Lwowski taniec śmierci

Śmierć w dawnym Lwowie była obecna na każdym kroku. Wyziewy gnicia z grobów pod posadzkami wypełniały nawy świątyń. Miazmaty rozkładających się zwłok z miejskich cmentarzy przenikały do wody studzien zatruwając je zgnilizną. Śmierć była wszędzie, przynosiły ją wojny i oblężenia, głód i epidemie, bandy zbrojnych rabusiów i rozpasanego żołdactwa. W oczekiwaniu śmierci pobożni ludzie jeszcze za życia sprawiali sobie trumny; ta szczególna skrzynia oczekiwała na swoją porę zazwyczaj na strychu, wypełniona zbożem. Trumna pełna ziarna miała przysparzać dobytku, jeśli zaś ziarno zaczęło się z trumny wysypywać, miano to za niewątpliwy znak zbliżającego się zgonu.

Pochówki niekiedy stawały się przyczyną upadku wielu bogatych rodzin; z przepychem pogrzebów próżno walczyły rozmaite prawa i uchwały przeciw zbytkowi. O stypach po takich pogrzebach współczesny autor pisał: „ Widziałem wiele razy pogrzeby krwią oblane, z których zaraz po obiedzie wysyłano za zmarłym drugiego zabitego do nieba, aby oznajmił, co za ludzie na stypie byli" (ks. Szymon Starowolski). Obiady po pogrzebach urządzano dla krewnych i przyjaciół nieboszczyka, a oddzielnie dla żebraków. Arcybiskup Jan Andrzej Próchnicki (zm. w 1633 r.) w testamencie określił nawet jadłospis takiego obiadu.

Śmierć jednych wzbogacała innych. Towary i mienie kupców ze Wschodu zmarłych we Lwowie zabierał starosta królewski. Konstanty Korniakt wzbogacił się przywłaszczając sobie pieniądze mołdawskiego hospodara Jakóba Despoty, otrutego przez Stefana Tomszę. Sam Tomsza, stracony na lwowskim Rynku 5 maja 1564 r., niejednego wzbogacił swoim skarbcem, który po jego śmierci zniknął bez śladu.

Za śmierć karano śmiercią, a dokonane przestępstwo określało rodzaj kaźni: zabójca ginął od katowskiego miecza, a podpalacz - na stosie. Śmierć nie zwalniała od wymiaru sprawiedliwości: nad ciałem skazańca, w przypadku kiedy umierał przed kaźnią, wyrok wykonywano jak nad żyjącym. Nawet od spłaty długów zmarli nie byli zwolnieni: ciało arcybiskupa Stanisława Grochowskiego zostało zaaresztowane przez jego kredytorów w czasie pogrzebu, aż do chwili rozliczenia się z nimi przez spadkobierców zmarłego prałata (13 marca 1645 r.).

Z martwymi lwowianami wrogowie wojowali jak z żywymi: podczas oblężenia w 1672 r. na przedmieściach Turcy wyrzucali zwłoki z grobów w kościołach. Nawet duchy i widma wtrącają się w sprawy żywych. Duch Zofii Poradowskiej z westchnieniami i brzękiem łańcuchów zjawiał się w śród-rynkowej kamienicy, żeby skierować na dobrą drogę jej synów (1679 r.). Słynna „trumna, co po schodach chodzi" w ratuszu przypominała sędziom aby sądzili sprawiedliwie i rozważnie. Być może, ze strachu przed nią nieprawy sąd nad Iwanem Podkową odbywał się (1578 r.) nie na ratuszu, a w kamienicy Macieja Korzennika (później Dybowickiego). Duchy lwowian zabitych w 1648 r. przez Kozaków i Tatarów na Wysokim Zamku nie dawały spać załodze warowni.

Śmierć wytańcowywała groteskowe pas na polu miłości. Romans Iwaszki Ormianina z własną służącą Polką Zofią okrutnie zakończyło spalenie obu kochanków z wyroku sądu (1518 r.). Tragiczne wydarzenia, zapoczątkowane zabiciem Pawła Jelonka na weselu Anny Łąckiej przez Urbana Ubaldiniego, zakończyły się ślubem tego ostatniego z Anną Wilczkówną (1580 r). Nieszczęśliwa w małżeństwie Agnieszka Klimuntówna zginęła pod katowskim mieczem razem z aptekarzem Langem, który pomógł jej otruć męża (1623 r.). „Mors non disunixit ques sociavit amor" (w przekładzie Marcina Piwockiego z r. 1835 — „Śmierć nie rozdwaja / Co miłość spaja") - taką epitafię autorstwa Szymona Szymonowicza umieszczono na nagrobkach zakochanych: Rusinki Pelagii i Włocha Micheliniego, ofiar epidemii 1623 r.

Z epidemiami walczono jak z żywymi istotami, zamykano przed nimi bramy miasta, których strzegli spiesznie rekrutowani hajducy „familii miejskiej". Od zarazy odgradzano się kupami kamieni oraz „zamawianymi" palami, którymi barykadowano wejściowe drzwi domostw. Starając się powstrzymać „morowe powietrze" urządzano pogrzeb drewnianej kukły symbolizującej chorobę „by ją po wsze czasy ziemia przytłumiła ". Bardziej radykalnym był następujący środek: „aby powietrze uspokoić trzeba dół wykopać, a potem na temże miejscu kół wbić osinowy". W 1572 r. trup włościanki z Rzęsny, którą podejrzewano o rozpostrzenienie moru, wykopano z mogiły i obcięto mu głowę łopatą, żeby zakończyć epidemię. W tym samym celu Żydzi urządzali w bożnicy na cmentarzu wesele dla biednej pary (takie śluby odbywały się jeszcze w XX w.).

Podczas epidemii wstrzymywano pogrzeby na miejskich cmentarzach. Grabarze w czarnych „znaczonych habitach" - sukiennych płaszczach z naszytym białym krzyżem, z zarażonych domów, oznakowanych takim samym białym krzyżem, wyciągali trupy zmarłych i rzucali je na karawan „ ... jak psa na drągu, związawszy ręce i nogi". Z miasta zwłoki wywożono na specjalne poza-miejskie cmentarze, gdzie chowano je w dołach głębokich na 3 łokcie (ok. 1,7 m).

Wspomniani grabarze, zwani we Lwowie kopaczami lub vespillones, dzielili się na mistrzów i pachołków, którzy odpowiednio otrzymywali po 6 i 4 groszy dziennie, oprócz tego swój zarobek w miarę możliwości dopełniali maruderstwem. Przed zarazą broni! ich tylko biały krzyż na płaszczu. Co prawda, sami oni znali różne sposoby ochrony przed morem: Jan Alnpek (Alembek) w swoich zapiskach przytacza recepty starego grabarza, który przeżył wiele epidemii i odkrył mu szereg sposobów jak ustrzec się „morowego powietrza". Grabarzy otaczał zabobonny lęk; powiadano, że aby zakazić swoich nieprzyjaciół, smarowali im klamki u drzwi mózgiem ofiar zarazy. Zresztą, strachy i zabobony dotyczące ludzi zawodowo związanych ze śmiercią przetrwały wieki. Niekiedy przyjmowały one anegdotyczną formę: słynny wariat, znany na początku XX w. lwowianom jako „głupi Jaś", panicznie bał się Kurkowskiego, właściciela pierwszorzędnego zakładu pogrzebowego „Concordia". Swój lęk objaśniał filozoficznie: „teraz na świecie zostało tak mało uczciwych ludzi, to ich Kurkowski zabiera".

Oprócz ofiar zarazy oraz innowierców (Żydów, Karaimów, Tatarów i Saracenów) za miastem chowano tych, którzy z różnych powodów nie mogli być grzebani w poświęconej ziemi miejskich cmentarzy, a więc: zabitych w drodze lub zmarłych nagłą śmiercią, komediantów oraz samobójców. Dla nich przeznaczony był cmentarz w Żubrzy (wspomniany w aktach grodzkich z 1580 r.). Zdarzały się wyjątki. O jednym z nich napisał Jan Alembek w swoich „Księgach kłopotnych": „Pan Jakób Wioteski; ten wieś trzymając arendą a mając cnotliwą żonę i wziąwszy nie mało za nią majątku, chował sobie miłośnicę we wsi; śpiąc z nią w stodole, ukąsił go robak w rękę, że mu wszystko ramię się zapaliło; z bólu wielkiego, z desperacji sam sobie żywota skrócił. Anno 1607. Leży w cajghauzie (arsenale miejskim - P G.)

Straconych skazańców grzebano na cmentarzach przedmiejskich świątyń, ale ich mogiły były pozbawione tabliczek z imionami pochowanych, jak świadczy Zimorowicz. Nie wszyscy skazańcy mieli zaszczyt być pochowanymi: trupy powieszonych pozostawiano na szubienicach do zupełnego rozkładu ciała, a popiół spalonych rozwiewano na cztery wiatry.

Uczciwych mieszczan chowano na cmentarzach przy miejskich świątyniach. Ciało zmarłego składano w trumnie, którą nieśli na cmentarz specjalnie wyznaczeni „do mar noszenia" członkowie cechowego bractwa z pośród najmłodszych i najsilniejszych. Obowiązkiem cechu było odprowadzić zmarłego towarzysza lub członka jego rodziny na miejsce wiecznego spoczynku razem z krewnymi nieboszczyka. Pochówek odbywał się zazwyczaj na cmentarzu, w kryptach chowano duchownych, fundatorów i dobroczyńców świątyń, zasłużonych obywateli oraz osoby stanu szlacheckiego. Pogrzeby tych ostatnich, zwłaszcza magnatów, zadziwiały uroczystością ceremoniału i przepychem. Brały w nich udział ogromne masy ludzi, tak że, na przykład, kondukt pogrzebowy wielkiego hetmana koronnego Adama Sieniawskiego (zmarłego we Lwowie 10 lutego 1724 r.), który wyruszył z Niskiego Zamku o godzinie piątej po południu, dopiero o trzeciej w nocy zatrzymał się przy kościele św. Piotra i Pawła na Łyczakowie. Zdumieni cudzoziemcy porównywali takie pogrzeby z triumfami (Benard O'Connor, 1694 r.). Wykładowca kolegium jezuickiego we Lwowie o. Faustyn Grodzicki w swym podręczniku pirotechniki „Scientia artium militarium..." (Lwów, 1747) odradza urządzanie fajerwerków oraz iluminacji z okazji pogrzebów, żeby nie przypominały one uroczystości weselnych. Natomiast na podobieństwo wesel, z drużbami i drużkami, odbywały się w dawnym Lwowie pogrzeby dzieci.

Trumny obciągano czarną (znak żałoby) lub szarą (znak pokuty) materią; patrycjusze i szlachta często używali w tym celu kosztownych tkanin czerwonej barwy. Biednych grzebano owiniętych w całun, bez trumny, którą wykorzystywano tylko dla przewiezienia zwłok na cmentarz, tak samo chowano chorych zmarłych w szpitalach. Właśnie taki sposób chowania zmarłych rząd Józefa II planował uczynić obowiązującym dla wszystkich warstw społecznych ze względów higienicznych - aby przyśpieszyć rozkład zwłok. Czy nie tutaj należy szukać początków dzisiejszych pogłosek o projektach grzebania w plastykowych workach?

Z przeglądu wzmianek o cmentarzach w aktach miejskich można wyciągnąć wniosek, że poszanowanie dla miejsc wiecznego spoczynku nie należy do lwowskiej tradycji (również współczesność wydaje się to potwierdzać). Cmentarz przy Katedrze Łacińskiej często stawał się areną bójek uczniów szkoły miejskiej ze studentami kolegium jezuickiego albo między pijanymi żołnierzami. Pijany szlachcic Hieronim Dobrostański śpiewał na cmentarzu nieprzyzwoite piosenki, a kiedy student zwrócił mu uwagę - zabił go; stało się to przyczyną rozruchów w mieście (1508 r). Pijana czeladź pana Ewarysta Bełżeckiego ostrzeliwała z cmentarza okna kościoła (1643 r). W kaplicy Domagaliczów „jako przechodniej i w nocy z ulicy przystępnej, zdarzają się nawet różne zgorszenia" - świadczył arcybiskup Wacław Hieronim Sierakowski. Jatki rzeźnickie pod zachodnim murem cmentarza, gdzie zabijano bydło i handlowano mięsem, były stałym powodem konfliktów kapituły z cechem rzeźników, a usunięto je dopiero po dwóch cesarskich dekretach w 1778 r. W święta i dni jarmarczne mur cmentarny obrastał rozmaitymi jatkami i straganami, rozmieszczanie których ograniczała rada miejska w 1633 r. Uczniowie szkoły i służba kościelna wyrzucali na cmentarz śmiecie, co dało powód kolegium 40 mężów do wystąpienia z apelem do rady miejskiej: „skrzynie dla śmieci szkolnych y kościelnych kaście Woście zbudować na cmentarzu, iakoprzedtim bywało" (1635).

Cmentarze często przekopywano, stare mogiły ustępowały miejsca nowym. Podczas epidemii w 1648 r., kiedy niemożliwe było grzebanie ofiar za miastem, opróżniono całkowicie wielki grobowiec na katedralnym cmentarzu i w ciągu trzech miesięcy zapełniły go zwłoki ponad 7 tysięcy zmarłych.

Rząd Józefa II zlikwidował cmentarze przy świątyniach, ale ta nowacja nie od razu przyjęła się na lwowskim gruncie. Pochówki na cmentarzu przykościelnym dozwolono zakonowi Sióstr Sakramentek, ponieważ ich klasztor leżał na okolicy miasta; także w miejskim kościele OO. Bernardynów pogrzeby odbywały się aż do roku 1817; w świątyniach zamkniętych w tym czasie szczątki w kryptach nie wszędzie były usunięte; w 1796 r. lwowian poruszyło odkrycie jednego z aktorów trupy W. Bogusławskiego, że przedstawienia w dawnym kościele franciszkańskim są grane nad grobami zmarłych. Ostatecznie szczątki usunięto stamtąd dopiero w 1891 r., w związku z budową Szkoły im. A. Mickiewicza. Z kościoła OO. Dominikanów zwłoki wywieziono na cmentarz dopiero w 1831 r. w związku z epidemią cholery. W ciągu całego XIX wieku karawany wozów wywożących szczątki ludzkie z likwidowanych cmentarzy i wypróżnianych krypt na nowe cmentarze miejskie stanowiły dla lwowian swoiste memento mori.

Nowe cmentarze kształtowały nieraz nawet topografię przedmieść, tak na przykład, ul. Pijarów (dziś Niekrasowa) powstała ze ścieżki, którą wywożono „golców" tj. biednych, zmarłych w szpitalu powszechnym. Na miejscu starych parafialnych cmentarzy powstawały takie „pobożne" zakłady jak karczmy (na miejscu cerkwi Bohojawlennia) albo browary i łaźnie (na miejscu ormiańskiego kościoła św. Anny). Stare nagrobki wykorzystywano jako materiał dla nowych budowli. Nie lepiej było i na nowych (nie przynależących do świątyń) cmentarzach: nagrobki użytkowano na żwir dla ścieżek cmentarza Łyczakowskiego, a ostatnie z pomników najstarszego cmentarza Stryjskiego użyto na kroksztyny baszty sztucznych ruin zdobiących park Stryjski (1894 rok). Cmentarze szybko przepełniały się i były zamykane dla pochówków, a wówczas nagrobki porzuconych cmentarzy okoliczni mieszkańcy wykorzystywali na cele gospodarcze. Opróżniony grobowiec na Stryjskim cmentarzu długi czas służył przytułkiem bandy, która terroryzowała całą okolicę (1911 r.). Podczas robót ziemnych tak często natrafiano na ludzkie szczątki, że doprowadziło to Franciszka Jaworskiego do konkluzji: „ Właściwie Lwów cały to jeden wielki cmentarz''. Odnalezione kości nie zawsze trafiały na cmentarz, część ich wywożono do kościopalni przy dzisiejszej ul. Michnowskich (dawn. Króla Leszczyńskiego) -przepalona mąka kostna wykorzystywana była do filtrów w cukrowniach, a potrzeb przemysłu nie wolno negować. Zaprawdę: „ na cmentarzu... najgorsi byli ludzie żywi" (Fr. Jaworski) i ta maksyma, niestety, sprawdza się również w naszych czasach.

Paweł GRANKIN (nr 37, styczeń 1998)


Copyright 1998 Wydawnictwo "Centrum Europy"
Lwów ul. Kościuszki 18
Wszystkie prawa zastrzeżone.

Powrót
Licznik