Obie panie - Autorki wspomnień spotkałem podczas jednego z pobytów we Lwowie (wrzesień 2003). Braliśmy udział w konferencji polskich i ukraińskich mikrobiologów na Uniwersytecie Lwowskim, dedykowanej profesorowi Rudolfowi Weiglowi - pogromcy tyfusu plamistego, w 120 rocznicę jego urodzin.

W wolnym od obrad czasie biegaliśmy po Lwowie - czasu wszak było niewiele - by odwiedzić miejsca bliskie sercu.
Dopiero w autobusie, w drodze powrotnej ze Lwowa do Warszawy, podczas długiej rozmowy z jedną z sióstr dowiedziałem się, że jest ona rodowitą Lwowianką. Gdy opowiedziała mi swoje niezwykłe losy, namówiłem ją na opublikowanie wspomnień rodzinnych na mojej stronie internetowej.
Dla obu pań wyjazd do Lwowa, podczas którego zdążyły odnaleźć grób matki i babci na cmentarzu Łyczakowskim a także - przy pomocy wynajętego taksówkarza - odnaleźć w odległej o 100 km od Lwowa miejscowości grób ojca, był więc jakby powrotem do domu rodzinnego, tak okrutnie przez wojnę zniszczonego.
Jako swoisty glejt i dowód swego pochodzenia wiozły obie panie swój przedwojenny, lwowski, spisany po łacinie, odpis aktu urodzenia z kościoła św. Antoniego...

Jest to więc - jakże skrócony i niepełny, lecz nader interesujący - zapis wojennych dziejów jednej z lwowskich rodzin, pokazujący nie tylko tragiczne przeżycia dzieci, okrutny los Rodziców i Dziadków, lecz także hart ducha, patriotyzm i niezwykłą siłę młodej Lwowianki, która swoje życie poświęciła uratowaniu i wychowaniu swych przybranych dzieci.

Stanisław Kosiedowski


Historia lwowskich bliźniaczek


Niełatwo cofnąć się myślami do wydarzeń, które rozgrywały się 60 lat temu, zwłaszcza, że w początkowo spokojne i pogodne życie rodzinne wdarł się nagle koszmar zawieruchy wojennej. Nasze wspomnienia będą poszarpane, nie tylko ze względu na czas ale i ciężar wydarzeń, które wycisnęły swoje piętno w naszej jeszcze dziecinnej pamięci .

Byliśmy wspaniałą i szczęśliwą rodziną – ja, moja siostra-bliźniaczka, nasz starszy o 3 lata brat i nasi kochani rodzice.

Urodziłyśmy się w przedwojennym Lwowie, ukochanym mieście naszych rodziców, dziadków i wielu innych członków naszej licznej rodziny . Mieszkaliśmy na Łyczakowie i tam, w naszym parafialnym kościele pod wezwaniem św. Antoniego, zostałyśmy ochrzczone.

Latem wyjeżdżało się na letnisko w Karpaty Wschodnie: na Skolszczyznę lub Huculszczyznę - niezrównaną w swym pięknie i oryginalności krainę. Wspaniała przyroda, piękne, pełne zwierzyny lasy, ożywcze czyste powietrze, malownicze doliny rwących przejrzystych górskich potoków i rzek (Opór czy Prut) stwarzały wyśmienite warunki do wypoczynku. Jeździliśmy do Dory, Worochty, Sławska - czasem do Rozdołu czy do Morszyna-Zdroju.

Nasz ojciec po ukończeniu studiów na Politechnice Lwowskiej i pracy w Dyrekcji Lasów Państwowych otrzymał kierownicze stanowisko w Nadleśnictwie w Bolechowie. Był radosny, dowcipny, grał na fortepianie, ładnie śpiewał i był bardzo lubiany przez znajomych i bliskich. Świetnie jeździł konno, brał udział w licznych polowaniach. Dbał zarówno o drzewostan jak i zwierzynę – słowem kochał las. Pamiętam, jak tatuś zabrał nas razem z mamusią na wycieczkę leśną kolejką. Jechaliśmy głębokim wąwozem. Po obu stronach wysokich , zalesionych brzegów jaru pracowali drwale i inni pracownicy lasu. Ścinając drzewa głośno śpiewali i kłaniali się ojcu. Kolejka jechała wolno, czasem tatuś zatrzymywał się i rozmawiał z robotnikami.

W tym momencie przypomniałam sobie, jak w 1978 r, będąc z drugą mamą, po raz pierwszy we Lwowie od czasów wojny , były pracownik ojca, który poznał mamę powiedział do niej - „no, cieszę się, że panią widzę w zdrowiu, szkoda tylko że pana inżyniera już nie ma, gdyby żył, byłby zadowolony, że wraz z dziećmi odwiedza pani te strony – dobry i sprawiedliwy to był człowiek”.

Wracając do przeszłości - utkwiła nam również w pamięci zabawna scenka z choinką, kiedy to podczas wigilii przewróciłyśmy na głowę księdza prałata dużą choinkę z zapalonymi świeczkami. Nasz dostojny gość, był nieźle przestraszony, kiedy choinka zaczęła się palić - zrobiło się spore zamieszanie – a my miałyśmy wielką uciechę. Nasz kochany tatuś szybko „stłamsił” mały pożar i załagodził sytuację a nam się nawet „upiekło” i nie dostałyśmy bury za ten wybryk. Po wigilii było dużo radości, śpiewaliśmy kolędy przy fortepianowym akompaniamencie taty i rozpakowywaliśmy nasze prezenty.

Miło wspominamy również nasze urodziny – kiedy to będąc jeszcze w łóżeczkach, otrzymałyśmy małe bukieciki wiosennych kwiatków i śliczne żywe puszyste kocięta z przewiązanymi kokardkami pamiętam, że ja dostałam kotka z niebieską, a siostra z różową kokardką.

Nasze szczęście nie trwało jednak długo. Splot błyskawicznie po sobie następujących wydarzeń rozpoczął naszą rodzinną tragedię. Wczesną wiosną 1940 r. o 4-tej rano, do domu naszego dziadka (ojca taty) – sędziego, wtargnęli nagle sowieccy agenci. Kazali mu się szybko „zabierać” i wychodzić razem z nimi. Zdenerwowana babcia chciała mu podać palto mówiąc, mój drogi, ubierz je - jest bardzo zimno. Dziadek z dumnie podniesioną głową , spokojnym głosem odpowiada – „Nie martw się - ja zaraz wrócę, całe życie postępowałem sprawiedliwie i zgodnie z prawem , to na pewno jakaś pomyłka” - to były jego ostatnie słowa.
Babcia jeszcze tej nocy musiała ukryć się u znajomych, gdyż sowieci z reguły przychodzili na drugi dzień po następnych członków rodziny. O zabranych nigdzie i od nikogo nie można było uzyskać żadnej informacji – sytuacja była dramatyczna i w każdej chwili groziła nowa deportacja czy śmierć. Wkrótce okazało się, że dziadek nie żyje. Po otrzymaniu tej wiadomości, zrozpaczona babcia zaniemogła, straciła przytomność a trzy tygodnie później - 16 maja 1940 r zmarła.

Był to początek całej serii szybko po sobie następujących nieszczęść. W tym samym roku, w połowie grudnia, na obustronne zapalenie płuc zachorowała nasza pierwsza mama.
Zima 1940 r była wówczas bardzo mroźna, brakowało opału, skutecznych lekarstw (nie było wówczas przecież antybiotyków), oraz odpowiedniej opieki lekarskiej. Żyło się w stałym napięciu i strachu przed „zsyłką”, wyrzuceniem z mieszkania lub aresztowaniem.
My byłyśmy jeszcze bardzo małe, miałyśmy niecałe 4 lata.

Trudny, dla nas okres, opisał potem 1942 r w swym pamiętniczku nasz starszy, wówczas ośmioletni brat:


„Ten smutny rok zakończył się jeszcze smutniej bo ciężką chorobą kochanej Mamusi. Mamusia była bardzo blada, z trudem oddychała z każdym dniem słabła coraz bardziej Było kilku lekarzy dawali zastrzyki i różne lekarstwa. Tatuś bardzo chciał ratować Mamusię ale nic nie pomagało, denerwował się strasznie tym wszystkim. Wilię i Święta Bożego Narodzenia spędziliśmy przy łóżku Mamusi. W tym pokoju stała również choinka, pod którą leżały prezenty.

Były pudełka z zabawkami, malutka kuchenka, wózeczek i naczyńka dla lalek ubranych w śliczne sukienki, które szyła Mamusia kiedy była jeszcze zdrowa. Mamusia choć ciężko chora, cieszyła się bardzo, widząc jak dziewczynki z ciekawością rozwijały i ustawiały swoje zabawki.

To była ostatnia wielka radość Mamusi. Choroba trwała 21 dni i była bardzo męcząca.

Po Świętach Mamusi pogorszyło się jeszcze bardziej, już nie mogła oddychać i na pół drzemiąc, wieczorem w Święto Trzech Króli 1941 r zasnęła na wieki. Tatuś mnie i moje siostrzyczki, zawinięte w koce, bo było bardzo zimno, zaprowadził do pokoju na dole, gdzie w trumnie w brązowej sukience z białym kołnierzykiem leżała nasza kochana Mama. Wyglądała jak żywa tylko bardzo blada i szczuplutka ale leciutko uśmiechnięta, jak gdyby chciała nas pocieszyć – byśmy tak strasznie nie rozpaczali, kiedy jej zabraknie.

Staliśmy a potem klęczeli i razem z Tatusiem głośno modliliśmy się za duszę Mamusi.

W dzień pogrzebu było bardzo zimno – lodowato, było dużo ludzi, moje siostrzyczki zostały w domu. Mamusię pochowano koło babci w grobie na górce pod wysokim drzewem.

Malutkie siostrzyczki nie bardzo rozumiały dlaczego Mamusia od nich odeszła na zawsze i pozostawiła je samiutkie i nieporadne na tym świecie. Najsmutniej było po śmierci Mamy, zostawaliśmy sami, tatuś musiał iść do pracy a ja zabawiałem dziewczynki jak umiałem. Były wtedy nadzwyczaj grzeczne – często mówiły „tego mamusia nie lubi, tego nie kazała robić” – były posłuszne - dla mamy, która jest u Bozi i aniołków, i myślały, że do nich wróci...”


Grób babci i mamy odnalazłyśmy podczas naszego ostatniego (wrzesień 2003 r.) pobytu we Lwowie.

Zrozpaczony po nagłej śmierci swoich rodziców i żony, 36 letni wówczas ojciec, zostawszy sam z trojgiem dzieci, będący również na liście „zsyłki” musiał koniecznie szukać pomocy wśród krewnych i znajomych. Po wkroczeniu Niemców do Lwowa skończyły się „wywózki” wojskowych, księży, ludzi nauki i kultury. Zaczęło się nowe faszystowskie piekło.

W maju 1942 r ojciec ożenił się po raz drugi z 24-letnią Haliną. Pochodziła z dobrze znanej mu i szanowanej rodziny i właśnie Ona została naszą drugą mamą Tuż przed wojną zaczęła studia psychologiczne, była bardzo dzielną i mądrą kobietą. Wcześniej, nie planowała zamążpójścia ani zakładania własnej rodziny. Jej powołaniem było wstąpienie do klasztoru a po skończeniu studiów - nauczanie i wychowywanie młodzieży.

Z wielkim trudem nasz ojciec przekonał mamę, że większą zasługą przed Bogiem będzie zajęcie się trzema sierotami niż wstąpienie do klasztoru. Ten argument przeważył i w marcu 1942 r odbył się ślub rodziców w Kościele św. Antoniego na Łyczakowie.

Niestety, wojna znów zadała straszliwy cios naszej rodzinie. W trzecim miesiącu po ślubie umiera nagle nasz ojciec. Pośrednią przyczyną śmierci było silne poczucie patriotyzmu taty i jego twarda, zdecydowana postawa sprzeciwiająca się wpisaniu jego i rodziny na volkslistę. Na Gestapo, gdzie ojca wzywano – niemiecki urzędnik i siedzący obok oficer kilkakrotnie powtarzali ojcu „schöne name – schöne name”, więc powinien się zgodzić. Ciągłe namowy nie odnosiły spodziewanego skutku, więc zatrzymano go na Gestapo. Tego tragicznego dnia przetrzymano ojca do późnego wieczora. Wrócił do domu bardzo zmieniony na twarzy, blady, nie chciał nic mówić. W nocy ojciec stracił przytomność, nastąpił nagły krwotok, atak serca i zgon. Niczego nie można było zrobić, by uratować życie ojca.

I w tak dramatycznych warunkach, w przeciągu bardzo krótkiego czasu, przestała istnieć nasza pełna rodzina i to, co po niej zostało.

Pamiętamy (jak przez mgłę) naszą pierwszą mamę w trumnie, w zieleni gałązek jodły, których zapach czujemy do tej pory, natomiast ojca dużo dokładniej. Leżał otulony białymi kwiatami jaśminu i rumianku. W tym właśnie dniu 28 czerwca 1942 r. pod oknem pokoju, gdzie stał katafalk pięknie zakwitły białe róże. Od tej pory nasza druga mama nie lubiła tych kwiatów.

Na grobie kwitły żółte i pomarańczowe nasturcje.

Mieliśmy wiele szczęścia , że na drodze naszego dalszego życia Bóg postawił właśnie tę młodą dziewczynę, która została naszą drugą mamą. Pomimo takiej tragedii, krótkiego pożycia małżeńskiego, nie utrwalonej jeszcze emocjonalnie więzi macierzyńskiej, braku doświadczenia i dramatycznej sytuacji w warunkach wojennych-macocha okazała się wspaniałą matką.

Opiekowała się nami sumiennie, chodziła z nami na długie spacery, które lubiłyśmy bardzo, gdyż zawsze działo się coś ciekawego. Na zdjęciu jesteśmy właśnie na ul. Akademickiej pod pomnikiem Kornela Ujejskiego, w tym momencie moja bliźniacza siostra wyrwała mi z ręki paczkę z ciastkami, ucieszona, że się jej to udało. Na kolejnym zdjęciu - po 60-ciu latach stoimy w tym samym miejscu, tylko nie ma już pomnika.

Niedługo, po śmierci ojca , nie pamiętam też z jakiej to okazji , nasza druga mama zaprowadziła nas na krótką audiencję do rezydencji arcybiskupa Eugeniusza Baziaka. Weszliśmy do pięknie urządzonego salonu, było tam jeszcze kilku księży i chyba jeszcze inny biskup. My miałyśmy przyklęknąć i pocałować arcybiskupa w pierścień na ręce. Chyba nam to jakoś nieszczególnie wyszło, nie byłyśmy zbyt rozmowne i mama musiała nam długo tłumaczyć dlaczego tak a nie inaczej należy zachowywać się wobec tak dostojnej osoby i w takim miejscu. Ta wizyta musiała wywrzeć na nas duże wrażenie, skoro do dziś ją jeszcze pamiętamy – a minęło od tej pory ponad 60 lat.

Nasza nowa mama była mądrą, dzielną kobietą, miała w sobie tyle męstwa, odwagi i roztropności, że potrafiła mimo młodego wieku przetrwać i ocalić nas od straszliwego losu, który by nas niechybnie czekał, gdybyśmy zostali sami w tych trudnych latach wojny i to właśnie we Lwowie.

Pod koniec wojny, dzięki życzliwości znajomych i krewnych udało nam się przedostać do Tarnowa, następnie do Krakowa, w którym mieszkamy od 1955 r.

Nasza niezwykła mama umiała nas nie tylko dobrze wychować ale również zapewnić nam ukończenie wyższych studiów. To nie wszystko, jeśli w rodzinie były jakieś kłopoty i trudności z dziećmi – to zwracano się do Niej a Ona zawsze potrafiła te problemy rozwiązać.

Można powiedzieć, że tak jak zamierzała we wczesnej młodości, zajmować się wychowywaniem i nauczaniem młodzieży – tak zrealizowała to wszystko w swoim życiu do końca.

Wracając, jeszcze do starych lwowskich czasów mama opowiadała:


„często ze swoim ojcem i braćmi uczęszczałam na spektakle do Teatru Wielkiego. Do Teatru chodziło się w eleganckich wieczorowych strojach. Kiedy byłam już dorosłą panną nie zawsze umiałam wybrać odpowiednią kreację, posiadałam już własne zdanie, niekoniecznie zgodne z opinią moich rodziców.

Te moje grymasy kończyły się czasem niezbyt miło, zwłaszcza kiedy kazano mi się przebierać tuż przed samym wyjściem. Po powrocie do domu, przeważnie na drugi dzień, siadało się wygodnie w fotelach w salonie lub w jadalni dookoła stołu i rozmawiano o sztuce czy wysłuchanej operze. Było to interesujące wydarzenie i wielka przyjemność. Składano sobie wizyty, słuchano domowych koncertów i w ogóle kwitło życie towarzyskie – dziś ten zwyczaj zanika, a szkoda. Na msze święte najczęściej zbiegaliśmy w dół, do naszego parafialnego kościoła św. Antoniego w którym , przed I wojną światową , stryj mojej matki - kanonik Władysław Hickiewicz był długoletnim proboszczem. Odnowił kościół, położył wielkie zasługi w jego renowacji. Do dziś na cokole pomnika św. Antoniego stojącego przed wejściem do kościoła istnieje wmurowana pamiątkowa tablica z jego nazwiskiem.

Czasami po mszy świętej w Katedrze Łacińskiej, z całą rodziną, wstępowaliśmy do „ George’a” na bitą śmietanę z czekoladą, którą jadło się z wielkim apetytem. Należało się odpowiednio i grzecznie zachowywać, co nie było łatwe wtedy, zwłaszcza gdy byliśmy jeszcze mali -stanowiliśmy niemałą gromadkę – było nas pięcioro i rodzice. Lwów w tym czasie był radosny, elegancki i rozśpiewany i - to było naprawdę cudowne i kochane miasto...”


Tak pokrótce przedstawiają się nasze wojenne powikłane losy.

Będąc ostatnio we Lwowie (we wrześniu br.) odczuwałyśmy podobną radość i zadowolenie, spacerując tymi samymi ulicami co 60 lat temu – gdy byłyśmy jeszcze bardzo małe. Dałyśmy temu wyraz fotografując siebie w tych samych miejscach co przed wojną.

Lwów to naprawdę wspaniałe i godne zainteresowania miasto, w którym nie można się ani nudzić ani czuć nieswojo, za to można chętnie i często je odwiedzać.

"Aster" i "Bratek" - lwowskie bliźniaczki

I jeszcze wiersz napisany przez jedną z bliźniaczek na jubileusz 80-tych urodzin Mamy

Copyright 2003 by www.lwow.home.pl
Wszystkie prawa do kopiowania i powielania tekstu i fotografii zastrzeżone

Powrót

Licznik