Marek Celt - to nom de guerre Tadeusza Chciuka.

Urodził się on w 1916 roku w Drohobyczu. Na UJK we Lwowie uzyskał przed wojną dyplom mgr. prawa, studiował też muzykę. Od 1927 roku w ZHP (harcmistrz). W czasie wojny bierze udział w walce to z jednym okupantem, to z drugim. Kursuje jako kurier ZWZ między okupowaną przez Sowiety Małopolską Wschodnia a Budapesztem. Służy w Wojsku Polskim we Francji i Szkocji, gdzie kończy Szkołę Podchorążych Artylerii. W grudniu 1941 roku skacze za spadochronem do okupowanego przez Niemców Kraju jako kurier rządu gen. Sikorskiego, wraca do Londynu w czerwcu 1943. Pełni funkcję kierownika kurierów w MSW. Jest członkiem redakcji tajnej Rozgłośni Polskiej „świt" w Anglii. W kwietniu 1944 skacze powtórnie ze spadochronem do Polski jako emisariusz premiera Mikołajczyka. Powrót III-cim „Mostem" w lipcu tegoż roku. W grudniu 1945 roku leci do Warszawy jako sekretarz Misji do Spraw Demobilu. Aresztowany przez UB, po kilku miesiącach zwolniony. Pracuje w Wojewódzkim Urzędzie Ziemskim w Krakowie. Współdziała z Polskim Stronnictwem Ludowym w walce przeciw sowietyzacji Polski. We wrześniu 1948 - prześladowany przez UB - musi uchodzić z Kraju. We Francji wstępuje do PSL, redaguje Biuletyn Informacyjny PSL, jest prezesem PSL - Okręg Paryż. Działa w harcerstwie we Francji jako instruktor, jest naczelnikiem „Sokoła" w Paryżu. Od początku 1952 roku bierze udział - na falach eteru pod pseudonimem „Michał Lasota" - w walce przeciw komunizacji Polski, jako redaktor działu wiejskiego, komentator polityczny, autor słuchowisk w Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa w Monachium. Przez kilka lat prezes Syndykatu Dziennikarzy Polskich w Niemczech Zachodnich, W ostatnich latach przez przejściem na emeryturę (1983) wicedyrektor RP-RWE. Od 1981 roku prezes Samodzielnego Oddziału b. żołnierzy AK w RFN. Od 1988 roku prezes PSL na uchodźstwie. Autor książek By parachute to Warsaw i Koncert. Opowiadanie cichociemnego. Obecna książka Biali Kurierzy opisuje pierwszą fazę walki z okupantem sowieckim.


Marek Celt (Tadeusz Chciuk)

„Biali Kurierzy”


FRAGMENT

ZAKNEBLOWANE MIASTO

W Stryju szybko poszło, zgrabnie. Komuś dałem nominację, komu innemu szyfr, od jeszcze kogoś wziąłem jakieś hasło. Na cztery ręce z Tońkiem roznosiliśmy potem prywatne listy i dolary, a na wieczór już byliśmy we Lwowie.

Tu on był gospodarzem, ja gościem. Dał mi „szac-melinę", pochowaliśmy „liworwery" i Tońko zniknął gdzieś na trzy dni, a ja odbywałem urzędowe rozmowy. Ale jak mi przykro było, jak żal przy tych spotkaniach. Rozmówcy, poważni ludzie, narzekali na brak zrozumienia sytuacji pod Sowietami przez Budapeszt, przez Paryż. „U nas jest o wiele gorzej niż nawet pod Niemcem, a przez radio o nas nic. A już te złote polskie, co nam pan znosi z Budapesztu, to skandal. Meldowałem nie raz, nie dwa, że to na nic, że trzeba dopiero złote wysyłać przez San z Przemyśla na tamtą stronę, traci się dużo, ludzie giną przy tych przeprawach. Czy to nie zbrodnia? A nam tu więcej pieniędzy potrzeba niż tam, bo tam cały naród pomaga, a tu pełno wrogów nawet poza bolszewikami. Jak macie nam przynosić złote — to lepiej nie przynoście nic. Funta kłaków taka pomoc warta."

I w ten deseń dalej i dalej. A przecież mówiłem to rotmistrzowi Janowi i nawet nie raczył odpowiedzieć. Potem roznosiłem listowo-dolarową prywatną radość. Bo „zwykli" ludzie wiedzieli, że nie złote należy posyłać. Sam przy tym aż rosłem od środka, wielkie to szczęście dawać ludziom trochę szczęścia. A może jeszcze większe byłoby mieć udział w budowaniu oporu przeciw okupantowi, żeby się to lepiej kleiło.

Tylko... ten Lwów, Jezu, jaki inny, smutny, taki nagle obcy. W zapłakanych domach bardziej jeszcze polski niż zawsze był, ale miasto nie to samo, wrogie, inaczej wszystko wygląda, inaczej szemrzą ulice i place, zapach nawet inny mają. Błoto, brudny śnieg, szarość jakaś taka zła. Nikt nie śpiewa, tylko megafony ryczą obce melodie i przeraźliwe slogany komunistyczne. Wszystko jakieś wymuszone tymczasowe, brud, smród i ubóstwo, po chodnikach rozpanoszone wrzaskliwe chamstwo sowieckie. Czuję, jak mnie ogarnia straszna, bo bezsilna wściekłość. Bronić się przeciw temu, spokój zachować, ale jak to trudno!

Ostatni raz, gdy widziałem Lwów, tuż przed wojną — to była piękna Europa, Zachód w najlepszym tego słowa znaczeniu. Dorodna, urodziwa kobieta. Teraz — jakaś Azja, szpetota, szkarada nie do zniesienia. Co oni z naszym miastem najdroższym zrobili?

Polakom głodno, chyba z wyjątkiem tych z Czerwonego Sztandaru, o których wszyscy zgodnie mówią, że będą wisieć, kuli na nich szkoda za to co robią, co w swoim szmatławcu wypisują. (Ach co za patrioci stalinowscy, ach co za wielbiciele Chruszczowa i „Zapadnej Ukrainy"!...). Dzieci jakieś nagle dorosłe, patrzą ponuro, takie to stare-maleńkie a nieszczęśliwe, ludzie prawie ze sobą nie rozmawiają, tak, to szatańska sprawa, przemienili nam bolszewicy nasz Lwów w inny świat.

A jednak — gdzie się tu obrócisz, to Polska, każda ulica, każdy plac, pomniki (z wyjątkiem tego nowego, drewniano-betonowego, postawionego przed Teatrem Wielkim dla upamiętnienia sowieckiego „zwycięstwa"), gmachy, kopiec Unii Lubelskiej, Ossolineum, cmentarz Obrońców Lwowa, muzea, trzy katolickie katedry, kościoły, kościoły, Czarna Kamienica, lwy przed ratuszem, Virtuti Militari pod herbem, wciąż piękny choć zniszczony dworzec — gdziem to ja się nałaził w tych kilku dniach, tak jakbym chciał to wszystko zamknąć pod powiekami, utrwalić, bo ja wiem na jak długo. Mój uniwerek i Ogród Kościuszki, moje Konserwatorium im. K. Szymanowskiego, i to drugie, to „lepsze" z Chorążczyzny, i Akademicka, i pasaż Mikolasza, kaplica Boimów. Nóg nie czułem, jak po tym marszu na nartach z Zawadki do Matmanstalu, każdą wolną chwilę wykorzystywałem na „zwiedzanie" Lwowa, zresztą konspiracyjne spotkania i tak rzucały mną jak piłką, z jednego końca miasta w drugi.

Raz, po takim łażeniu „w te i wewte" dosłownie padałem na nos i to nie tylko ze zmęczenia ale i z głodu- Od szklanki mleka rano do późnego popołudnia nic w ustach, nic w żołądku. A kupić tu co? Gdzie? Sklepy albo pozamykane albo puste. Aż tu Na Bajkach widzę w oknie jakiegoś sklepiku słoik z orzechami laskowymi, ślinka mi do ust przyszła. Wchodzę, dzwonek przy drzwiach, jakiś pan patrzy na mnie pytająco, jakby z wyrzutem, że niby czego ja od niego chcę. A ja mówię słabym głosem;

— Pan Polak?
— Polak, taże lwowiak.
— Ja jestem bardzo głodny, może coś u pana kupię?
— Nic pan nie kupi, bidaku, bo nic nie mam, a sklep trzymam otwarty temu, że kazali ci tam.
— A może choć te orzechy z okna?
— Ach tak, przepraszam, zapomniał ja na śmierć. Proszę, ta niech pan bierze cały słoik, proszę.
— Ile mam zapłacić?
— Ta nic! Jedno dobre słowo.

Tak było we Lwowie nie raz i nie dwa. Od ust sobie odejmowali a innym dawali. Jeśli choć iskra łączności dawcę i odbiorcę połączyła na moment.

Na ulicę Tkacką wreszcie też znalazłem czas, wpadłem do starego radcy Toczyskiego, mistrza stolarskiego, ale jakiego oczytanego, oblatanego. Mieszkałem u niego na stancji w czasie studiów. To był potomek jednego z tych, co zginęli na Górze Stracenia. Popłakał się staruszek jak bóbr, posmarkał, opowiadał coś, wypytywał bez ładu i składu, bardzo się posunął pan radca, bardzo go Hitler ze Stalinem „posunęli". Ale nagle zmieniła mu się twarz, spoważniał, wydostojniał i dobitnie, głosem prawie młodego człowieka powiedział:

— Panie Tadeuszu, zmiana warty, teraz wasza kolej walczyć, wasz obowiązek odzyskać, zwyciężyć.

—Tak. I pomścić tę klęskę, zmazać... sanacyjny wrzesień. Obrócił ku mnie z wysiłkiem głowę, błysnął oczami i... zrobił mi prawdziwy wykład. Na „klęskę" się nie zgadza, była tylko „przegrana bitwa". Wojna trwa, wojna nie jest przegrana i nie będzie. (jota w jotę mówił to jeszcze na jesieni, Jędrkowi i mnie, Tatuś, gdyśmy roztrząsali naszą tragiczną sytuację). A wrzesień nie był sanacyjny, tak nie można mówić. On, radca, tego rządu Mościckich, Rydzów, Składkowskich nie cierpiał, bo oni byli przeciw narodowi, dyktatura była i do tego niemądra, ale we wrześniu zachowali się tak, jak tego cały naród chciał. Trzeba było walczyć, nie wolno było oddawać „korytarza", nie wolno było po-ko-jo-wo godzić się na zajęcie przez Hitlera nowego kawałka Europy, bo potem mogło już być dla całego świata za późno. Myśmy pierwsi przeciwstawili się bandycie — i tego nam nikt nie odbierze. A co do klęski jeszcze — to on myśli, że to było... moralne zwycięstwo. A teraz, przeciw drugiemu bandycie, takie samo moralne zwycięstwo odnoszą Finowie, ten bohaterski naród...

— Tak, panie radco — wtrąciłem się tu. — Fantastyczny naród! Ale i jego przywódcy tacy sami, nikt z nich nie uciekł.

Toczyski pochylił głowę, pomilczał i ciągnął swój wykład.

— Nasi uciekli, prawda, ale to byli „przywódcy", rządzący prawem kaduka. Jak kto o nich mówi, nie może nie wspomnieć o moście w Zaleszczykach. Ale nie wszyscy byli tacy. Beck na przykład słusznie mówił o honorze, to była narodowa racja . Co innego Mościcki albo Rydz. Mościcki gadał, że na pewno zwyciężymy, bo mamy genialnego wodza na czele, nie godził się na rząd jedności narodowej, bo „nie chciał się z opozycją dzielić... sławą". A ten „genialny wódz" wykrzykiwał, że nie oddamy ani guzika, To, co oni mówili, to nie była racja tylko... tromtadracja. Uciekli, prawda. Ale jest we Francji nowy rząd, taki, jakiego sobie życzy cały naród, wystarczy z kimkolwiek tu pomówić, żeby wiedzieć, że za Sikorskim są wszyscy, za Paderewskim. No więc młodzież tego narodu to musi też rozumieć, wiedzieć, że ma jedną drogę przed sobą: nie poddawać się, walczyć, odzyskać, zwyciężyć.

Patrzył przy tym na mnie staruszek tak, jakby chciał powiedzieć, że się dziwi, że ja jeszcze tu a nie we Francji. I mruknął:

— Świat stanie po naszej stronie, po stronie Finów, bo porządni ludzie nie mogą się poddać bandytom, żadnemu z nich. „Krzyż splugawiony razem z młotem padnie". Ale — żeby tak było — trzeba walczyć.

Zmęczył się radca całkiem widocznie. Posapał jeszcze, pomilczał, a potem uścisnął mi dłoń i poszedł do siebie, kaszląc, powłócząc nogami. Żal mi serce ścisnął: już go pewnie nie zobaczę, już się nie dowie, że co do mnie to dziwił się niesłusznie. Ale testament nam zostawił — testament przodków naszych.

Dotrzymywała mi towarzystwa jego żona, siwiuteńka jak gołąb, zawsze cichutka jak trusia, rzadkiej nawet jak na Lwów dobroci kobieta. Podtyka mi oto coś do jedzenia, zaprasza, wprost prosi, mimo że ja się prosić nie daję, bo stale jestem głodny. Rozmawiamy półgłosem. W obszernym domu Toczyskich pełno jakichś ludzi. uchodźców, „bieżeńców" — jak się teraz mówi — po kilka osób w jednym pokoju. Kto tylko przyszedł, brała go pani Toczyska pod dach, ale na kilku podopiecznych sparzyła się; jak się tylko ugruntowały trochę bolszewickie porządki, czerwoną nienawiścią zaczęli odpłacać za dobroć. Dlatego właśnie półgłosem rozmawiamy, nie zawsze wiadomo, kto co myśli — powiada pani Toczyska — kto co powie gdzie nie trzeba.

Ale wkrótce koniec naszym szeptom, w pokoju zaczyna się szaleństwo, zwariowana córka radcy z pierwszego małżeństwa, stara panna, której życie polegało na zamęczaniu macochy (to słowo do pani Toczyskiej zupełnie nie pasowało) wtyka nos przez drzwi do kuchni i, nawet się nie witając, skrzeczy do mnie: „Aha, jeden z tych 'bohaterów'! A co, nie mówiłam panu, że Lwów diabli wezmą!" (O, żmijo! mówiłaś, mówiłaś, pamiętam dobrze. Hitler zajął wtedy właśnie Pragę, a ja kułem prawo cywilne do egzaminu magisterskiego, gdy ty wleciałaś do mego pokoju i zaczęłaś mi przed nosem machać mapką z Wieku Wieczornego: „Niemcy czarne, Austria czarna — darłaś się jak opętana — teraz także Czechy czarne, a niedługo i Polska będzie czarna. Warszawę diabli wezmą, Kraków i Lwów diabli, i wszystko diabli, za moje nieszczęście, za to, że wy wszyscy tacy!" Takeś krzyczała, cholerna, zapiekła w osobistej złości Kassandro! Wyprosiłem cię wtedy z pokoju, ale przy każdym spotkaniu potem, na schodach, w kuchni, przy śniadaniu — raczyłaś mnie złośliwie swoimi przepowiedniami. Pamiętam!).

— Ale mówiła pani wtedy, że Lwów będzie czarny, a jest czerwony — powiadam, wściekły, nie panując nad sobą — taka z pani prorokini jak z koziej d... trąba.

— Panie Tadziku — interweniuje pani Toczyska — ta niech si pan nie denerwuj!, Ola tak si tera, biedna, źle czuji.

— Ale będzie czarny, będzie, niedługo, zobaczy pan — upiera się wariatka. — Choć wy wszyscy tacy niby dzielni, wojacy, odważni, jak to na wojence ładnie, Zadwórze — „Termopile Lwowskie", a jakże, a jakże, stoi ułan na widecie, bohaterzy spod Dupienki, gówno ułani, gówno bohaterzy. Czołgi i już! Po bohaterach! I Lwów będzie czarny, za moje zmarnowane życie, przez endeków, Żydów, Rusinów, akademików, socjalistów, przez księży, przez wszystkich mężczyzn! Ta co pan myśli, ciemniak taki jeden, że jak prawo skończył, szpargą mu si magisterium udało, to więcej wi ode mnie? Ja miała maturę, jak pan jeszcze piechotą pod stół nie zaczął chodzić, ja si biła o Lwów — ale potem, jak wy wszyscy tacy, to ja mam was gdzieś, o, tu.

Wypięła się tyłem do nas i trzasnęła drzwiami.

— Biedna kobita — mówi szeptem pani Toczyska — ona była naprawdę bardzo dzielna podczas obrony Lwowa w osiemnastym roku, ale jak jej chłopiec zginął, ułan, zakłuli go dzieś pod Zagórzem czy dzie, to si jej wszystko pomieszało. Ojca nienawidzi, że si ze mną drugi raz ożenił, Tadka nienawidzi, choć to jej brat przyrodni, wszystkich mężczyzn nienawidzi, a mnie nienawidzi najgorzej, bo już byłam w latach, a jeszcze mi si udało wyjść za mąż. No i tak poszło, cały Lwów jest dla niej wstrętny, cała Polska, Panu Bogu bluźni, żyje na „nie", ja od niej od lat słowa „tak" albo „dobrze" nie słyszałam, już nie mówię „dziękuję", nikt tego nigdy nie słyszał, pan słyszał? Ci biedni uciekinierzy, co tu mieszkają, boją si jej jak ognia. Tak ładnie grata kiedyś na pianinie, a tera tylko czasem przejdzie koło niego, pięścią uderzy w klawiaturę i trzaśnie wiekiem, że cud, że to si jeszcze wszystko kupy trzyma. Popsuty rozum, zmarnowane życie, żeby tylko, Panie Boże nie dopuść, duszy całkiem nie zatraciła. Chodzi tu jeden ksiądz od Świętego Marcina, rozmawia z nią, mówi, że jeszcze si nie zniechęcił, ale czy ja wim...

— A co ona tak tam wykrzykuje teraz u siebie?

— A, ostatnio nic innego nie robi, tylko wykrzykuje na głos tę „Przepowiednię Tęgoborską", wi pan Tadzik, niby od Wernyhory, to: „w dwa lat dziesiątki nadejdą te pory, że ogień z nieba wytryśnie, sprawdzą si wtedy pieśni Wernyhory..." Ojciec, mój mąż znaczy, też to wciąż czyta, ali inaczyj rozumi niż ta biedna. „Krzyż splugawiony razem z młotem padnie", słyszał pan Tadzik co mówił i jak mówił.

— Tak, słyszałem, bardzo popularna to teraz wróżba, wszędzie się na nią natykam. Ale pani mówi, że Ola to inaczej czyta, inaczej rozumie? Nie wierzy w nią?

— Nie. Deklamuji różne zwrotki tej przepowiedni, wybucha śmiechem, krzyczy, że to nieprawda, i układa swoje własne kontrwróżby. Często bardzo nieprzyzwoite, sprośne, że słuchać nie można.

— A Tadek gdzie?

— Tadek? Myśli pan, panie Tadziku, że ja wiem, dzie on jest? Nie chce mu si uczyć, po całych dniach dzieś si włóczy z chłopakami, ma w komórce rewolwer schowany, ja już tylko modlić si mogę, więcej nic. A i słyszałam, że jakichś młodych poaresztowali, tu, na Zamarstynowie, siedzą, W święta po celach kolędy śpiewali i okropnie ich skatowały te czorty.

— Też mi się coś o uszy obiło, straszne to rzeczy. Ale jeżeli Ola na głos krzyczy, że Lwów będzie czarny, czyli że Hitler tu przyjdzie, to może się to całkiem źle skończyć, jeszcze was kto zadenuncjuje- — E, nie przypuszczam, wszyscy wiedzą, że ona nienormalna. A swoją drogą to jest jej idee fixe, ten Hitler we Lwowie, często nas tym raczy. Już przed wojną tak wykrzykiwała. Tera jeszczy bardziej. A potem płacze. Tera pewni także leży, biedna, u siebi na łóżku i ryczy. gorzko płacze jak skrzywdzony dziecku. Ale jakby tam kto wszedł, to by zara była zła jak osa, jak wściekły żbik, tak jak tu przed chwilą. Biedny, biedny człowiek.

Po tej wizycie na Tkackiej pełny byłem nie tylko „testamentu" starego radcy, ale i tego durnowatego Olinego „Lwów będzie czarny, Lwów będzie czarny". A gdzieś w podświadomości kiełkował niepokój, żeby nowe Lwowskie Dzieci nie porwały się masowo, tym razem całkiem z motyką na słońce, (na „Słoneczko"), dużo krwi by tylko daremnie — bo za wcześnie — popłynęło. Ten Tadek z rewolwerem, konspirujący z chłopakami... A może jednak ta wariatka ma rację, może przyjdzie do wojny niemiecko-sowieckiej. I stopniowo zacząłem sobie dorabiać do tego jej „czarnego Lwowa" argumenty.

Przecież to dwa różne światy, ogień i woda; jak długo może hitleryzm z komunizmem żyć w zgodzie przez jedną granicę? Przecież jak Niemcy zajęli we wrześniu Drohobycz i Borysław, a potem wycofali się i oddali Zagłębie Naftowe Stalinowi — to najpierw w pośpiechu ale dokładnie, grund ich, zniszczyli wszystko, co jeszcze po wrześniowym bombardowaniu i pożarach pozostało, wywieźli z urządzeń rafineryjnych, co się dało. Czy tak robi sprzymierzeniec sprzymierzeńcowi? Przecież Hitler chce zabierać z tej strony linii Mołotow-Ribbentrop wszystkich dawnych kolonistów niemieckich do Rzeszy. Ci nasi koloniści osiemnastowieczni z Korostu mówili Matusi, że wkrótce wyjadą, prawie cały Korost opustoszeje i Ugartsdorf i Koenigsau i te inne kolonie. A to tylko powiat drohobycki, dzisiaj obłast', województwo, zaawansował mój Drohobycz, psia krew! Przecież Niemcy zawsze obiecywali Ukraińcom wyzwolenie, niepodległą Ukrainę. A z drugiej strony Sowieci (jak się to teraz niepoprawnie mówi) chcą opanować cały świat. Komunizm — cytował mi jeden z moich rozmówców przemówienie jakiegoś politruka na UJK (dziś to jest Uniwersytet Iwana Franki) — nie zatrzymuje się nigdzie, komunizm jest dynamiczny. zawsze w ruchu, będzie wciąż szedł naprzód, ma cel, może tylko przystanąć na chwilę, taktycznie, ale potem wciąż naprzód — w pieriod. — aż spotka się ze sobą po drugiej stronie kuli ziemskiej. Politruk wydzierał się, że świat należy do wielkiej idei, niezwyciężonej idei Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina i nic się jej nie oprze. A Hitler znów szczeka o tysiącletniej Rzeszy. Czy więc ci dwaj zbrodniarze mogą się nie wziąć za łby, mogą nie skoczyć sobie do gardła? Kretynka Ola mówi, że Lwów będzie czarny, no dobrze, będzie, niemieckie czołgi — wiemy już przecie jak szybko umieją się... czołgać — przepędzą sowieckich czubaryków z karabinami na sznurkach, ale to nie znaczy, że zostaną tu na stałe, że Lwów zawsze ma być czarny. Niemców z kolei przepędzimy my, nie sami, rzecz jasna, ale z pomocą Anglików i Francuzów — a może i Amerykanów — Lwów będzie znowu biało-czerwony! Nasz! Lwów jest Semper Fidelis, pierwsze miasto polskie odznaczone Orderem Virtuti Militari,już nie jedyne, bo i Warszawa teraz, po wrześniu, słusznie się jej to należało, ale Lwów był pierwszy. To radca ma słuszność, a nie Ola. Bandyci wezmą się za foy, a świat się od nich po kolei uwolni, od „Uebermenschów" i od bolszewików. A my zostaniemy, będziemy gospodarzami u siebie. Z Ukraińcami się pogodzimy, pogodzi nas wspólna miłość do tej niezwykłej ziemi, a te bolszewickie przejścia nam to ułatwią, i im nie lepiej pod Stalinem-Słoneczkiem niż nam. Trzeba im dać, co im się należy, równouprawnienie, własny uniwersytet, autonomię, a nie sanacyjne kłamstwa. szykany i pacyfikację — to przecież bracia Polaków, to i ich ziemia rodzinna. Najbliżsi nam z wszystkich Słowian, może tylko obok Słowaków. Rozlewaliśmy sobie nawzajem krew, a bo mało to się waśni rodzinnych zdarza? Acerrima proximorum odia.' Ale mijają przecież. Za to przemieszaliśmy się tak, że czasem trudno powiedzieć, ile w kim krwi płynie więcej; polskiej czy ruskiej (przepraszam: ukraińskiej, oni są na tym punkcie czuli, tak się chcą nazywać, w porządku, mają prawo, po co drażnić) a także ormiańskiej, i czasem tatarskiej, i niemiecko-austriackiej, i żydowskiej, bo i Żydzi czuli się często Polakami i asymilowali się tu we Lwowie może częściej niż gdzie indziej. Czy tu nie mogłoby być tak jak w różnorodnej a zjednoczonej Szwajcarii? Przecież to cudowne miasto — unikat w całym świecie — trzech różnych arcybiskupów czy metropolitów katolickich, łacińska katedra, greckokatolicki św. Jur, ormiańska katedra, a i oberrabin jest tu jakiś, są protestanci, prawosławni, nawet mahometanie, kilka kultur ze sobą współżyje, kilkoma językami ludzie mówią. Gdzie takie drugie miasto na świecie? Nic bym nie miał przeciw temu, żeby język ukraiński był tu drugim równoprawnym językiem urzędowym. I to miasto miałoby być bolszewickie albo hitlerowskie, to znaczy barbarzyńskie albo... barbarzyńskie, czerwone albo czarne? To miasto-klejnot. W czyste lwowskie serdeczne złoto wieki wprawiły tu wiele cennych kamieni — a teraz miałoby się to wszystko zaprzepaścić? Boże, nie daj! Boże, ratuj! Lwów przecież, o Lwów chodzi, o serce polskości, także trochę ukraińskości... ale nie o bolszewicki Ciemnogród, bez wolności, bez uśmiechu, bez radości, bez śpiewu, bez... bałaku.

Gdy mnie ludzie pytają, co sądzę, co myślę o przyszłości, o wojnie, o tym wszystkim — pchają mi się te myśli same do głowy i na wargi. Wyłuszczam im swój, dość sztucznie, na strzępach Tęgoborskiej Przepowiedni i proroctw Kassandry-Oli zbudowany, optymizm. Mam, pewnie naiwną, nadzieję, że ich to wzmocni. „Krzyż splugawiony razem z młotem (i sierpem) padnie", nowa Europa będzie wolna, zjednoczona. Wzmacnia ich to czasem, ale często patrzą na mnie ze smutkiem, ze zmęczeniem. Prędzej oni nas wszystkich wykończą — wzdychają ludzie ciężko — tego aresztowali, tamtego wyrzucili z pracy, ten gdzieś przepadł, jak długo to można wytrzymać? Może się pobiją te bandyty, może — po tych doświadczeniach — będzie powszechna wolność, demokracja, życzliwość różnych narodowości jak w Confederatio Helvetica, ale kiedy, kiedy? Teraz nic na to nie wskazuje. A tu tymczasem... czarna rozpacz.

Dochodzi do tego, że lwowianie zazdroszczą tamtym Polakom spod Niemca. Co dzień słyszy się, że ktoś się wybiera przez San na Zachód, za bumagami, z Przemyśla na Zasanie, albo bez bumag, nielegalnie, jak się daje, którędy tylko się daje, najczęściej przez rzekę w bród. Naginęło już tam ludzi, nawpadato w jedne i drugie wraże łapy. Życie jest parszywe, o, jak parszywe! W głowie mi się kręci, żal, zgryzota, ból. Trzeba się wziąć w karby, żeby się nie załamać. Przecież mam innym pomagać.

Załatwiłem co miałem załatwić. Harcerze wysłali kogoś aż na Wołyń, zawiadomić rodzinę dawnego naczelnika Głównej Kwatery, harcmistrza Zbigniewa Trylskiego, że on żyje, jest na Węgrzech, wręczyć przyniesiony przeze mnie list i jakieś pieniądze, próbować postawić tam na nogi ZW2, mnie z kolei przynieść ewentualne zaszyfrowane sprawozdania dla rotmistrza Jana, listy do różnych ludzi. Poważnemu druhowi naczelnikowi łzami oczy zachodziły, gdy się ze mną żegnał w pensjonacie na Szent Kiralyi utca. Podobnie było z kapitanem z „Reginy" paryskiej, przyjacielem rotmistrza Jana. Przyjechał służbowo, ze Sztabu Naczelnego Wodza do Budapesztu i zaklinał mnie na wszystko, abym pomógł jego rodzinie. Więc wszystkie takie sprawy pozałatwiałem, trochę radości dałem ludziom w tę czarną, upiorną noc bolszewickiej okupacji, trochę nadziei. Ale — co ważniejsze — uporałem się ze służbowymi zadaniami, rozmawiałem z kim miałem rozmawiać, przekazałem organizacji podziemnej elementy szyfru i łączności radiowej, wziąłem sprawozdania, nałykałem się tajemnic podziemnych, spamiętałem liczne żale. Kilku ważnym osobom proponowałem przeprowadzenie na Węgry; wszyscy odmówili, choć im oczy się świeciły. Jedni odmówili ze względu na śniegi i mrozy, może wiosną się zdecydują albo latem, teraz to nie na ich zdrowie, nie na ich słabe siły. Dwóch odrzuciło propozycję, bo „tu ich posterunek", mówili o jakichś długach, które „trzeba spłacić". Jeden chciał iść, ale się akurat rozchorował. Od wszystkich „jechało sanacją" na milę, nie kryli się, mieli mnie za swojego, ale równocześnie tyle było w nich patriotyzmu szczeropolskiego, tyle dzielności, że aż mnie zadziwili. Zadziwili i ujęli sobie. Obiecali wreszcie, że może kogoś do przejścia „zorganizują" potem, jeśli dojdą do wniosku, że inaczej się nie da.

Chodziłem tak po tym kochanym a tak nieszczęśliwym mieście Orląt, dusząc w sobie łkanie i żal. Tylko „dla innych miałem twarz jednakową", a spotykałem tych innych chcąc nie chcąc — raczej nie chcąc — i zawsze takie spotkanie kończyło się jeszcze większym żalem.

Wiadomości były różne, ale dobrych wśród nich nie było, co najwyżej zdarzały się nie całkiem złe. Przy nazwiskach wielu kolegów, druhów, znajomych padały słowa: „Przepadł bez wieści, nic nie wiadomo, żadnej wiadomości". Ale przy niektórych, a liczni byli, mówiono tylko jedno słowo „aresztowany", albo „zginął". Profesor Dworzak — przepadł, harcmistrz Czarnik — aresztowany, tak samo druh mój i przyjaciel — jeszcze ze zlotu w Poznaniu, gdzie jego drużyna, 15-tka lwowska, i nasza, 1-ka drohobycka, razem obozowały, on był komendantem a ja najmłodszym uczestnikiem — harcmistrz Zielicki (wtedy to był jeszcze Antek Gruenberg). O dwóch studenckich sławach Konserwatorium im. Karola Szymanowskiego — o cudownym skrzypku, młodziutkim Edziu Statkiewiczu, który urzekł nas wszystkich na popisie egzaminacyjnym, dyplomowym, koncertem Karłowicza, i o wspaniałym, „głęboko-studziennym" basie, Marianie Nowakowskim — nic nie było wiadomo, niepokój wielki, czy przeżyli, ale i nadzieja, że może, że jednak... a jeśli tak — to można mówić o pewności, że jeszcze o nich głośno będzie. O kilku profesorskich sławach wiedziano więcej, ale — niestety — raz na lewo, raz na prawo.

Drzewiecki, Cetner, Didur są prawdopodobnie „po tamtej stronie", Adamczaka i Steinbergera widziano we Lwowie, zbiedzonych, źle ubranych. Zdzisław Ladomirski, mój profesor z klasy fortepianu, zaginął we wrześniu. Najsmutniejsza była chyba wiadomość o profesorce teorii i harmonii, Zofia Lissa, lubiana przez wszystkich, życzliwa Żydówka, okazała się zaciekłą komunistką, groźną dla innych, ostrzegano mnie przed nią.

Źle się czułem. Zacząłem się bać tych przygodnych spotkań, tych rozmów. Nic tu już po mnie, nic po nas obu, kurierach bazy „Romek". Czas wracać do bazy.

Poszedłem do Tońka na „Zilone", myśląc, że może on kogo zwerbował; z tych młodszych przynajmniej żołnierzy Sikorskiemu przysporzymy. A jeśli nie — trudno — nasz czas nadchodzi, nie ma już tu co robić. Zwłaszcza, że tak mnie męczy ta męka Lwowa!

Batiara kochanego nie było w domu. Jego matka — bardzo zatroskana — zaprowadziła mnie, przepraszając, uprzedzając, do jakiejś knajpy. Był tam, owszem, drab, ale tylko ciałem, stał przy bufecie, kiwał się, chwiał się na nogach, kufel piwa w łapie, barami zasłaniał pół lokalu, zalany „w drybiazgi". Widziałem, że matce wstyd było, ale co miałem robić. Podszedłem do Tońka, patrzył na mnie, patrzył mętnym wzrokiem, gdym się do niego odezwał, wreszcie coś mu zaskoczyło, błysnęło w oku, zatoczył pełnym kuflem szerokie koło, aż się piwo wylało i powiedział tak jakby mnie przedstawiał wszystkim:

— Mój szefuniu! Nie b-batiar, nie z n-naszyj siczy, ali w tłoku ujdzi. On jes „Jeden" a ja „Plus jeden", k-krzywdy mu nie dam zrobić. Poniatno? Lolu, daj mu browar. Ali... z kołnierzym, jak si należy.

— Chodź, Tońku, do domu, bo to ja ci krzywdę zrobię. A piwa nie chcę.

— Tońku do hawiry? T-ta ty zdumiał czy co? Taże oni ś-świeży piwu dostali, to w ich zasranyj r-radiańskiej gospodarcy o-okazja jak cho-olera.

I nagle ryknął na cały głos Komzakowego walca:

Ach, jak ja si dziś upiji, Dzieci, dzieci, raz si żyji...

Kiwnął głową nad ladą. W jej blasze zobaczył mętne odbicie swojej twarzy, przyjrzał jej się z pijacką uwagą i powiedział pod nosem ale wyraźnie:

— Raz si żyji, ali umierać można k-kilka razy. na różny s-sposoby.

Od bojców, od śniegu, od m-mrozu, od wilków, od własnyj kuli... nie tak to jest, szefi?

— Tak — odpowiedziałem na odczepnego — ale chodź już.

— Ta jak Tońku moży iść, jak ani jednegu ż-żołnierza RP nie zwerbował? Możysz to wytłumaczyć, to Tońku ciekawy p-posłuchać.

— Panie szefi — restaurator do mnie — tu si każdy domyśli, o co jemu idzi. Bier go pan i chybajci.

— Za dużu wu-de-jotów, Naganowski t-to mówi, a jak m-mówi to musi wiedzić.

— Nie masz racji, Tońku — wpadam na pomysł i mówię mu po cichu: — Ci co mieli pójść, to już poszli na jesieni. Ja się z tobą założę, że tam. gdzie ty wiesz a ja rozumiem, najwięcej jest paszaków ze Lwowa.

— To moży buc prawda. I trochu z B-byczegu Grodu.

— I trochę z Drohobycza. Z kresów wschodnich w ogóle. Tak że nie masz co narzekać na ferajnę. A ci, co zostali, pójdą na wiosnę, bo na nartach nie każdy zasuwa.

— Widzisz, mamo, mój szef m-ma znowu recht. No to w ten b-browar jeszczy, co? Ookazja!

— Dobrze, napijemy się razem, ale to już twój ostatni kufel.

— W-wygadać si muszy. Wczoraj były z-zapałki, kupiłym mami na cały rok, dziś jest browar, i to za bezcent, to trza p-pić, bo jutru znów będzi tylku juszka spod staryj baby. Jak w całym R-radiańskim Sojuzi. Ali... żadna n-nas siłą radziecka z-zniszczyć nie zdoła...

— Cichu, Tońku — podniósł wreszcie glos ten zza lady — po co znowu pyszczysz?

— Co cichu, chto cichu, ja? Ty do mni t-taki bałak, Lolu, do T-tońka Na-a ganowskiegu?

— Tońku, ta ja już nie mam do ciebi zdrowia, jak Pana Boga kocham — popłakuje mama — ta chodź-ży już.

— Jeszczy nie, mamusiu, mamuńciu, jeszczy nie. Ja ci kocham, ali nie!

— Panie Tadziku — mówi ona do mnie po cichu — wygnaj go pan stąd. Niech pan Tadzik patrzy na tych kirusów. Tu ludzi zawszy za dużu pili, ale tera to już ja si boji, że to będzi koniec. Z żalu, z bólu każden żtopi co si da, samogon już si pokazał, zalali nas ci wszarze, a tera sami si zalewamy wódką. Co z naszym narodem będzi, jak wciąż tak musi chlać. Tońku — krzyknąła nagle głośno i z rozpaczą — w tej chwili do hawiry!

— Jeszczy nie. „O mamo, otrzyj oczy... bo t-tylku mi c-ciebi, m-mamo, tylku mi P-polski żal". I Lwowa!

— A dzie ten, że cię tu przyciągnął, ten twój zły duch?

— Felek? P-pod stołem, stracił w-wprawę, ale to kutas, n-nie chcy iść, kuca si jak cholera. Straszni dużu ciulów t-tera si porobiło we Lwowi, wszystku im wisi, tylku te zmartwiony miny mają, kopani, t-tylku to ruszani ramionami i b-bajtlowani, że wszystku na nic, że sz-szkoda krwi. Szlag by ich ft-trafił wu-de-jotów! Za Lwów sz-szkoda krwi? No, to Tadyk, c-cyk! Ty inny facet. A wisz ty, co Tońku nowego wymyślił? „W sklepi lada lado-jaka moży być, byli towar był". Podoba ci si? t-trafił „Plus jeden"? Fajny co?

— Fajne! Ale, Tońku, mówię ci po raz trzeci: chodź już.

— A ja ci bałakam: p-pij, bo jutru nie będzi. Co masz j-jutru wypić, p-pij dziś. Pamiętasz jak ja z Jasim o-ostatnio popijał, choć on P-pogoń zdradził gla jakieguś tam Junaka, Lwów zdradził i o-o-okołtunił si w Drohobyczu. Ja z nim trenował na bor, szer, palinka, ed, ket', harom...(wino, piwo, wódka, raz, dwa trzy...)

— Tońku, stulże wreszcie pysk — syknąłem mu w ucho — przestań już trajlować. Jak nie idziesz zaraz, to ciebie tu zostawiam i żebym tak skonał, pojadę sam.

— Co? — jakiś trzeźwiejszy ton w tym „co" zabrzmiał.

— To co słyszysz.

— A, to smutny, to trzebno zmienić taktykę. Jeszczy jednu piwku, szefie, pod hajrem, jakem Naganowski. A może ja jeste Nagański? Nie, Naganowski, zresztą wsio gawno.

— Ty moży Naganiacz — wtrącił Lolu, restaurator.

— Mina egy, ali ten pan, ten Tadyk, że tu stoi, on wi, jaki ja — no, już, już, jeszczy jeden „radziecki" browar, bez kołnierza, szczyna taka, jednu, jedyny, jedyniutki p-piwku, potemu si Naganowski odleji za czech i możemy zaiwaniać do Zosi, do domku myśliwskiegu i do znaków turystycznych, co, ha, fajny bałak ten twój gruby Jędryk wymyślił. Wisz ty, co jegu brat wymyślił? — zwrócił się do restauratora — ten, że na czyraki poszedł do szpitalu...?

— Nikt nic nie wymyślił, dość twoich głodnych kawałków, wypiłeś już to ekstra piwo, idź się odcedź i jazda.

— Pani syn tu tak od ranią kibluji — mówi współczującym głosem restaurator do matki Tońka, kiedy ten się wytoczył do ubikacji — całkim se pęcherz popsuji. Piji i hula na ustęp i znów piji i znów hula, ten browar mu przelatuj! przez organis jak przez dziurawy wiadru, naj go państwu zabirają zaczem jeszczy nie całkim chory. Ja mam mojrę, że mi może lokal zdemolować, ja go wim, co on potrafi pod gazym. A bałaka taki rzeczy, że ja si aż pocę, ludzi si półgębkim śmieją, ali czy to ja wim tera wszystkich, pełno obcych, bieżeńców, szpicli...

Więc tak to było. Zaciągnęliśmy Tońka do domu, rypnął na łóżko jak długi, dwa nocniki mu mama zostawiła na widoku, popłakiwała, prosiła żeby na niego w drodze uważać (bo pan Tadzik wi, on stary byk, dużo starszy od pana, ali to dziecko, dobre dziecko, nie powim, zegarek mi dał w prezenci, zawsze coś przyniesi i pomoże, tylko kirus zawsze był, a jak mu Mania umarła, to si czasem w szwach rozłazi, rozumi pan Tadzik, i wtedy nie myśli co robi, dwie rzeczy u niego nie sztymują, jak si napiji, to durnieji,ajak mu chto na nadgniotyk więzi — to si robi straszny bandzior, to niech pan Tadzik kombinuji, żeby tych dwóch rzeczy nie byłu, on si o panu Tadziku bardzu grzeczni wyrażał i za jakąś Zosię coś bałakał).

Każda mama taka sama, krzyżyk mi na czole zrobiła, jemu też, pocałowałem ją w rękę, jeszcze przeprosiła, że się wtrąca, ale ona myśli, że Tońkowi nie trzeba nigdy żadnych adresów dawać ani sekretów powierzać, bo on jest dobre dziecko, raz, jako mały brzdąc jeszcze, podstawił nogę uciekającemu żołnierzowi ukraińskiemu i nasi go wzięli do niewoli, dużo śmiechu było. Tak, tak obrońca Lwowa, prawdziwy Polak, po ojcu świętej pamięci, ale jak się napije — to za dużo gada, więc żeby nie było nieszczęścia, to niech on jak najmniej wie, jeszcze póki Mania żyła, wyglądało wszystko inaczej, ale od tego nieszczęścia — to wie pan Tadzik jak to jest...

Na drugi dzień nic po Tońku nie było poznać, nic a nic. Przyjechał do mnie na Leona Sapiehy, i pierwsze jego słowa były normalne:

— No, łzy mamy mamy już za sobą. Tera dawaaj! Poszliśmy razem po spluwy, i z przyjemnym ciężarem broni w kieszeniach — na dworzec. Wszystkie moje papiery elegancko pochowane, pozaszywane, bez żadnego kłopotu jedziemy, tyle że przez cały czas w ścisku okropnym.

— Tońku pieczeni pieczeni czuji w brzuchu — mówi batiar, żeby się popisać.

Ja mu na to, że to z przepicia, Katzenjammer, udaję że jego „kawałka" nie chwyciłem. On się obraża, ale zaraz się „odbraża" i śmieje. Pod wieczór dojechaliśmy do Byczego Grodu.

Wysiedliśmy dopiero na Małej Stacji — „Drohobycz-Miasto" — i po ciemku, uważnie, przez Kozłowskiego, potem przez cegielnię do ulicy Ochronek, koło naszego dawnego pola, dawno już nie naszego, na róg Polnej. Pod klasztorem ojców Kapucynów, a dziś pod koszarami Czerwonej Armii, czekałem, spacerując tam i z powrotem, Tońko poszedł do naszego domu rozejrzeć się w sytuacji. Przybiegła z nim po chwili Stasia, jak zawsze dzielna choć biała jak kreda, ale ucieszona, i zaprowadziła nas znów na Stawiszcze. Ewunia była na Polnej po południu, prosiła, żebym do nich przyszedł jak przyjadę, cała rodzina bardzo prosi, no a mnie znów do tego tak prosić nie trzeba. Tońko został na gospodarstwie u babci Mani, ktoś mu zawsze dotrzymywał towarzystwa, albo miał coś do czytania (czy czytał?), a ja bocznymi drogami... na świętego Jana. Piękny to był wieczór, mój pierwszy wieczór w domu Ewy mojej w charakterze jej narzeczonego. I w charakterze... kuriera od przyszłego teścia. Dużo było radości, pytań, śmiechu, ale... gdy opowiadałem o Lwowie, wszystkie głowy i główki — od babci do wnucząt — bardzo były nisko spuszczone.


Copyright (c) 1986 Tadeusz Chciuk-Celt

Wszystkie prawa zastrzeżone.


Dziękuję panu Janowi Chciukowi-Celt za wyrażenie zgody na opublikowanie powyższego fragmentu książki jego Ojca oraz pani Annie Varisella Hanasz za pomoc w opracowaniu tej strony .


Powrót

Licznik