 55 osób wczoraj gościliśmy w naszym mieszkaniu. Urządziliśmy herbatkę (vernissage) dla Szyka. Był cały intelektualny Lwów, profesorowie, archiwariusze, malarze, uczeni".

A kogo gości pałacyk Chajesa teraz? Spośród opisanych przeze mnie starszych wiekowo Niemców największą kanalią okazał się najmłodszy z nich, elegancki i przystojny Andréas Blaha, Niemiec sudecki z Chebu, o wytwornych na co dzień manierach. Wraz ze swoim bratem, Josephem Błahą, inspektorem w jednym z oddziałów terenowych oraz Bd.-Inspektorem Zielske, wypożyczyli pistolety maszynowe „szmajsery" i w dniu likwidacji resztek getta lwowskiego ochotniczo poszli do getta „postrzelać sobie" do Żydów7 . Czy dosięgła ich kiedyś kara wymierzona przez ludzi, czy tylko Sąd Ostateczny? Nie wiem i zapewne nigdy się nie dowiem.

Antyżydowski fanatyzm, zanim rozrósł się do apokaliptycznych rozmiarów w państwie Hitlera, miał swoje oddźwięki i w naszym społeczeństwie. Odnotowuje to również Chajes, szeroko pisząc o pogromie Żydów po zakończeniu walk polsko-ukraińskich w 1918 r., w roku 1936 zaś zapisał: „11 czerwca 1936. Pałacyk mój stoi, czy też leży, obok wejścia do parku [...]

W tym parku od pewnego czasu akademicy napadają na Żydów. Przed tygodniem ośmiu ich pobiło do krwi i zabiło, zamordowało jednego Żyda, będącego w towarzystwie narzeczonej [...] Z okien mego burżujskiego mieszkania obserwuję dziś spacerowiczów. Do parku wchodzi mało Żydów — boją się!".

WROCŁAWIANKA WE LWOWIE

Niemiecka maszynistka, Lieselotte Grytz, panna w wieku już raczej „po-poborowym", wydawała się w tym środowisku zagubiona. Nie fraternizowała się z pozostałymi mężczyznami, a już zwłaszcza z Fräulein Stürmer. Jakież było moje zdumienie, gdy pewnego dnia, na schodach, odezwała się do mnie po polsku! „Ja jestem z Breslau, moja matka to Ślązaczka" — powiedziała, wymawiając to z twardym niemieckim akcentem. W dalszych rozmowach, prowadzonych potem już z panią Chlipalską (ale zawsze spoglądając na drzwi, czy ktoś nie nadchodzi) opowiadała o swojej rodzime, zniemczonych Ślązakach. Nienawidziła hitlerowskiego reżimu. Mieszkała w śródmieściu Wrocławia, a do Lwowa została skierowana przymusowo, tak jak inni w ramach „Ostein-satzu". Gdy po pewnym czasie przyjechała do Lwowa w odwiedziny jej matka, mogliśmy swobodnie porozumiewać się ze starą Ślązaczka w pięknej śląskiej gwarze. „Nas tam, Ślązaków, w Breslau, jest dużo!" Pani Danuta zaprosiła kiedyś Lieselotte na obiad do domu (rzecz niesłychana w naszych biurowych relacjach). Latem 1944 r. Lieselotte żegnała się ze mną. „Leszek, ta wojna jest przegrana! Odwiedź mnie po wojnie, zapamiętaj: mieszkamy w Breslau, przy Victoriastrasse hundertsieben!" Ten adres zanotowałem: Wrocław, Victoriastr. nr 107. Zmierzyłem na mapie, że ze Lwowa do Wrocławia jest prawie sześćset kilometrów. Pomyślałem, że chyba nigdy tak daleko nie dojadę — gdzie Lwów, gdzie Wrocław?...

Zabawną figurą była natomiast pochodząca z Pragi Fräulein Fischer, ni to Niemka, ni to Czeszka. Niezamężna starsza panna, nie pozbawiona „ściągu do mężczyzn" ale pozbawiona urody, wnosiła nieco humoru w nasze środowisko. Rozmawialiśmy mieszaniną polsko-czeską, a Fräulein Fischer spełniała niekiedy nasze drobne prośby, zwłaszcza dotyczące kartek żywnościowych i zakupów w sklepach „Nur für Deutsche". Odkupiłem od niej kilkanaście płyt gramofonowych z aktualnymi niemieckimi i czeskimi przebojami (nota bene — mam je do dziś i nie wiem, co z nimi zrobić?). Fräulein Fischer mieszkała niedaleko Kommandostelle i na soboty zapraszała do siebie „na sprzątanie" chłopaków z naszej obsługi, z zaplecza, zazwyczaj po dwóch. „Sprzątania" kończyły się wystawną kolacją przy patefonie, a chłopacy potem opowiadali cuda o gościnności i temperamencie starej panny.

JUNACY I INNI W KOMMANDOSTELLE

My, to jest junacy, stanowiliśmy dość zgrany zespół. Jasiek Dudryk, mój przyjaciel z gimnazjalnego jeszcze Klubu Kwitnącej Wiśni, dzięki świetnej znajomości języka niemieckiego, szybko stał się zaufanym pracownikiem działu robót terenowych (resort Hauptmanna Badhorna), gdzie rozpocząłem pracę.

Na początku do moich obowiązków należało kopiowanie instrukcji budowy dróg i sporządzanie odbitek świetlnych na papierze ozalidowym. Praca była dość żmudna, gdyż kopiowanie polegało na przerysowywaniu na kalce rysunków z książki oraz opisów pracy, wydrukowanych w gotyku „pisanym"; na szczęście tego rodzaju gotyk nie był mi obcy, co zawdzięczałem memu gimnazjalnemu profesorowi Mayerowi (Żyd, zginął w czasie okupacji). Powielanie ozalidowe odbywało się przez wkładanie kalki i papieru we wielką ramę i naświetlanie jej na słońcu, a następnie wywoływanie w skrzyni, napełnionej oparami amoniaku. O ile naświetlania na balkonie były okresami miłej bezczynności, to wyciąganiu odbitek ze skrzyni towarzyszyło wdychanie smrodliwych oparów, po których trzeba było nieustannie wietrzyć pokój.

Niedługo potem przeszedłem do kancelarii. Do moich obowiązków należała wysyłka i odbiór poczty, wydawanie materiałów kancelaryjnych i prowadzenie kartoteki polskich i ukraińskich junaków-przodowników z oddziałów całego dystryktu Galicji. W innych działach pracowali: Jurek Kapko, Józek Kraszewski czyli „Jóźwa", Zbyszek Gretschel, Jurek Martula (czyli „Tulą", z naszej gimnazjalnej paczki8 , Adaś Röhrich i łyczakowianin, a więc sąsiad, Jurek Ragankiewicz.

Na gospodarczym zapleczu budynku pracowali chłopcy, pochodzący przeważnie z podlwowskich wiosek. Byli to junacy oddelegowani z oddziału 1/500: Karol Noryński, Jurciu Łuczak, Jasio Karaban, Olechowski i kilku innych. Zajmowali się sprzątaniem, opalaniem domu, pracą w ogrodzie, byli do funkcji typu „zanieś — przynieś". Jeden z nich pełnił nieco bardziej zaszczytną funkcję „Kutschera" — woźnicy bryczki i stajennego dla pary koni. Trzech kierowców, mężczyzn, różniących się od nas dojrzałym wiekiem (i doświadczeniem), opiekowało się służbowymi samochodami; byli to panowie Dziurewicz, Marynkiewicz i Pańczyszyn (ten ostatni, pół-Ukrainiec, ale trzymający z nami „sztamę", był zarazem zręcznym krawcem, co wykorzystywali nasi inspektorzy, ku obopólnemu zadowoleniu). Dziurewicz opiekował się samochodem „stöver", limuzyną Toppa, z której ten był niezmiernie dumny, zwłaszcza gdy wyjeżdżał z zatkniętym na błotniku proporczykiem komendy. My po cichu fotografowaliśmy się w tej maszynie, ufając, że po wojnie każdy z nas będzie taką jeździł.

Zwierzchnikiem polskich junaków, pracujących na Pułaskiego, był Romek Widacki, jedyny z nas, który posiadał stopnień „Hauptwerkmeistra", podczas gdy my byliśmy tylko „Vorarbeiterami" lub „Vorwerkerami" (jeden, dwa lub trzy paski na rękawie munduru, nad trójkątnym symbolem Baudienstu). Zwyczajny chłopak, junak, nosił oficjalnie nazwę „Baudienstmann" lub — w formularzach statystycznych — „Pflichtarbeiter" („robotnik przymusowy").

Moją zwierzchniczką w kancelarii była sekretarka, pani Danuta Chlipalska, kruczowłosa brunetka o polsko-węgierskiej (po babce) proweniencji i wytwornych manierach. Była żoną inżyniera Tadeusza Chlipalskiego, szybownika i znawcy konstrukcji lotniczych, który już na początku wojny wyjechał wraz z ewakuowanymi warsztatami lotniczymi do Wielkiej Brytanii, skąd przesyłał jej przez Portugalię paczuszki żywnościowe. Pani Danuta ukrywała ten fakt, a wobec Niemców wyjaśniała, że „mein Mann", oficer, zaginął gdzieś w sowieckim obozie jeńców. Była z wykształcenia romanistką, ale znała też znakomicie język niemiecki, biegle pisała na maszynie i często służyła jako tłumaczka polsko-niemiecka. Gdy w kwietniu 1943 r. radio i prasa gadzinowa ogłosiły z wielką emfazą o odkryciu popełnionej przez Sowietów zbrodni katyńskiej, nasi Niemcy przychodzili składać jej wyrazy ubolewania, bo mąż, oficer, mógł się tam też znajdować — pani Danuta przyjmowała ich z poważną miną, gdyż musiała być konsekwentna w tworzeniu swego obrazu. Była pełna humoru, choć nie miała lekkiego życia; utrzymywała dwójkę małych chłopaków, Bibi (Janka) i Andrzejka, którzy czasem przychodzili do biura lub pomagali matce w odbieraniu przydziałów żywnościowych z oddziału przy ulicy św. Zofii. W naszym pokoju na I piętrze wraz z panią Danutą obsługiwałem małą wewnętrzną centralkę telefoniczną (o numerze miejskim 22-606), co pozwalało nam na bezpośrednie łączenie z miastem, bez obawy podsłuchu. Było to ważne, zwłaszcza wobec moich spraw związanych z tajnym nauczaniem, a później z konspiracją.

Jasiek w dziale Hauptmanna Badhorna wypełniał po niemiecku różne formularze statystyczne. Kilka z nich zachowałem (gdyż na ich odwrocie zapisywałem wykłady podczas „kompletów"); są to: „Sachverhalt zum Verlust von Arbeitsgeräten" (Wykaz strat sprzętu roboczego), „Wöchentlicher Arbeitsnachweis" (Tygodniowe zestawienie prac) itd. Jeden z nich, formularz ilościowego składu osobowego, zawierał też takie pozycje (w polskim tłumaczeniu): „Nr 26. Ilość uciekinierów ze służby (po siedmiu dniach skreślonych z ewidencji)" i „Nr 27. Ilość uciekinierów ze służby powtórnie ujętych i przekazanych do obozu karnego".

Inny formularz w tłumaczeniu polskim głosił:

„POJEDYNCZE ZEZWOLENIE POLICYJNE.
Nazwisko:.............,imię:.......
zatrudniony w:.......
jest uprawniony do skorzystania z Niemieckiej Kolei Wschodniej na trasie z Lemberg do:........i z powrotem
w czasie od....do.....
To zezwolenie jest ważne tylko w połączeniu z baudienstowym.......o numerze:...
Lemberg, dnia......(Pieczęć)".

Jeszcze dziś ciarki mnie przechodzą, gdy je przeglądam.

ABTEILUNG 1/500

Oddziałem Baudienstu, którego główną siedzibą byl „Zakład Ciemnych", kierował Niemiec, Bd.-Inspektor Schönhofer. Oddział składał się prawie wyłącznie z „lwowskich chłopaków". Junacy z 1/500 w większości nie byli skoszarowani, nocowali w domach. Budynki „Zakładu Ciemnych" mieściły administrację, magazyny i niewielką obsadę, złożoną z junaków pochodzących spoza miasta. Miejscem codziennej zbiórki była szkoła św. Zofii przy ulicy Stalmacha.

Mundur junaka (jaki ja również na początku „wyfasowałem") składał się z drelichowej bluzy i spodni, wytworzonych z jakiegoś pokrzywowo-jutowego materiału, szorstkiego i szybko płowiejącego, zielonkawej barwy, o kroju zbliżonym do brytyjskich „battledressów" (bluza wciągana, spięta w pasie, spodnie ściągnięte w kostkach), do tego dochodziła furażerka z nausznikami, zbliżona krojem do włoskich furażerek wojskowych. Na furażerce i na lewym rękawie widniał znak Baudienstu — trójkąt z literą „G" i dwoma skrzyżowanymi toporami strażackimi. Jako uzupełnienie stroju każdy otrzymywał też spodenki gimnastyczne o jaskrawo czerwonej barwie. Funkcyjni (Vorarbeiterzy i Vorwerkerzy) nosili okrągłe czapki z daszkiem w rodzaju polskich maciejówek.

Baudienstowe mundury junackie, zwłaszcza przy robotach polowych, szybko ulegały zeszmaceniu i maszerujący ulicą oddział prezentował się niezbyt okazale. Ratował ich jedynie marszowy krok i piosenki, śpiewane pełną piersią. Rytmiczny stukot już z daleka informował przechodniów o nadchodzących junakach, gdyż byli oni wyposażeni przez Wielką Rzeszę w drewniaki — buty skórzane, lecz na drewnianej podeszwie. Taki zbiorowy klekot, wraz z zawadiacką piosenka, stał się jak gdyby dźwiękowym symbolem lwowskiej ulicy. Dobór piosenek marszowych opierał się na najbardziej znanych pieśniach wojskowych i typowo lwowskich — od „W dzień deszczowy i ponury..." do „Znam ja jeden piękny zamek..." wraz ze zwrotkami o „białych orłach" , które „ma luba wyszywa". Baudienst-Inspektor Schönhofer zapewne nie orientował się w patriotycznej treści słów (sądzę, że tylko odczuwał dumę, że jego" oddział jest tak dziarsko wymusztrowany — podobnie jak Wielki Książę Konstanty był dumny z polskich wiarusów Księstwa Warszawskiego...).

Junacy śpiewali też własne piosenki z życia oddziału. W jednej z nich opisywali codzienny wikt, wyśpiewując (m.in., bo całej treści nie pamiętam):

„...A na obiad taka zupa:
Kocioł wody — jedna krupa!
Na kolację — mamałyga:
Jeszcześ nie zjadł — a już rzygasz!..."

Inna piosenka, na melodię „Marszu entuzjastów" (z sowieckiej komedii „Świat się śmieje") zaczynała się od słów:

„Ledwie słonko błyśnie z rana,
Na ulicach słychać już głuchy stuk;
„Jeden-pięćset" w swych kajdanach
Drewniakami szlifuje miasta bruk..."

Junacy tego około stuosobowego oddziału Baudienstu byli kierowani do rozmaitych robót, najczęściej budowlanych, ale pracowali też w gospodarstwach niemieckich (m.in. w Zimnej Wodzie), a nawet w wielkim sadzie i ogrodzie gubernatora dystryktu, Wächtera, przy ulicy Ponińskiego (w dawnej posiadłości hr. Skarbka).

Wiosną 1944 r. oddział pracował w okolicach Kulikowa (przy linii kolejowej Lwów — Lublin), gdzie był używany do prac leśnych, głównie przy załadunku drewna. Po porannej zbiórce na Stalmacha i po szczupłym śniadaniu (kawa zbożowa, chleb „komiśny" z buraczaną marmeladą) junacy maszerowali przez miasto lub jechali lorami tramwajowymi na dworzec kolejowy, a stamtąd byli dowożeni do stacji Borki Dominikańskie, do prac pod komendą niemieckiego nadzorcy i polskiego werkmistrza (był to Feliks Czepił, „swój chłopaka"). Popołudniowy powrót przez miasto zawsze odbywał się przy gromkim śpiewie. Polskie słowa piosenek otwierały im serca mieszkańców ulic, którymi maszerowali, aczkolwiek, gdy w pieśni o Felusiu Zdankiewiczu (co to „dostał urlop sześciotygodniowy") dochodziło do dosyć dosadnych sformułowań, niektóre okna zamykały się, aby dzieci nie słyszały takich paskudnych wyrazów. Idąc ulicą Kazimierzowską specjalnie wystukiwali swój rytm drewniakami, śpiewając pod budynkiem ukraińskiej policji krótką inkantację: „Petre, Petre, wyjdy z chaty! Nema Petra, piszoł s...!" Ponieważ zawsze towarzyszył im niemiecki inspektor (nie rozumiejący finezji ani polskich, ani ukraińskich zaśpiewek), uchodziło im to na sucho.

W ostatnich miesiącach niemieckiej okupacji lwowski oddział Baudienstu stał się dla wielu młodych mężczyzn miejscem tymczasowego schronienia przed poborem do robót fortyfikacyjnych, jak też zagrożonych aresztowaniem z innych przyczyn. Ta „ucieczka" odbywała się za cichą zgodą władz organizacji podziemnych. „Abteilung 1/500" stał się więc w pewnym sensie odpowiednikiem paryskiej Bastylii z lat przed rewolucją. Junacy z „Jeden-pięćset" byli powszechnie we Lwowie lubiani, jako „lwowskie dzieci", jedyny — w miesiącach okupacji — zwarty oddział, umundurowany (choć licho), śpiewający (za to głośno) polskie piosenki. Wszyscy widzieli w nich tych, którzy na pewno staną po stronie powszechnego zrywu, gdy na taki nadejdzie czas.

„UKRAINISCHER HEIMATDIENST"

Junacy powołani do Baudienstu byli w Galicji przydzielani do oddziałów na zasadzie narodowościowej: były oddziały polskie i ukraińskie, ale były też mieszane. Do jesieni 1943 r. nie było we Lwowie większych animozji narodowościowych, a wieści z Wołynia, gdzie rozpoczęły się napady i rzezie dokonywane na ludności polskiej — docierały z trudnością. Niemniej jednak lwowscy Ukraińcy szykowali się do zrywu — antypolskiego, antysowieckiego czy antyniemieckiego. Niemcy, którym zależało na spokoju w zapleczu coraz to już bliższego frontu, kokietowali Ukraińców rozmaitymi koncesjami politycznymi. Jedną z nich było utworzenie w maju 1943 r. we Lwowie ukraińskiej „Baudienst-Führerschule", szkoły przyszłych przywódców ukraińskich, którą już w czerwcu tego roku wizytował generalny gubernator Frank. Mieściła się ona przy ulicy Stalmacha, w rejonie ul. Zielonej. Ukraińskie oddziały Baudienstu przyjęły nazwę „Ukrainischer Heimatdienst" („Ukraińska Służba Ojczyźniana"). Jednym z przywódców szkoły był Bd.-Hauptmann Michael Russnak, Ukrainiec (czy może Łemko) z okolic Krynicy. Przychodził niekiedy do naszej Kommandostelle w eleganckim mundurze niemieckim, ale rozmawiał z nami uprzejmie po polsku. Pani Danuta przepisywała dla niego niemieckie teksty ukraińskich pieśni, śpiewanych przez jego junaków. „Du, junger Kosake, halte deine Fahne hoch, immer hoch!" — brzmiała jedna z nich, przygotowana na wieczornicę, na którą zaproszono niemieckich inspektorów z Kommandostelle.

Ukraińscy junacy zachowywali się butnie; maszerując po mieście wyśpiewywali swoje pieśni, szczególnie głośno, gdy przechodzili koło naszej komendy. „Chłopci, pijdemo borytyś za sławu, za Ukrainu, za Dnipr!" Te słowa szczególnie denerwowały „naszych" chłopaków, tych z zaplecza. Wyskakiwali do ogrodzenia posesji i przy słowach: „Chłopci, pijdemo..." przekrzykiwali: „Na kulach!" lub: „W kukuruzu, s..ty!". Nie zapowiadało to niczego dobrego.

Nie przeszkadzało to jednak, abym nie korzystał w „Führerschule" z zakładu szewskiego, w którym łatano buty. Szewc-junak nie tylko podzelował mi buciki, ale też wstawił dwie piękne łatki w ich wierzchu, w miejscu przetarcia. Innego dnia korzystaliśmy z kuchni szkoły; kucharz dał nam dodatkowo dziewięć porcji kiełbasy więcej, niż się należało. Zjedliśmy je zgodnie na ławce na Górze Jacka, przy powrocie do Kommandostelle. Ale też raz podpadliśmy Russnakowi na terenie szkoły. Za jakieś drobne przewinienie musiałem, wraz z innymi, zamiatać śnieg na podwórzu budynku.

Junacy ukraińskiego Baudienstu byli w 1944 r. zapleczem personalnym dla tworzonej we Lwowie ukraińskiej quasi-ochotniczej dywizji SS „Galizien". Przypadkowo trafiłem dnia 20 czerwca 1944 r. na uroczystość pożegnania ochotników na placu Bernardyńskim, przed Hotelem Krakowskim . Większość z nich nosiła mundury Baudienstu. Odchodzących z placu odprowadzały matki, które lamentowały i z płaczem obejmowały przyszłych żołnierzy. Nie przypuszczaliśmy, jak groźną sławą obrośnie wkrótce ta ludobójcza dywizja.

PRACE POD NIEMIECKĄ KOMENDĄ

Junacy we Lwowie, jak i w całym Generalnym Gubernatorstwie, wykonywali pod nadzorem Niemców rozmaite prace budowlane i porządkowe, m.in. przy budowie dróg i mostów, wycinaniu lasów, obróbce drewna, regulacji rzek, na koniec też prace militarne — kopanie schronów i okopów. Oddziały lwowskie brały udział w dużym przedsięwzięciu okupanta — budowie wielkiej obwodnicy kolejowej, omijającej miasto od północy, biegnącej przez Kamiennogród — Mszanę — Rzęsnę Polską — Hołosko — Zboiska — Prusy i łączącej linie przemyską bezpośrednio z tarnopolską, z ominięciem skomplikowanego węzła lwowskiego.

Zupełnie sporadycznie junacy byli wykorzystywani do pośredniego, na szczęście, udziału w eksterminacji Żydów. W Przemyślu brali udział w pracach porządkowych na terenie przemyskiego getta po jego likwidacji przez Niemców w 1943 r., podobnie było też w Tarnowie. W październiku 1941 r. ukraińscy junacy kopali rowy — rzekomo (jak im powiedziano) przeciwlotnicze — na terenie żydowskiego cmentarza, gdzie później, dnia 12 października, odbyła się egzekucja Żydów W Żmigrodzie koło Jasła junacy również kopali rowy; jak się okazało — groby dla późniejszej egzekucji Żydów (7 lipca 1942 r.).

Jedyny bezpośredni udział Baudienstu w akcji eksterminacyjnej (nie wiem, w jakiej mierze rzeczywisty) podaje profesor Ludwik Hirszfeld w swych wspomnieniach9 . Opiera się on na opowiadaniu junaka z Kielecczyzny, którego spotkał, ukrywając się w Czarkowie nad Nidą. Młodzi junacy byli zmuszani do doprowadzania Żydów z małego miasteczka na miejsce rozstrzeliwania ich przez Niemców; jeden z chłopców został zastrzelony za odmowę udziału w egzekucjach. Nie słyszałem, aby w latach 1941—1944 podobne wydarzenia miały miejsce w dystrykcie Galicji.

Specyficzny charakter miały prace, wykonywane przez oddział Baudienstu W5 w Rudniku nad Sanem. Niemcy, po zbombardowaniu przez lotnictwo alianckie ośrodka rakietowego w Peenemünde, w wielkiej tajemnicy zbudowali w okolicach Rudnika poligon ćwiczebny dla nowych rakiet balistycznych V-2, które miały rzucić aliantów na kolana w 1944 r. Inni junacy pracowali „przy budowie i utrzymaniu placu ćwiczeń oraz konstrukcji szosy wiodącej przez lasy z Pustkowa do Blizny w okolicach Mielca.

O ile się orientuję, to junacy w oddziałach dystryktu Galicji nie byli traktowani specjalnie źle. Inaczej było w innych dystryktach Generalnego Gubernatorstwa, gdzie traktowano ich brutalnie w myśl zasad nazistowskiego ekonomicznego i politycznego wyzysku. Skoszarowani młodzi ludzie byli bici i szykanowani w różnorodny sposób. We Lwowie na Persenkówce, opodal rogatki stryjskiej, znajdował się obóz karny Baudienstu, którego kierownikiem był Bd.-Inspektor Lump; we wrześniu 1943 r. odbywało w nim służbę (czy też karę) 112 junaków. Podobny obóz znajdował się w Świętosławiu koło Stryja (kierownik — Bd.-Oberinspektor Hoffmann).

Ogólnie biorąc, w oddziałach roboczych relacja między niemieckim inspektorem a junakami najczęściej odpowiadała stosunkowi: „Pan" — „niewolnik". Inaczej było w naszej Kommandostelle, gdzie byliśmy raczej urzędnikami, a Niemcy szefami. Nie istniała jednak żadna możliwość zbliżenia, dzieliła nas niewidzialna linia ukrywanej niechęci.

We Lwowie co jakiś czas mieliśmy możność oglądania szefów — czyli „Leiterów" — innych jednostek Baudienstu z Galicji, gdy przyjeżdżali do Lwowa na odprawy. Butni i hałaśliwi, napełniali niemieckim gwarem cały budynek na Pułaskiego. Wśród nich wybijali się dwaj arystokraci — baronowie: Otto Freiherr von Sächers i Freiherr Seuters von Lötzen — ten ostatni wyniosły, nadęty, z monoklem w oku, prawie wzorcowy typ pruskiego junkra. Parę lat po wojnie skonstatowałem na mapie, że Lötzen — to mazurskie Giżycko (początkowo nazwane Łuczany). Von Sächers, Oberstfeldmeister R.A.D., początkowo (w 1940 r.) kierownik Szkoły Dowódców Ukraińskich („Ukrainische Führerschule") w Nowym Targu, później kierował Hauptstelle 509 w Stanisławowie, gdzie zasłużył się działalnością proukraińską i „wybitnymi pracami leśnymi", choć pod swoją komendą miał głownie Hucułów, których — jak to wynikało z jego raportów — niezbyt sobie cenił.

ŻYCIE CODZIENNE NA PUŁASKIEGO

Junacy, oprócz umundurowania, wiktu i papierosów, otrzymywali żołd w wysokości... jednego złotego dziennie. Moje wynagrodzenie, jako Vorwerkera, wynosiło 218 złotych10 ), a oprócz tego pobierałem dodatkową żywność („Zusatzverpflegung") za żywienie się w domu a nie w macierzystym oddziale (w tym dostawałem też i ćwiartkę wódki miesięcznie oraz papierosy — smrodliwe „Haudegeny"). Żywność otrzymywałem w „Abteilungu" na ulicy św. Zofii. Było tego niewiele, ale pozwalało — wraz z przydziałami kartkowymi — na utrzymywanie mojej dość już licznej rodziny. „Wyfasowaniem", czyli wydawaniem żywności w „Abteilungu" zajmował się mój kolega Adaś Ustyanowski, który pełnił tam funkcję „szrajbera" czyli kancelisty. W jesieni dostaliśmy nowe mundury, tym razem z grubszego materiału, barwy ciemnobrunatnej. Bluzy miały już krój marynarek, a na kołnierzach, po obu stronach, były umieszczone stylizowane czerwone topory strażackie.

Do Kommandostelle dojeżdżałem codziennie z domu na Górnym Łyczakowie rowerem lub (w zimie) tramwajami. Willa Chajesa na Pułaskiego była położona w miejscu spokojnym, przy ulicy tonącej w zielem dużych drzew, tuż obok głównego — od strony miasta — wejścia do parku. Ogród był starannie pielęgnowany, zapewne tak, jak czynił to jego poprzedni właściciel. Z pamiętnika Wiktora Chajesa; „8 maja 1928. Nasz ogródek w tym roku przepiękny. Nabrał charakteru wielkopańskiego, dużo nowych róż, hortensji, piwonii i moreli. Trochę krzewów ucierpiało przez ciężką zimę [...] W miejscu zgniłego parkanu przyszły piękne sztachety, skromne krzaczki zastąpiły japońskie magnolie, szczepy owocowe wyparły stare krzewy. To wszystko po stronie południowo-wschodniej bierze od paru dni słoneczne kąpiele".

Latem i w jesieni 1943 r. sytuacja militarna Niemców nie wyglądała najlepiej. Po klęskach w Rosji, utracie afrykańskiego teatru wojennego i lądowaniu wojsk aliantów we Włoszech nastroje wśród mieszkańców Lwowa żywo podnosiły się. Każda ogłoszona przez radio wiadomość o przegranej niemieckiej bitwie wywoływała u naszych pryncypałów widoczne przygnębienie (a u nas skrywaną radość). Raz tylko Oberstabsführer Topp usiłował władczo wpłynąć na nastroje „polnischen Angestellten". Po wezwaniu wszystkich Polaków do swego gabinetu (a uczynił to pierwszy, i jak się okazało, jedyny raz), gdy my staliśmy, zdenerwowani, pod ścianami — palnął dłuższą mowę na temat „Wunderwaffe", tajnego niemieckiego wynalazku lotniczego, który w puch rozetrze wszystkie obce afrmie, a Wielka Rzesza niewątpliwie zwycięży. Wrócił właśnie z Berlina i wie coś na ten temat. Wkrótce skojarzyliśmy sobie przechwałki Toppa z rzeczywistością, gdy rakiety V-1 zaczęły bombardować miasta brytyjskie11 ).

Wieść o śmierci generała Sikorskiego w Gibraltarze (4 VI 1943) podcięła nas wszystkich. Stałem dłuższy czas, odwrócony do ściany, gdy pani Danuta płakała. Niemcy tego dnia nie odzywali się do nas. Później, w rozmowach, przekonywali, że to na pewno był „bolszewicki spisek". Nie podejmowaliśmy dyskusji.

Odwetowe bombardowania lotnicze miast niemieckich odbiły się echem również i w naszym światku. Do Lwowa zaczęły przyjeżdżać rodziny Niemców, pozbawionych w Reichu dachu nad głową, tak nazwani „Ausgebombten". Na Pułaskiego przyjechała rodzina Bd.-Inspektora Kellera i zamieszkała w pokojach na górze willi, gdzie dotąd Topp był jedynym lokatorem. Przyjechała również rodzina Öffnera. Inspektor Sattler coraz częściej chodził pijany i niekiedy pośpiewywał na melodię „Lili Marleen": „Wszicko jedno wojna, hast du heute Brot, wszicko jedno wojna: übermorgen Tod!".

Harry Lippke, magazynier, wzmógł swoje konszachty z Cyganami. Rumuńscy Cyganie, posiadający zagraniczne paszporty, wędrowali swobodnie swymi wozami po terenie Generalnego Gubernatorstwa. Nosili oni wspaniałe, pilśniowe kapelusze. W 1943 r. nasza Baudienst-Kommandostelle została zaopatrzona w wielkie ilości mundurów wojskowych, pozostałości po zwyciężonych armiach. W magazynie pojawiły się stosy egzotycznych dla nas bluz i spodni, których przynależność rozpoznawaliśmy po... guzikach. Były to bluzy holenderskie, francuskie, belgijskie, jugosłowiańskie i inne, nie wiadomo jakie. Część z nich była wydawana junakom do bardziej „brudnej" roboty, niektóre pan Pańczyszyn przerabiał na bryczesy i marynarki dla inspektorów, ale resztą zaopiekował się Harry Lippke. Sprzedawał je całymi stertami Cyganom, którzy podjeżdżali wozami na Pułaskiego i czym prędzej znikali, a magazyn powoli pustoszał. Nie sądzę, aby ten ukryty proceder nie był znany Toppowi; zapewne też miał w tym swój udział.

KOMPLETY I KONSPIRACJA

Już w 1942 r. stałem się, wraz z Jaśkiem Dudrykiem, uczestnikiem kompletów tajnego nauczania. O ile poprzednio, w czasie mego zatrudnienia na kolei, wytężająca dziesięciogodzinna praca nie pozostawiała mi marginesu na porządną naukę, to obecnie w Baudienście mieliśmy możliwość przyłożenia się do wykładów. W skład naszego pięcioosobowego zespołu wchodziły dwie dziewczyny — Jasia Kuczyńska, córka profesora chemii z lwowskiej Politechniki, Henryka Kuczyńskiego oraz Marysia Witkiewiczówna, córka prof. Romana Witkiewicza, wykładowcy mechaniki i wynalazcy, zamordowanego wraz z grupą „lwowskich profesorów" w pierwszych dniach niemieckiej okupacji. Piątym uczestnikiem był Zbyszek Zborowski, nasz kolega gimnazjalny. Zespół profesorski we Lwowie był dobierany przez organizatorów nauczania spośród najlepszych wykładowców gimnazjalnych i uniwersyteckich. Kierowniczką kompletu, a zarazem wykładowcą polskiego była dr Fryderyka Jarzębińska („Rysia"), matematyki i fizyki wraz z astronomią uczył dr Marian Puchalik, historii — dr Urszula Szumska i dr Maria Chmielewska, biologii — mgr Witwicki (Cytopek"), łaciny — p. Teresa Cyganowa, niemieckiego — p. Sabatowska, a ponadto kilku innych zacnych pedagogów.

Lekcje najczęściej odbywały się w mieszkaniu rodziców Jaśka, przy ul. św. Zofii 46, a więc niedaleko Kommandostelle, inne u mnie na Łyczakowie lub u Jasi na Łozińskiego. Czasami spotykaliśmy się w willi matki Marysi, pani Witkiewiczowej, na Nabielaka. Z tylnych okien domu widać było, ponad ogrodami doliny ulicy Wuleckiej, strome zbocza Wzgórz Wuleckich (gdzie dziś stoi pomnik w miejscu śmierci „Profesorów" — też i ojca Marysi). W Kommandostelle nie mieliśmy zbyt wiele roboty, a ja w dodatku często miałem preteksty dla dłuższych wyjść na miasto — z pocztą, po pocztę, do obydwu lwowskich Hauptstelle: na Obertyńską lub Mickiewicza, a więc lekcje mogły się odbywać i przed południem. Zadany materiał częstokroć „wkuwałem", trzymając książkę otwartą w szufladzie biurka. Po przerobieniu materiału III i IV klasy gimnazjalnej i po zdaniu sprawdzianów (obryłem łacinę u pani Cyganowej) rozpoczęliśmy kurs licealny. Wykłady notowałem zazwyczaj na odwrocie jakichś formularzy baudienstowych, bo o zeszyty było trudno. Czasem przemęczenie — pracą i wykładem — odbijało się na uwadze, bywało, że zasypiałem, siedząc przy stole. Pewnego razu miałem możność zaobserwowanie ciekawego zjawiska fizjologicznego — a mianowicie szybkości zjawisk sennych. Zapisując wykład profesor Jarzębińskiej — zasnąłem na siedząco. Nikt tego nie zauważył. Śniły mi się jakieś niesłychane wydarzenia, w których brałem udział, nowe i nowe akcje, gdzieś przemieszczałem się, coś się działo, co na pewno musiałoby zabrać w świecie rzeczywistym wiele czasu. Zbudziła mnie niespodzianie — cisza. To pani Fryderyka przerwała wykład, widząc moją „nieobecność". Przeprosiłem, i zerknąłem do zeszytu Jasi, aby nadrobić stratę. Okazało się, że przez czas mojego snu — oni zapisali nie więcej, niż jedno czy dwa zdania z wykładu! Starałem się później nie narażać siebie i kolegów na wstyd.

Wraz z kolegami z Kommandostelle należeliśmy do tajnych organizacji. Do jednej — na pewno wraz z Jaśkiem, Martulą, Ragankiewiczem i Kraszewskim (była to Narodowa Organizacja Wojskowa, podległa Armii Krajowej), inni (i chyba wszyscy pozostali) do innych komórek, jakich — nikt nie pytał. Przechodziliśmy podstawowe szkolenie wojskowe — naukę o broni i materiałach wybuchowych, o podstawach konspiracji i — najważniejsze — o metodach walki w mieście. Po zaprzysiężeniu dostawaliśmy rozmaite polecenia, związane z przygotowywaniem akcji „Burza", która była przewidziana w momencie wkroczenia na nasze tereny armii radzieckiej. Jednym z zadań, które otrzymaliśmy, było rozpoznawanie budynku dyrekcji niemieckiej policji przy placu Smolki i jego najbliższego otoczenia. We dwójkę z Jaśkiem przygotowaliśmy plik niemieckich formularzy „Fahndungsliste" — listy poszukiwawczej uciekinierów z Baudienstu (a było ich wówczas już wielu). Wypełniliśmy je fikcyjnymi nazwiskami i rozpoczęliśmy wędrówkę po kamienicach, otaczających gmach przy placu Smolki. Udając członków policji baudienstowej — dzwoniliśmy po kolei do wszystkich mieszkań, wypytując, czy nie mieszka tu taki a taki junak, bo go już od tygodnia nie ma na oddziale. Po krótkiej rozmowie dawało nam to możność zaszeregowania właścicieli mieszkania do kategorii: Polak, Niemiec, Ukrainiec, firma, zakład (jaki?) i tak dalej. Informacje odbierał ode mnie starszy pan, „wujek", który przychodził na Pułaskiego dla odwiedzenia „siostrzeńca".

GRY I ZABAWY

Wolny czas — niedziele i dnie, w których nie było nauki - spędzałem wraz z przyjaciółmi z Klubu Kwitnącej Wiśni. Szczególnie ulubionym miejscem stał się dla nas Janów, małe miasteczko położone 24 kilometry na północny zachód od Lwowa, nad wielkim stawem, przez który przepływała rzeka Wereszyca. Nasz krąg przyjacielski powiększył się o dziewczęta, uczestniczki tajnego nauczania i ich koleżanki. Jasia Kuczyńska wprowadziła swą przyjaciółkę, Jadzię Golias, córkę znanego filologa, autora naszych podręczników łaciny, później doszła Basia Matusiak, córka artysty-malarza, którego rysunki zdobiły inny nasz podręcznik — „Mówią wieki" (od polskiego). Była też Alicja Jurkiewicz z baudienstowej Hauptstelle 501 (Lwów-powiat), oraz Ala K., córka dyrektora lwowskiej elektrowni (zastrzelonego w pierwszym dniu sowieckiej okupacji). Alę wprowadziłem do naszego grona ja sam, po tym, gdy w czasie podróży służbowej do Krakowa ktoś ze znajomych poprosił mnie, abym się nią w drodze z Krakowa do Lwowa zaopiekował. Urządzaliśmy wieczorki taneczne po kolei u każdego z nas (wszystkie musiały kończyć się z nastaniem godziny policyjnej) i rowerowe wycieczki za miasto.

Wyjazdy do Janowa, w każdą pogodną niedzielę, miały swój rytuał. Najczęściej wyjeżdżaliśmy tam całą grupą na rowerach. Jazda kiepską, zakurzoną i dziurawą szosą zabierała nam nie więcej, niż półtorej godziny; ułatwieniem była ścieżka wydeptana przez pieszych wieśniaków, biegnąca tuż przy torze kolejowym. Odpoczywaliśmy zazwyczaj przy którymś z rozbitych czołgów niemieckich, śladów „bitwy granicznej" — pozostałości z pierwszego tygodnia niemieckiej inwazji w 1941 r. Niekiedy jeździliśmy też koleją, ciuchcią tak powoli jadącą, że inni łatwo wyprzedzali ją na rowerach12 . Czasem taką podróż spędzałem wraz z Alą na pomoście wagonu lub na jego dachu (to było najciekawsze). Stałą janowską kwaterę mieliśmy w domu pani Blicharskiej, skąd było blisko nad staw i na panującą nad nim Królewską Górę. Na pięterku mieszkał, czy może ukrywał się (na papierach folksdojcza!) niejaki pan Porębski z młodą Żydóweczką, śliczną dziewczyną, przefarbowaną na jasną blondynkę (co jednak nie dawało efektów zamaskowania jej pochodzenia). Jajka, mleko i ser dostawaliśmy u gospodyni, resztę trzeba było przywozić. W gospodarstwie pani Blicharskiej (którą po cichu nazwaliśmy „Drumlą") pomagała jej siostra, którą nazwaliśmy „Smutje" (takie żeglarskie wyrażenie). Do domu tego przyjeżdżała również inna paczka lwowskich przyjaciół z Adusiem Riedlem, Zbyszkiem Kuźmiakiem i piękną Zosią Seniówną. Większość czasu spędzaliśmy na jeziorze, wieczorem znów były patefonowe potańcówki. Wesołość przepełniała cały dom i trwała aż do odjazdu wieczornego pociągu do Lwowa. Nasz los — Jurka Martuli, Jaśka Dudryka, Tolka Kowalenki , Zbyszka Kuźmiaka i mój — powiązał się później w dalsze sploty na terenie Rzeszowszczyzny, w jesieni 1944 roku13 .

W PODROŻY SŁUŻBOWEJ

Ważnym wydarzeniem stała się dla mnie podróż służbowa, odbyta z Martulą w czerwcu 1944 r. Okazało się, że w Warszawie oczekuje transport szczepionek przeciwtyfusowych przeznaczony dla galicyjskiego Baudienstu, który należy jak najszybciej dostarczyć do Lwowa. Dostaliśmy wraz z Tulą odpowiednie „Marschbefehle", kartki żywnościowe i upoważnienia oraz pocztę do „Leitera" Baudienstu w Krakowie, aby przy okazji ją tam doręczyć. Do Warszawy dojechaliśmy drogą okrężną, przez Kraków, ze względu na niebezpieczeństwo poruszania się krótszą linią przez Lublin, gdzie wysadzanie pociągów i napady partyzantów stały się już zjawiskiem codziennym.

Warszawa (a było to na parę tygodni przed wybuchem powstania) wydawała się cała podminowana oczekiwaniem na coś, co ma nastąpić i co zerwie całkowicie okupacyjne kajdany. Niemcy budowali bunkry i zapory w ruchliwszych miejscach miasta, w oczach przechodniów widziało sie nienawiść i pogardę dla dzisiejszych panów. Piosenka o „Sercu w plecaku" była jak gdyby drugim państwowym hymnem. Odwiedziłem moją ciocię, mieszkającą tuż obok wiaduktu mostu Poniatowskiego. Miałem tam spać, ale prawie całą noc zabrało mi czytanie Kamieni na szaniec — książki nielegalnie wydanej, biblii wszystkich młodych, rwących się do walki. Nasze baudienstowe mundury połączone z naszym zachowaniem i językiem budziły wszędzie zdziwienie — polska umundurowana formacja? Te mundury nie były tu znane, gdyż ani w Warszawie, ani w całym dystrykcie warszawskim, Niemcy nie ośmielili się powołać Baudienstu, zapewne bojąc się społecznej reakcji.

Pudła ze szczepionkami odebraliśmy w Instytucie Higieny (dzisiejszym Zakładzie Ociemniałych i Głuchoniemych), tuż obok placu Trzech Krzyży. Starczyło nam jeszcze czasu na kąpiel w Wiśle, po drugiej stronie mostu Kierbedzia. Zrezygnowaliśmy z dalszego przebywania w zrujnowanej i zdetronizowanej, lecz dumnej stolicy, gdyż Tula obmyślił plan wykorzystania naszej delegacji dla ... wyskoku w Tatry.

W Krakowie Tula bezbłędnie poprowadził mnie na dworzec odstawczy wagonów pasażerskich pociągów. Parę godzin odczekaliśmy w nagrzanym, i już zapełnionym wagonie, zanim pociąg wjechał na stację wyjściową i zaczął jazdę ku Zakopanemu. Droga upłynęła w ścisku, przy kilkakrotnej kontroli kolejowej i policyjnej. Nastrój wyczekiwania opanował pasażerów, którego bezwładną cząstką byliśmy też i my. Czy na stacji z Zakopanem będzie łapanka? Na ostatniej stacyjce przed Zakopanem konduktorzy przynieśli od zawiadowcy stacji radosną wiadomość: dzisiaj w Zakopanem na dworcu nie ma żandarmów!

Nie mieliśmy żadnych papierów ani zezwoleń na przebywanie w Zakopanem, które od 1941 r. wraz z całym Podhalem było „terenem zamkniętym" („Sperrgebiet"). Z bezczelnymi minami udaliśmy się bezpośrednio z dworca do Kuźnic, ani chwili nie zatrzymując się w mieście, pełnym hitlerowskiej młodzieży, wojskowych rekonwalescentów i butnych szwabskich cywili. Po dojściu na Halę Gąsienicową znaleźliśmy miejsce w prywatnym schronisku Bustryckiej, a raczej na jego werandzie (dawne schronisko PTT na Hali było przejęte przez niemiecki „Alpenverein" i Polacy nie mieli tam wstępu), a przed wieczorem starczyło nam czasu na spacer nad Czarny Staw Gąsienicowy i odwiedziny u juhasów w szałasie, przy ognisku. Następnego dnia ruszyliśmy w górę ku przełęczy Liliowe. W Tatrach byłem po raz pierwszy w życiu i moje doznania przekraczały wszystko, co dotąd w górach mi się przydarzyło. Dzień był pogodny, widoki doskonałe. Przeszliśmy granią na szczyt Świnicy i po południu zawróciliśmy na Kasprowy Wierch. Prawie wszyscy napotkani turyści byli Niemcami, wielu z nich nosiło typowe tyrolskie skórzane spodnie. Najbardziej hałaśliwie z licznych mijanych przez nas wycieczek zachowywali się młodzi chłopacy w mundurach Hitlerjugend. Nienagabywani przez nikogo kupiliśmy na Kasprowym bilety na powrotną kolejkę, wpierw jednak pozwoliliśmy sobie na zrobienie pamiątkowego zdjęcia u „leikarza"14 stojącego obok granicznego słupka z literami: „D" — Deutschland — z jednej strony, i „S" — Slovakia — ze strony drugiej. „Leikarz" był agentem krakowskiej firmy fotograficznej, dzięki czemu już po wojnie udało nam się te zdjęcia wydostać z szafy firmy. Nie masz to, jak stara, galicyjska urzędnicza rzetelność!

Pierwsze zetknięcie z Tatrami zapoczątkowało moje późniejsze zamiłowania do wysokogórskich wypraw. Na razie jednak byłem młokosem w baudienstowym mundurze i marzenia musiałem zostawić na później.

Powrót do Lwowa przez Kraków odbył się bez kłopotów. Stabsführer Simon był nieco zdziwiony naszą całotygodniową nieobecnością, ale wytłumaczyliśmy to wojennymi trudnościami, napadami „Partisanen", zerwanymi torami itd. Szczepionki trafiły do oddziałów, ale na ich zastosowanie już czasu nie było.

NADCHODZI FRONT

Linia frontu niemiecko-sowieckiego na wiosnę 1944 r. powoli przesuwała się na zachód; 14 czerwca został zdobyty Tarnopol, odległy zaledwie 140 kilometrów od Lwowa. Front przez jakiś czas utrzymywał się na linii Brody — Tarnopol — Buczacz — Kołomyja. Niemcy w Kommandostelle już znacznie wcześniej opracowywali plany ewakuacji ze Lwowa, oczywiście „czasowej". Powielałem idiotyczne plany sposobu ustawienia samochodów i furmanek na szosie stryj skiej oraz miejsca kolumny pieszej, a Stabsführer Simon wypisywał coraz to nowe okólniki. Ale na razie nic się nie działo. Dopiero wieczór dnia wielkanocnego (9 kwietnia) przybliżył do nas prawdziwą wojnę. Gdy niespodziewanie całe niebo rozświetliły setki małych lampionów, powoli opadających ku ziemi, wszyscy wybiegli na dwór. Miasto zostało oświetlone kolorową łuną, którą podziwialiśmy. I dopiero wtenczas rozległy się wybuchy bomb. Samolotów nie było widać, choć reflektory przeciwlotnicze przecinały niebo wzdłuż i wszerz. Silniki samolotów zaryczały dopiero po pewnym czasie. Wtedy mieszkańcy ruszyli do piwnic. Nalot tej nocy nie był poprzedzony żadnymi ostrzegawczymi syrenami i był całkowitym zaskoczeniem.

Odtąd nocne bombardowania Lwowa odbywały się nieregularnie, czasem co noc, potem znów po kilku dniach. Efekty ataków lotniczych mogliśmy oglądać nazajutrz: ja na rowerze objeżdżałem główne ulice, sprawdzając domy mych przyjaciół i dalszej rodziny, podobnie robili to moi klubowi przyjaciele. Bombardowania były prowadzone chaotycznie, nie dotyczyły jakichś konkretnych obiektów czy dzielnic. Szczególnie jednak ucierpiały okolice Dworca Głównego i dworca Kleparów, rejony ulic Potockiego, Kochanowskiego, Nowy Lwów i Górny Łyczaków.

Po wojnie, czytając pamiętniki jednego z sowieckich dowódców Frontu Ukraińskiego, dowiedziałem się, że byliśmy bombardowani przez...kobiety. Był to dywizjon nocnych bombowców, złożony z niewielkich dwumiejscowych samolotów U-2, tak zwanych „kukuruźników", a obsługiwany całkowicie przez kobiety-pilotki. Te stosunkowo lekkie samoloty cechowała zdolność długotrwałego planowania, czyli lotu z wygaszonym silnikiem. Pilotki dolatywały nocą nad Lwów, wygaszały silniki i rozpoczynały zrzucanie bomb (niewielkich, bo udźwig takiego mini-bombowca wynosił zaledwie 200 kilogramów). Oczywiście inny samolot wcześniej nadlatywał z flarami — lampionami, które same zapalały się i zawieszone na małych spadochronach, opadały oświetlając cele.

Te widoczne zwiastuny nadejścia bezpośredniego zagrożenia — walk frontowych — wywoływały atmosferę napięcia również i w mojej rodzinie Rozpoczęła się panika wyjazdowa. Rodzice postanowili jednak, że miasta nie opuszczą. Matka zaczęła przygotowywać suchary „na czarną godzinę": kupowany „na pasku" chleb krajało się w kromki i suszyło na słońcu; później suchary zapakowane w papierowe worki wieszaliśmy na sznurach pod krokwiami strychowymi, tak, aby myszy się do nich nie dostawały. Okazało się to później zbawienne, gdy w czasie walk w mieście rzeczywiście nie było co jeść.

Pierwsze bombardowanie spowodowało teraz już autentyczny przestrach w Kommandostelle. Wprowadzono przeciwlotnicze dyżury nocne, co drugą czy trzecią noc musiałem spędzać na Pułaskiego. Ogłaszane syrenami alarmy lotnicze niekiedy były nieuzasadnione, ale elektrownia i tak wyłączała wtedy oświetlenie w całym mieście. Prawdziwy wstrząs nastąpił w nocy 1 maja, gdy jedna z bomb trafiła w sąsiedni budynek, odległą o kilkanaście metrów willę profesora Batowskiego (dzisiaj — budynek polskiego konsulatu). Nasz budynek został poważnie uszkodzony: naderwany dach, wybite szyby (zaklejanie papierem na krzyż nic nie dało), zdemolowane wnętrza. Rozpoczęła się ewakuacja wszystkiego, co można, do domu przy Pułaskiego 16, położonego naprzeciwko, przy samym wejściu do parku. Oberstabführer Topp wyjechał do Rzeszy (ten to miał nosa), szefem dystryktowego Baudienstu został Simon, awansowany do stopnia Oberstabsführera. Dwoił się i troił, a my powoli wstępowaliśmy w stan wewnętrznej euforii. Gdy doszły jeszcze do tego wiadomości o zdobyciu przez Polaków klasztoru Monte Cassino (18 maja), zajęciu przez aliantów Rzymu (4 czerwca) i lądowaniu aliantów w Normandii (6 czerwca) — naszej skrywanej radości nie było końca. Inspektor Sattler pił coraz więcej, na nocnym dyżurze wlewał w nas wódkę, a raz nawet polał mi głowę alkoholem, gdy nie chciałem wypić. „Wszicko jedno, wojna!" — wyśpiewywał, a potem przechodził na modny niemiecki przebój: „Es geht alles vorüber, es geht alles vorbei...". Niemcy odsyłali swoje rodziny na zachód, ale wyjechała też do Wieliczki pani Chlipalska z dziećmi i ja zostałem sam w kancelarii, w pokoiku z widokiem na park, lecz zacieśnionym gratami, na parterze przy Pułaskiego 16. Chaotyczne bombardowania trwały dalej, bomby nie oszczędziły również Panoramy Racławickiej, znajdującej się niedaleko nas, w pawilonie na wzgórzu nad Stryjskim Parkiem, jak również rozwaliły oranżerię w parku, blisko naszego pałacyku.

Jeszcze na wiosnę przybył do kancelarii nowy współtowarzysz, wspomniany już Jurek Martula, czyli „Tuła", przyjaciel klubowy, którego umieściliśmy z Jaśkiem w Baudienście dla uchronienia przed zapowiedzianym poborem do prac fortyfikacyjnych. Tuła dobrze mówił po niemiecku. Zarówno Jasiek jak i ja oraz Tulą byliśmy w XI Gimnazjum uczniami prof. Wilhelma Mayera, germanisty, znakomitego pedagoga. Do dziś jeszcze, zbudzony w nocy, potrafię wyrecytować: „Das Plusquamperfectum bezeichnet eine Handlung, die bereits in der Vergangenheit vollendet worden ist", jak również: „Wer reitet so spät durch Nacht und Wind? Es ist der Vater mit seinem Kind". (Nota bene: potem jeszcze „Zapiataja" w sowieckiej dziesięciolatce uczyła mnie tego samego: „Kto skaczet, ktom czytsia pod chładnoju mgłoj? Jezdok zapozdałyj, s nim syn maładoj". Znajomość obu jeżyków ratowała mnie w różnych sytuacjach życiowych).

Drugi z naszych przyjaciół, junak Staszek Szczęk, od lipca pracował, a raczej udawał pracę, w naszym nowym budynku, gdzie sprzątał i zamiatał pomieszczenia. Jego również uratowaliśmy od wcielenia do drużyn robót fortyfikacyjnych Na zapleczu domu, w podwórzu, graniczącym ze skarpą parkowego wzgórza, ekipa chłopaków z „Jeden-pięćset" kopała leniwie i w wesołym nastroju podziemny schron przeciwlotniczy. Wszystkich przepajała myśl, że już wkrótce...

W miarę możności naszą pracę kancelaryjną wykorzystywaliśmy też dla sporządzania „lewych" dokumentów — legitymacji Baudienstu dla ukrywających się członków organizacji. Ponieważ miałem nadzór nad drukami, bez trudu wydobywałem formularze „Baudienstpassów"; podpis Simona i Toppa miałem już wcześniej wyćwiczony (do dziś jeszcze potrafię tak się podpisać), odcisk zaś okrągłej pieczęci z „wroną" na fotografii uzyskiwałem z pewnym strachem, podsuwając Simonowi stosy innych legitymacji. Zrobiłem też dla siebie taką legitymację, nie umieszczając na niej nazwiska, dla ewentualnej konieczności ukrywania się. Wyrobiłem również legitymację Marysi Bojkównej (jako Jadwidze Popowicz), gdy musiała ukrywać się po słynnym odbiciu jej ze szpitala przez akowską bojówkę.

Sporą przyjemność miałem z zawarcia znajomości ze Stanisławem Dülzem. Ten młody chłopak, zagoniony do łopaty w lwowskim Baudienście, okazał się utalentowanym rysownikiem-karykaturzystą. Szybkość rysunku, robionego kreską tuszową, z podmalowaniem tła farbkami, oraz zmysł humoru, pozwalały mu na prawie błyskawiczne tworzenie karykatur. Nasi Niemcy „wypożyczali" go sobie nawzajem i podziwiali rysunki, robione na służbowym „szellershamerze", kreślarskim bristolu. Poprosiliśmy Staszka do siebie. W kilku dosłownie minutach powstał satyryczny rysuneczek, przedstawiający mnie i Tulę w kancelaryjnym znoju. Na innym rysunku uwidocznił junaka-Szwejka, w opadających spodniach, z menażką i pajdą komiśnego chleba. Miło mi było, gdy kilkanaście lat po wojnie znalazłem jego nazwisko w czołówce filmów o Bolku i Lolku, produkowanych w bielskiej wytwórni filmów dla dzieci (a też i młodzieży, i dorosłych!).

Ostatnie tygodnie czerwca i początki lipca 1944 r. upływały w prawie całkowitym rozprężeniu. Obaj z Tulą obijaliśmy się, pracy kancelaryjnej było niewiele; kiedy tylko sytuacja na to pozwalała — urywaliśmy się do mieszkania na Asnyka 4, czyli do „Home" (tak nazwaliśmy nasz lokal klubowy), w którym Tuła miał swój pokój. Niemcy wysyłali, co tylko było możliwe, do Krakowa, ja kilka dni spędziłem na Dworcu Czerniowieckim, nadzorując wraz z kilkunastu junakami wysyłkę narzędzi budowlanych z magazynów Kommandostelle. Dom przy Pułaskiego 1 stał pusty, okaleczony. Chodziłem tam niekiedy, aby wykąpać się w kafelkowej łazience pana Chajesa. Do pobliskiego, dosłownie o krok, Parku Stryjskiego wychodziliśmy w każdej wolnej chwili, rozkoszowaliśmy się świeżą zielenią, barwami kwiatów na wielkich klombach, ciszą alejek, prowadzących w górę, ku placowi Targów Wschodnich. Jeszcze niedawno Wiktor Chajes, właściciel posesji przy Pułaskiego, mógł z balkonu willi wielokrotnie cieszyć się widokiem tłumów, zwiedzających pobliskie Targi Wschodnie; Targi były efektem jego inicjatywy i starań. Z pamiętnika Wiktora Chajesa. „9 września 1928. Przewspaniała niedziela targowa. Z balkonu pięknego mego pałacyku obserwuję tłumy zdążające na plac Targów Wschodnich. Ruch europejski, tysiące aut, autobusów, tramwajów i trochę powozów. Pogoda piękna, tłumy rozbawione, dobrze ubrane, jasne twarze. Lwów żyje. Dwa razy byłem dziś na Targach i pójdę po raz trzeci".

Ostatnie Targi Wschodnie zostały otwarte, zgodnie z planem, 3 września 1939 r., w trzecim dniu wojny, ale jak pisze Chajes — nikt nie przychodził na nie, wobec bombardowania miasta i szoku wojennej gorączki. Podczas niemieckiej okupacji pawilony Targów stały się niemieckimi magazynami wojskowymi.

Ofensywa sowiecka (nazwana później „operacją lwowsko-sandomierską") ruszyła 13 lipca. Wojska sowieckie przesuwały się coraz bliżej Lwowa i już 18 lipca zajęły Kamionkę Strumiłową i Złoczów. Trwały przygotowania do zapowiadanej akcji „Burza", sprawdzano alarmowe plany mobilizacyjne. Nasza konspiracyjna drużyna bojowa dostała jednego przydziałowego „stena", którego prawie-że z nabożeństwem składaliśmy i rozbierali w naszym „Home". Zawieszono lekcje tajnych kompletów — niestety, tuż przed naszymi egzaminami maturalnymi; jedna tylko Jadzia Golias zdążyła je zdać w innej grupie szkoleniowej, co uroczyście uczciliśmy w „Home" przy okazji świętojańskiego wieczorku. W „Home" panowała dobra muzyka, melodie Peter Kreudera i di Lazarro, uczyliśmy się modnego swinga, a raz nawet zaprosiliśmy nauczyciela tańca ze szkoły pana Wieczystego. Wiadomości o postępach inwazji wojsk alianckich w Normandii doprowadzały nas do szczytów radości: że zaraz, że już, że niedługo...

KONIEC LWOWSKIEGO BAUDIENSTU

17 lipca miasto opanowała panika. Rosjanie podobno przerwali front i są już 35 kilometrów od Lwowa! Jadąc rowerem przez miasto widzę grupki ludzi, stojących na chodnikach i o czymś rozprawiających. Łyczakowską w dół jadą kolumny aut i czołgów, maszeruje niemiecka piechota. W Kommandostelle zastałem rozgardiasz — lataninę Niemców i poganianych przez nich junaków, zbijanie jakichś skrzyń, wszędzie panowała gorączkowa krzątanina. Wraz z Basią pojechałem na rowerach na łyczakowską rogatkę i dalej na wzgórza Kajzerwaldu, skąd przy dobrej pogodzie można było sięgać wzrokiem daleko na równinę Zniesienia, ale niczego nie dostrzegliśmy. Następnego dnia (18 lipca), gdy zjawiłem się na Pułaskiego, natrafiłem na ostrą dyskusje Simona z Jaśkiem; szef proponuje nam wyjazd wraz z Baudienstem, Jasiek odmawia, Simon grozi „feldżandarmerią". Wyskakuje do oddziału 1/500 na Zofii po resztki należnego suchego prowiantu i wódkę; tu dowiaduję się, że oddział ma być dzisiaj rozwiązany, a kto chce, ten może dziś do godziny 20 wyjechać wraz z kolumną wozów. Na ulicy Dwernickiego spotykam maszerujący oddział naszych junaków. Idą wystukując dziarski rytm marszowy, śpiewają „W dzień deszczowy i ponury..." i na przemian gwiżdżą tę melodię. To wywołuje entuzjazm wśród ludzi — wybiegają z domów, uśmiechają się, pozdrawiają machając rękami... Kochani chłopcy, prawdziwe dzieci Lwowa. Za godzinę rozpuszczą ich do domów. Po południu jeszcze raz idziemy na Kajzerwald. Teraz już nawet bez lornetki widać w dole, na północnym wschodzie, prawdziwy front: kłęby dymu, rozbłyski wybuchów, samoloty bombardujące cele naziemne i inne samoloty, atakujące tamte. Już słychać tu, na Kajzerwaldzie, kanonadę artyleryjską. W nocy — bombardowanie lotnicze, nalot trwał od 2 do 3 nad ranem. Gdy następnego ranka zjawiłem się na Pułaskiego, zastałem jeszcze kilku naszych Niemców, krzątających się przy samochodach. Mrugnąłem na Jaśka, ten dał sygnał Tuli — i wycofaliśmy się bramami przejściowymi wiodącymi na ulicę św. Zofii. Tak, bez pożegnania i bez żalu, rozstałem się ze „Służbą Budowlaną w Generalnym Gubernatorstwie" i willą wiceprezydenta Chajesa. Kanonada nasilała się, a o godzinie 14 pierwsze pociski artyleryjskie spadły na Łyczaków. Niebawem rozgorzały walki w mieście, do którego od południowego wschodu, od strony ulicy Zielonej, wtargnęły czołówki Rosjan.

Kilka dni później, 24 lipca, wezwany planem alarmowym naszego plutonu nałożyłem biało-czerwona opaskę i ubrałem czapkę z orzełkiem. We Lwowie rozpoczęła się akcja „Burza". Ostatnim, końcowym elementem Baudienstu, jaki zapamiętałem, był widok obu drużyn naszego plutonu „Świteź" w czasie zbiórki na ulicy Asnyka: prawie wszyscy chłopcy byli ubrani w mundury baudienstowskie. Na rękawach szaro-zielonych mundurów ostro odcinały się biało-czerwone akowskie opaski. Był piękny, letni dzień.

CIĄG DALSZY NIE NASTĄPI

Wraz z postępem ofensywy wojsk sowieckich rozsypywały się „w proch i pył" wszystkie ogniwa administracji okupanta, w tym struktury niewolniczego Baudienstu. Chłopcy szli do domu, do lasu czy do wojska, jak komu wypadło. Wielka obwodnica kolejowa Lwowa pozostała niewykończona. Nazwa miasta „Lemberg" wróciła na właściwe miejsca, do encyklopedii i foliałów historycznych. Nie wiem, co rzeczywiście stało się z kolumną ewakuacyjną lwowskiej Kommandostelle — podobno została starta z powierzchni przez sowieckie czołgi na stryjskiej szosie.

Dalsze losy moje i przyjaciół starałem się przedstawić już wcześniej (por. „Semper Fidelis", 1994, 1995 15).

Raz jeszcze mignął mi widok baudienstowych mundurów, w zgoła niespodziewanych okolicznościach. W lutym 1945 r. maszerowałem, wraz z moim 8 zapasowym pułkiem piechoty WP, szosą z Jarosławia do Rzeszowa. Był ostry mróz, szosa była oblodzona i zaśnieżona, maszerowaliśmy nocą, aby uniknąć ewentualności ataku lotniczego. Naprzeciw nas pojawiła się w ciemnościach inna kolumna — byli to jeńcy niemieccy, konwojowani przez Rosjan. Maszerowali na wschód, szli „nie w nogę", po prostu wlekli się. Na końcu kolumny jechało kilka furmanek napełnionych zwłokami, na nich siedzieli też inni jeńcy, poobwiązywani bielejącymi w nocy bandażami. Mijając jeńców ze zdziwieniem zobaczyłem wśród nich dwóch mężczyzn w mundurach baudienstowych junaków! Nigdy nie dowiem się, czy byli to rzeczywiście junacy, „przy okazji" zagarnięci przez Rosjan z powodu ich mundurów, czy może niemieccy uciekinierzy, którzy przebrali się w takie mundury.

DŁUGO PO WOJNIE

Starałem się prześledzić losy moich współtowarzyszy pracy z ulicy Pułaskiego. Ekspatriacja rozsypała ich po całym świecie. Niektórzy z nich są nadal towarzyszami moich wycieczek i przyjacielskich spotkań: Jasiek Dudryk — obecnie prof. dr J. Darlewski, wykładowca Politechniki Gliwickiej, Jasia i Jadzia — kumpelki z kompletów (obie są lekarkami); z Tulą — w dalekim Avignonie — utrzymuję kontakt listowy. Jóźwę Kraszewskiego, chirurga ze Szczecina, spotkałem niespodzianie w Abchazji, na „Drodze Wojenno-Suchumskiej" — (gdy byliśmy tam, wraz z Jaśkiem, na PTTK-owskiej wycieczce). Jurek Ragankiewicz, lekarz-torakochirurg, przez długie lata leczył gruźlików w głuchołaskim sanatorium. Odwiedziłem również Staszka Dülza, starszego, nieco zgorzkniałego pana, w Bielsku-Białej, na osiedlu „Złote Łany". Nie zachowały się jego lwowskie rysunki z czasów Baudienstu: jego matka wszystkie je we Lwowie spaliła, bojąc się, aby nie wpadły, jako podejrzane materiały, w ręce NKWD 16).

Wśród żyjących nie ma naszych koleżanek z kompletów: Marysi Witkiewicz i Basi Matusiak (obu — farmaceutek) oraz Staszka Szczęka. Zbyszek Zborowski zaginął, jako oficer artylerii WP, na Łużycach, w ostatnich tygodniach wojny.

Andrzej, starszy syn pani Chlipalskiej, jest działaczem Towarzystwa Miłośników Lwowa, redaguje w Krakowie znakomity kwartalnik „Cracovia — Leopolis". Ala K. rozpłynęła się w krakowskim krajobrazie, pozostawiając mgiełkę niespełnionej miłości.

Znacznie mniej wiadomości mam o „chłopakach" —junakach z zaplecza Kommandostelle. Widackiego odwiedziłem pod koniec wojny, już w mundurze wojskowym, w Jarosławiu. Karol Noryński był w latach 1944-1945 członkiem „Istriebitielnych batalionów" polskich oddziałów, zorganizowanych i dowodzonych przez NKWD, a przeznaczonych do ochrony polskich wsi przed napadami UPA.

Jeżdżąc po wojnie szosami Podkarpacia wielokrotnie miałem możność oglądania chłopców kopiących piłkę — w tych właśnie jaskrawo czerwonych gimnastycznych spodenkach baudienstowych. Coś jednak pozostało...

Poszedłem również śladem zanotowanego adresu Lieselotte Grytz we Wrocławiu, gdzie po wojnie osiadłem. Ulicę „Victoriastrasse", a raczej jej szczątki, odnalazłem niedaleko Dworca Głównego — krzyżowała się ze „Strasse der S.A.", główną trasą wylotową na południe, przemianowaną na ul. Powstańców Śląskich. „Victoriastrasse" nazywała się teraz — nomen omen — ulicą Lwowską. Cała ta ulica, jak i wszystkie sąsiednie, była zapełniona doszczętnie wypalonymi kamienicami, gdyż leżała w zasięgu pasa obronnego „Twierdzy Breslau". Niemcy, broniąc się przez ponad trzy miesiące w centrum Wrocławia, spalili wszystkie domy leżące na południe od linii kolejowej, dochodzącej do Dworca Głównego, tworząc przedpole obronne. „Victoriastrasse 107", mieszkanie Lieselotte, było jedną wielką, trzypiętrową ruiną. Mój ślad się urwał. Niesprawdzone wiadomości, że Lieselotte wraz z matką przeniosły się na Psie Pole, nie dały mi dalszej nitki do poszukiwań.

Problem Baudienstu w Generalnym Gubernatorstwie powoli zatarł się w pamięci wojennej historii Polski. Pewne echa trafiają się czasem w literaturze, dwaj junacy baudienstowi pojawili się w kadrach filmu o Janie Pawle II. Dopiero Mścisław Wróblewski w 1978 r. opracował obszerną historię „Służby Budowlanej", jako temat swej pracy doktorskiej, w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk (opublikowaną pod tytułem Służba Budowlana (Baudienst) w Generalnym Gubernatorstwie 1939—1945, zob. przyp. 1).

W r. 1999 i 2000 miały miejsce interpelacje w Senacie, dotyczące odszkodowań dla przymusowych pracowników Baudienstu i objęcia ich ustawą o kombatantach. Odpowiedzi — ze strony Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie — były negatywne, aczkolwiek Fundacja przyznała pewne niewielkie, jednorazowe odszkodowania.

Moja życiowa przygoda z Baudienstem (o ile tak mogę wyrazić się o tej przymusowej, bądź co bądź, pracy) nie pozostawiła mi specjalnie traumatycznych wspomnień. Miałem wówczas dziewiętnaście lat i każde ówczesne doświadczenie umiałem zapisać na stronę przygody, a nie tragedii życiowej. Wszystkich zapamiętanych kolegów wspominam z sympatią, choć w pamięci zacierają się już ich nazwiska czy twarze. Z niektórymi związałem sie węzłami serdecznej przyjaźni, innych chętnie zaprosiłbym na kawę i wspomnienia, gdybym znał ich dzisiejsze losy. Bo, jak mówi sentymentalna piosenka, zasłyszana niedawno w radio:

„Wypijmy, panowie, za kolegów, do dna,
— Bo oni — to my, a my — to mgła..."


PRZYPISY


1 M. Wróblewski: Służba Budowlana (Baudienst) w Generalnym Gubernatorstwie 1939—1945. Warszawa 1984.
2 W jednym z tych domów —jak sie po wojnie o tym dowiedziałem — mieszkała Margaret Poray, autorka ciekawych, bardzo osobistych pamiętników z czasów okupacji (Z tej i z tamtej strony. Wspomnienia, Kraków 1970).
3 „Górą Diabła" nazywano stromy, bezdrzewny stok w parku, ciągnący się od strony ulicy Poniatowskiego ku płaskiemu dnu dolinki z główną aleją. Nadawał on się do karkołomnych zjazdów na sankach. Tutaj Zbigniew Herbert złamał nogę, który to defekt towarzyszył mu przez całe życie.
4 W. Chajes: Semper Fidelis. Pamiętnik Polaka wyznania mojżeszowego z lat 1926—1939.Kraków 1997.
5 G. Hryciuk: Polacy we Lwowie 1939—1944. Życie codzienne. Warszawa 2000, s. 236. Autor podaje, że 6 listopada 1943 rozstrzelano publicznie trzech junaków Baudienstu (Polaka i dwóch Ukraińców) „za systematyczną ucieczkę i uchylanie się od robót w Baudienście".
6 Za zbrodnie wojenne w Polsce wytoczono proces jedynie Heinrichowi Hinklowi, „Leiterowi" Baudienstu. Zmarł w więzieniu w 1950 r., nie doczekawszy się wyroku.
7 Przypuszczalnie było to dnia 2 czerwca 1943. W tym dniu Niemcy rozpoczęli akcję ostatecznej likwidacji resztek getta (por. E. Jones: Żydzi lwowscy w okresie okupacji 1939—1945. Łódź 1999).
8 Martula („Tula") był moim kolegą już od pierwszej klasy szkoły powszechnej; razem też graliśmy na mandolinach w kółku mandolinistów, którą prowadził pan Waligórski w szkole św. Marii Magdaleny. Tula był bratankiem dr. Stanisława Ostrowskiego, prezydenta miasta Lwowa w latach 1936—1939.
9 L. Hirszfeld: Historia jednego życia. Warszawa 1989.
10 218 złotych — to było mało albo dużo. Ceny towarów reglamentowanych („kartkowych") niewiele różniły się od cen przedwojennych, bilet tramwajowy kosztował 40 groszy, gazeta (gadzinówka) — 25 groszy, ale bochenek chleba na czarnym rynku kosztował ok. 25 złotych, a za obiad w Warszawie („dwa razy „warszawski kotlet" i piwo") zapłaciliśmy z Tulą w lipcu 1944 r. 175 złotych.
11 Pierwsze bombardowanie Londynu przy pomocy „latających bomb" miało miejsce 13 czerwca 1944 r.
12 O janowskiej ciuchci opowiadano anegdotę: Ścieżką obok toru idzie babcia. Maszynista jadącego obok pociągu zapraszają: „Siadajcie, babciu, podwiozę!". Na to babcia: „E nie, nie mogę, ja się śpieszę na targ do miasta!"
13 L. Sawicki: Po burzy. „Semper Fidelis" (Wrocław) 1994 nr 5 i 6.
14 „Leikarz" — popularna nazwa ulicznego fotografa, robiącego zdjęcia przy pomocy małoobrazkowego aparatu „Leica". Na podstawie otrzymanego kwitku można było następnego dnia wykupić gotowe zdjęcia w kantorze firmy.
15 L. Sawicki: Akcja „Burza" we wspomnieniach. Dziesięć lipcowych dni 1944 roku; W berlingowskim mundurze; Burza po „Burzy". „Semper Fidelis" (Wrocław) 1994 nr 4 i 1995 nr 1 i 2.
16 Tak postąpiła również moja rodzina, gdy już byłem w polskim wojsku, a oni we Lwowie. Przepadły zdjęcia z akcji „Burza" i większość zdjęć z pracy w Baudienście. W krainie „Wielkiego strachu" wszystko mogło być podstawą do aresztowania i wywózki, nawet czyjeś zdjęcia w jakimś dziwnym mundurze.


Copyright (c) 2006 Instytut Lwowski
Warszawa
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Materiały opublikowano za zgodą Redakcji.


Powrót

Licznik